Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27.03.2014, 19:31   #1
bathory
 
bathory's Avatar


Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
bathory jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
Domyślnie

Po irańskiej stronie najpierw witają nas mundurowi. Rutynowe rzeczy – sprawdzenie dokumentów. Wszystko ok. więc przechodzimy dalej do budynku administracyjnego. Tam na końcu zatłoczonej hali, tuż przy drzwiach stoi mały stoliczek a przy nim urzędnik w garniturze. Oczywiście on też prosi o dokumenty. Przegląda je i po chwili zadaje pytanie, którego baliśmy się najbardziej: carnet du passage? Spoglądamy na siebie i robimy miny jakbyśmy pierwszy raz w życiu usłyszeli te słowa. Zgrywamy się, że nie wiemy o co chodzi. Gość coś tłumaczy po angielsku ale jesteśmy twardzi.
- Przecież nasi znajomi wjeżdżali do Iranu trzy miesiące temu i nie było problemu, więc o co chodzi?
- Nie to niemożliwe, bez tego dokumentu się nie da.
- Ale oni wszystko załatwiali na granicy, płacili jakieś 100$ i było ok./
Urzędnik razem z drugim gościem, który włączył się do rozmowy patrzą po sobie, w nas tli się już iskierka nadziei gdy pada finalne: Nie da rady. Wy możecie wjechać, motocykle nie.
Pozostaje nam zostawić motocykle na parkingu celnym i podbić Persję na własnych nogach. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że celnicy sami do końca nie wiedzą jak to ma wyglądać, jakie kwity nam mają wystawić etc. Oczywiście ich angielski pozostawia wiele do życzenia, tym trudniej jest się nam dogadać. Wreszcie jedziemy za taksówką, w której siedzi urzędas na położony o 1 km za przejściem parking. Niespiesznie się przebieramy i pakujemy plecaki. Nie do końca mamy zaufanie co do bezpieczeństwa naszych gratów w tym miejscu ale jakie mamy wyjście? Urzędnik pobiera jeszcze od nas 30$ za to, że ogarnął cały temat (to raczej nie była oficjalna opłata) i wychodzimy ku drodze.
Tu dopiero robi się wesoło. Zmasowany atak taksówkarzy z super ekstra specjalnymi ofertami i promocjami tylko dla nas. Owe promocje skłaniają nas do minięcia owych panów i ruszenia dalej. Jak się okazuje to dopiero początek. Goście biegną za nami, podjeżdżają autami, a cena za każdym podejściem jest niższa. Mimo to postanawiamy próbować na stopa. A ostatni narwaniec jeszcze po godzinie nas nagabywał.
Szybko okazuje się, że ze stopem jest mały problem. Owszem samochody zatrzymują się bardzo często, tyle, że każdy chce od nas kasy, najchętniej w dolarach. Sytuacja nie wygląda najlepiej. W końcu wsiadamy z jakimiś młodymi chłopakami, uprzedzając ich, że no money! i podjeżdżamy kilkadziesiąt kilometrów.
Na końcu oczywiście chcą od nas kasę. Stanęło chyba na pięciu dolcach. Jesteśmy w centrum miasta, Maku. Idziemy wzdłuż głównej drogi zdaje się, że miasto należy do tych, które nigdy się nie kończą. Oczywiście co chwila atakują nas taksówkarze. Człowiek na ulicy próbuje nam wmówić, że musimy iść do hotelu i rano jechać autobusem, tylko, że nas taka opcja nie interesuje. Znowu staje przy nas jakiś samochód. Znowu krzyczymy no money! Kierowca jednak coś tam dalej do ans gada i wychodzi nam, że i tak nas podrzuci. Wsiadamy i na najbliższym rondzie zawracamy aby po kilkuset metrach zatrzymać się pod hotelem.
- Today hotel, tomorrow bus. Taaaaaaaaaaa. Z ciekawości pytamy gościa z hotelu o cenę noclegu po czym obracamy się na piętach i ruszamy dalej. Z tym, że przez tego głąba musimy nadrobić te kilkaset metrów straty.
Gdy docieramy do wspomnianego ronda niedaleko nas zatrzymuje się mała ciężarówka, z której wybiega w naszą stronę niewysoki jegomość. Wita się z nami i co niezwykłe jak do tej pory mówi nie najgorzej po angielsku. Pyta gdzie jedziemy – do Teheranu - i tłumaczy, że w Iranie ze stopem jest problem, wszyscy chcą pieniądze. Proponuje jednak, że on nas zabierze do stolicy całkowicie za darmo. Musimy tylko się pojawić na pobliskiej stacji benzynowej o 4 rano. Oczywiście zgadzamy się na ten rewelacyjny pomysł! Tylko, że jest dopiero 22 i trzeba by się gdzieś przespać.
Nie chcemy za daleko odchodzić od miejsca spotkania poza tym, jesteśmy w dużym przelotowym mieście, położonym w wąwozie pomiędzy skałami więc i tak za wiele nie znajdziemy. Wybieramy więc pobliską budowę. Niepostrzeżenie wchodzimy do środka nieukończonego budynku i na drugim piętrze rozbijamy obóz. Ernest upiera się przy namiocie, bo tak mu bezpieczniej. Jest więc namiot.



Wstajemy w środku nocy i szybko się okazuje, że czasu mało i chyba się spóźnimy. Ponieważ jak zwykle z pakowaniem radzę sobie lepiej więc wybiegam pierwszy aby upolować naszego drivera. Jest bardzo punktualny. Już ma nagrzaną ciężarówkę kiedy dobiega Ernest. Na pace cienkie rureczki w liczbie kilkuset, ledwie zasłaniają podłogę. Na nich ląduje nasze plecaki. My w kabinie, obok kierowcy na podwójnym siedzeniu.



Oczywiście pierwsze godziny jazdy to radość z przemieszczania się. Nie jedziemy co prawda szybko, z rzadka przekraczamy 89 km/h do tego często zatrzymujemy się na jakiś policyjnych checkpointach, gdzie kierowca biega z papierami ale najważniejsze – jedziemy!



Nasz kierowca nazywa się Sabish (no dobra albo Sibush, nie pamiętam) i coś tam nam próbuje tłumaczyć gdy pytamy o te kontrole jednak nie wiele z tego rozumiemy. Po kilku następnych godzinach zaczynam się wybitnie męczyć. Siedzę w środku, tam gdzie przestrzeń ogranicza wystająca część kokpitu i skrzynia biegów. A mam ponad 190 cm wzrostu i zwyczajnie nie wiem co zrobić z nogami. Często przysypiamy. Co jakiś czas zatrzymujemy się, raz czy dwa na tankowanie i kilka razy na herbatę czy coś do zjedzenia.







Gdzieś po drodze w trakcie rozmowy dowiadujemy się, że nasz driver wiezie swój ładunek do Isfahanu. Mówi, że to perła Iranu i powinniśmy go zobaczyć. Nie zastanawiamy się długo. Teheran poczeka. Omijamy więc stolicę bokiem, jakąś obwodnicą i suniemy na południe. Górzysty krajobraz kończy się przed stolicą ustępując miejsca płaskiej równinie z polami uprawnymi porozrzucanymi w pobliżu drogi ogromnymi fabrykami. Pięknie to nie jest. Na drogach króluje muzeum pojazdów ciężarowych. Amerykańskie Macki, Mercedesy i Volvo, takie jakich ja nie pamiętam z dzieciństwa, nawet z obrazków :P





Trochę nas zastanawia fakt, że Sabish w ogóle nie odpoczywa, nie zatrzymuje się na drzemkę. Twierdzi, że jest przyzwyczajony, bo jeździ od lat. Ale czasem jak spoglądam na niego kątem oka, mam wrażenie, że przymyka powiekę. Na szczęście jednak drogi się szeroki, równe i głównie proste.



Gdzieś koło 1 w nocy docieramy do przedmieść Isfahanu. Zatrzymujemy się na parkingu przy drodze. Sabish mówi, że o 4 rusza rozładować towar i do tego czasu możemy się przespać na pace. Z niewysłowioną rozkoszą rozprostowuje nogi z tyłu ciężarówki i zasypiam. Nie mija chwila kiedy budzi nas kierowca. To już? Złazimy z paki, żegnamy się i zostajemy sami.



Co prawda Sabish twierdził, że możemy się tu obok przekimać na trawniku i nikt nas nie ruszy ale jakoś nam to nie pasuje. Ruszamy więc przed siebie nie do końca wiedząc gdzie. Po około 2 godzinach trafiamy do parku, w jakiejś cichej dzielnicy i zalegamy na tamtejszych ławkach. Kiedy się budzimy dokoła nas życie tętni. Zdaje się, że całe miasto wyszło na poranny jogging. Młodzi, starzy, matki z dziećmi wszyscy ćwiczą. Niesamowity widok.
Co wiemy o Isfahanie to to, że jest duży i ma dużo zabytków. Tylko jak je znaleźć bez mapy i przewodnika? Zdajemy się na nawigację. Okazuje się, że do ścisłego centrum, gdzie jest to co najważniejsze mamy jakieś 10 km.









Po drodze jednak udaje nam się zrelaksować w urokliwym parku z fontannami, gdzie ogarniamy wstępne śniadanie.







Dalej zachodzimy do kafejki internetowej. Trzeba się dowiedzieć co możemy tu obejrzeć. Z kafejki wychodzimy z nastawieniem, że najpierw znajdujemy nocleg potem wykąpani i bez plecaków ruszamy zwiedzać. W pierwszym motelu pani nie chce nam zejść z ceny. W drugim też nie ale i tak jest taniej. Tym sposobem po raz pierwszy na trasie możemy skorzystać z prysznica – to naprawdę wspaniałe uczucie. Przy okazji pierzemy też wszystko co możemy.
Odświeżeni, wypachnieni ruszamy na podbój miasta. Najpierw trzeba jednak ukoić zasuszone wnętrzności. Lokalu nie szukaliśmy zbyt długo, może dlatego szału w nim nie było, może dlatego też później Ernest na gwałt szukał toalety 



Plac Homeiniego to nasz pierwszy i główny cel. Szybko nam się zaczyna podobać irańska ulica, jest ruchliwa i tłoczna ale ludzie życzliwie zagadują:
- Hello mister! How are you
- Hello, we are great and how are you? Po czym następuje konsternacja z miną wyrażającą brak jakiegokolwiek zrozumienia i odwrót w swoją stronę. Zabawne, oni chyba w ogóle nie wiedzą o co pytają. Ale to i tak sympatyczne. Jeszcze sympatyczniejsze są uśmiechy Iranek rzucane nam mniej lub bardziej śmiały sposób. Tak, jest miło 



Większość popołudnia spędzamy przy placu Homeiniego. Meczet Piątkowy, Królewski, bazar etc. Niby fajnie to zobaczyć ale pozostaje niedosyt. Szczególnie kiedy wszystko jest pozastawiane rusztowaniami i nic nie widać. A za wstęp do wszystkich obiektów trzeba płacić. Cena dla turysty x6.

















No i nadszedł moment kiedy zjedzony obiad zaczyna pracować we wnętrzu biednego Ernesta. Na gwałt potrzebny szalet. Tylko żadnego nie widać. Pewnie przez to, że wyglądamy na ludzi w potrzebie przyczepia się do nas młody Irańczyk. Chętnie pokaże nam miasto i jego zabytki. No to zacznij od kibla chłopie!
Kiedy problem natury fizjologicznej zostaje rozwiązany dajemy się poprowadzić naszemu przewodnikowi. Parki, mosty, rzeka, przejażdżka miejskim autobusem, herbaciarnia (czy raczej palarnia sziszy) i tak nam schodzi do prawie pierwszej w nocy.













W międzyczasie jeszcze gość nam załatwia przez telefon bilety autobusowe na następny dzień. Koniec końców mamy dość już wszystkiego, zrobiliśmy dzisiaj prawie 50 km a ten chłopak dalej chce nam coś pokazywać, zabierać do restauracji etc. Zaczynamy się irytować i myśleć jak się go pozbyć. Niby już ciemno ale za dużo ludzi, żeby niepozornie przyłożyć w głowę i schować ciało w ciemnym zaułku. I trochę nam głupio, że może wychodzimy na niewdzięcznych ale naprawdę ledwo stoimy na nogach. Gość w końcu daje nam spokój. Ale jakoś tak chyba nie rozumie do końca, że możemy nie mieć już siły zwiedzać jego pięknego super wspaniałego miasta. Wracamy do motelu i padamy. Rano pobudka.

__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/
bathory jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 21.04.2014, 15:19   #2
bathory
 
bathory's Avatar


Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
bathory jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
Domyślnie

Wstajemy wcześnie rano, bo wcześnie mamy autobus. Nie do końca wiemy gdzie jest dworzec, zdajemy się więc na gps. Po 30 minutach dochodzimy do dworca, tyle że wygląda on na dworzec miejski. Próbujemy zasięgnąć języka u kierowców. Faktycznie to nie ten dworzec, na którym mieliśmy być. Na szczęście odjeżdża stąd autobus, który zabierze nas na ten właściwy. Odczuwamy pewien niepokój, bo autobus długo nie rusza, a czas do odjazdu naszego transportu do Sziraz nieubłaganie się zbliża. Na szczęście na dworzec trafiamy na czas. Jeszcze tylko trochę zamieszania aby znaleźć właściwy autobus z dziesiątków, które tu stoją i w wreszcie spokojnie rozkładamy się w super wygodnych fotelach autobusu klasy VIP. Klimatyzacja, telewizor, jedzonko, dużo miejsca – i niska cena. Przed nami blisko pół tysiąca kilometrów, które przemierzamy szeroką dwupasmową drogą, przez pustynną-górzyste krajobrazy.
W międzyczasie prosimy też kierowcę aby wysadził nas w Perspeolis, jakieś 60 km przed Sziraz, gdzie chcielibyśmy zobaczyć starożytne ruiny dawnej stolicy Persji. Niestety kierowca albo zapomniał albo nie zrozumiał albo miał nas w dupie i wysiadamy na dworcu w Sziraz. Trochę doskwiera nam głód więc atakujemy pobliski bar. W obsłudze same młode chłopaczki. Zdaje nam się, że zamawiamy pierś z kurczaka z ryżem. Do stolika jednak dostajemy udka. Ja się śmieje, a Ernest postanawia wyjaśnić Irańczykowi różnicę. Chłopak zabiera porcję i za chwilę wraca. Z udkami. Idziemy obaj do „szefa’, który zna z pięć słów po angielsku i na migi pokazujemy mu różnicę między piersiami a nogami. Jego twarz wyraża zrozumienie, natomiast nie następuje za tym nic, co by je potwierdzało. Zrezygnowani zjadamy udka, czyli irańską pierś U urodziwej pani kupujemy jeszcze bilety na autobus do Yazd na kolejny dzień.



A po chwili zaczynają się problemy. Czyli walka z taksówkarzami, którzy za podwiezienie nas do Sziraz żądają cen jak za bilet lotniczy. Olewamy ich i kierujemy się o własnych siłach ku wylotowi z miasta. Jednak atmosfera między nami zaczyna być napięta. Jesteśmy zmęczeni, jest gorąco, niesiemy ciężkie plecaki i nie wszystko układa się po naszej myśli. Ernest w końcu ściąga plecak, odpina namiot i rzuca go w moją stronę, z wyrzutem, że on go nie będzie ciągle nosił. Faktycznie, ponosił go kilka godzin od czasu przekroczenia irańskiej granicy to mógł się zmęczyć. Jest go nawet gotów zostawić, kiedy mówię, że go nie wezmę. Oczywiście go zabieram, ale teraz idziemy praktycznie osobno, w ogóle się do siebie nie odzywając.
Wychodzimy wreszcie na wylotówkę. Siadam z tobołami parę metrów od drogi i mam wszystkiego dosyć. Mam irański kryzys, wywołany brakiem swobody przemieszczania się, irańskimi taksówkarzami, gorącem, ciężarem bagażu i cholera wie czym jeszcze. Ernest stoi przy barierce tuż obok drogi. Zatrzymuje się koło niego samochód, przez chwilę coś gadają i auto odjeżdża. Żadna niespodzianka. Po chwili staje kolejne a rozmowa jest jakaś dłuższa. Wtem Ernest się odwraca i woła mnie. Wsiadamy do samochodu z trójką młodych Irańczyków, dwie siostry Sarah i Lale oraz Reza ich przyjaciel, za kółkiem. Dziewczyny świetnie gadają po angielsku więc szybko się dogadujemy. Są niezwykle sympatyczni i życzliwi. Do tego stopnia, że pomimo, iż mieli wracać do domu w Sziraz zabierają nas do Persepolis. Po drodze pytają co obejrzeliśmy w Sziraz. Kiedy słyszą, że dworzec są bardzo zaskoczeni. Sarah deklaruje, że jeśli chcemy to chętnie nam jutro pokażą ich piękne miasto, bo po prostu musimy je zobaczyć. Mamy już bilety do Yazd na autobus ruszający rano z Persepolis, ale nie wiele myśląc zgadzamy się na jej propozycję W Persepolis okazuje się, że już jest zamknięte. Jak chcemy zwiedzić ruiny musimy tu być następnego dnia. Okazuje się, że to nie problem. Irańczycy załatwiają nam nocleg u pracownika muzeum i obiecują, że rano po nas wrócą. Umawiamy się na 10.
Nocleg spędzamy za niewielką opłatą w pustym domu, rozłożeni na dywanie przy akompaniamencie irańskiej telewizji. Tylko te wielkie karaczany wlatujące przez otwór wentylacyjny psują nam humory. Ten dzień zaczął się naprawdę kiepsko ale po raz kolejny w momencie kryzysu zjawiają się ludzie, którzy jednym słowem, uśmiechem, gestem odwracają wszystko o 180 stopni.
Rano nasz gospodarz załatwia nam taksówkę informując zarazem ile konkretnie powinniśmy driverowi zapłacić. O 8 już jesteśmy pod potężnymi schodami wiodącymi do antycznych ruin. Biletów razem dostaliśmy dwanaście, specjalna oferta dla obcokrajowców.



Kręcimy się po tych ruinach, które niestety nie robią na nas specjalnego wrażenia. Raz, że są naprawdę mocno przetrzebione, a dwa, że klimat tego miejsca psuje ogólny nieład. Walające się kable, blaszane budki strażników, elementy współczesnej zabudowy (jakieś trybuny), pracownicy rozłożeni na krzesłach, zasłaniający dobre kadry i uciekający kiedy widzą nas z aparatami. No bez szału. Po godzinie zwiedzanie mamy załatwione i czekamy w cieniu na przyjazd Rezy.













Ten zjawia się trochę spóźniony, razem z Sarą i jej mamą. Lale chyba w pracy. Wracamy więc do Sziraz. Odwiedzamy piękne ogrody, mauzoleum Hafeza, urokliwy bazar, dawne więzienie, łaźnie. Nie wszędzie decydujemy się wejść, bo wszystko jest płatne i choć nie są to sumy astronomiczne (średnio w granicach 12 złotych) to gdyby to zebrać do kupy wyszłoby kilka stówek. A i tak za większość rzeczy płaci Reza. Kiedy oponujemy słyszymy tylko: jesteście naszymi gośćmi. To właśnie dzięki nim odmieniło się nieco nasze nastawienie do Iranu, nie zabytki, nie widoki ale ludzie, tacy którzy bezinteresownie chcą ci poświęcić swój czas, pokazać swoje miasto, opowiedzieć o nim, którzy cieszą się Twoim towarzystwem i chcą dać ci coś od siebie.









































Zjadamy pyszny obiad w znakomitej restauracji z lokalnym jedzeniem. Na środku znajduje się szwedzki stół, gdzie można wszystkich tych lokalnych specjałów popróbować przed zamówieniem. Atmosfera jest fantastyczna, po prostu świetnie się bawimy z tymi ludźmi. Oczywiście nikt nie pozwala nam zapłacić za obiad.

















Jeżdżąc z Rezą po mieście poznajemy specyfikę irańskiej ulicy od strony kierującego. Wiemy już, że jako piesi jesteśmy bez szans i nikt nie zwraca na nas uwagi. Miłą odmianą jest więc znalezienie się w aucie. A Reza dostarcza sporo rozrywki. Kiedy zauważa, że parkuje przed bramą z napisem „zakaz parkowania”, wraca do auta i przestawia je dwa metry do przodu wprost na przejście dla pieszych. Kiedy go pytamy czy tak można słyszymy tylko rozbrajające „no problem”. Dwa razy wjeżdżamy w ulicę pod prąd. Reza nie od razu łapie, że coś jest nie tak i śmieje się, że wszyscy jadą w drugą stronę i trąbią. Kiedy się wreszcie orientuje w sytuacji, wyraźnie rozbawiony rzuca „ok., no problem, ok”. No bajka, nawet gdzieś to mamy nagrane.



Reza koniecznie chciał nam tez pokazać gdzie pracuje. Gość jest człowiekiem renesansu. Gra na pianinie po bogatych restauracjach a do tego robi za fryzjera w 2 czy trzech zakładach. Nas zabrał do dwóch z nich, na szybko modeling fryzury



Na koniec tego wspaniałego dnia nasi przyjaciele odwożą nas na dworzec, pomagają kupić bilet i żegnają się z nami dopiero przed drzwiami autobusu. A my rezygnujemy z wycieczki do Yazd i wsiadamy w autobus jadący prosto do Teheranu. Kolejne, tym razem prawie tysiąc, kilometry autobusowej epopei.



__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/
bathory jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 26.04.2014, 20:10   #3
bathory
 
bathory's Avatar


Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
bathory jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
Domyślnie

Po całonocnej podróży, rankiem lądujemy na dworcu w Teheranie. Naganiacz w mgnieniu oka załatwia nam taksówkę, za cenę, którą sobie założyliśmy. 30 dolarów za transport pod Damawand - czyli prawie 100 km. Po drodze wykorzystujemy jeszcze naszego taksówkarza aby zajechać na zakupy i doładować telefon.
Jedziemy w stronę miejscowości Rayneh. Monsour, nasz kierowca, co jakiś czas wypytuje miejscowych o drogę. Z ich pomocą oraz małym udziałem naszej nawigacji docieramy do Polor gdzie znajduje się placówka Irańskiej Federacji Górskiej. Tu czeka nas niespodzianka. Okazuje się, że musimy wykupić pozwolenie na wejście na szczyt. I tak uszczuplamy nasze portfele o 50$ każdy. Ale dzięki temu mamy mapę i wiemy, z którego miejsca startować. Jedziemy więc dalej peugotem do przełęczy Bifurcate Maadan (2450 m n.p.m.). Rozstajemy się z naszym kierowcą biorąc od niego numer telefonu. Umawiamy się, że po zejściu będziemy po niego dzwonić.



Zaczynamy podejście o własnych siłach. Pniemy się szutrową drogą, którą mogliśmy przejechać terenówką za kolejne kilkanaście dolarów. Po 200 metrach podejścia, to za co mieliśmy płacić, trafia nam się zupełnie za darmo. Coś, co wygląda zupełnie jak land rover defender (a nazywa się payzan), zatrzymuje się obok nas, a kierowca pyta czy nas podwieźć. Pewnie! Obok niego siedzi młody Afgańczyk. Szybko dochodzimy do tego, że nasz plan nie jest do końca idealny i oni mają dla nas lepszy. Zamiast podrzucić nas do meczetu Saheb al Zaman (3020 m n.p.m.), z którego zaczyna się szlak do base campu, urządzają nam wspaniały offroad. Terenówka pnie się coraz węższą i bardziej dziurawą drogą nieustannie do góry. Kierowca co jakiś czas załącza napęd na cztery koła. Niektóre zakręty pokonujemy na trzy razy, jest tak ciasno. Po mojej stronie za oknem widzę głównie przepaść, jeden błąd kierowcy i lecimy bez szans na cokolwiek. Mijamy kilka osad pasterskich i w końcu dojeżdżamy do końca drogi. Tu nasz kierowca pokazuje nam którędy dotrzeć do schroniska. Jeszcze tylko śniadanie i ruszamy.







Nie dość, że oszczędziliśmy mnóstwo energii, to startujemy teraz z pułapu 3700 m n.p.m. dzięki czemu mamy do pokonania już tylko 500 m przewyższenia. Jest tylko jeden mały problem – sami wyznaczamy sobie szlak. Poza początkowym fragmentem, gdzie mamy do pokonania spory żleb, droga nie jest trudna. Za to męcząca, ciężar plecaków daje się we znaki, podobnie jak rosnąca wysokość. Po kilku godzinach w końcu docieramy do schroniska 3 Bargah. Na miejscu spotykamy dwóch Polaków i Słoweńca. Na małym wypłaszczeniu rozstawiamy namiot. Jeszcze tylko pracownik schroniska przychodzi sprawdzić czy mamy pozwolenie i idziemy spać. Plan wstać o 4 i ruszać do góry.



Plan uległ lekkiej modyfikacji, ruszamy 15 minut po szóstej. Razem z nami ruszają Polacy i Słoweniec. Idziemy oczywiście na lekko, tylko nieco jedzenia i picie. Poranny mróz daje się we znaki, szybko kostnieją dłonie i stopy. Słońce wstaje powoli gdzieś za granią i kiedy w końcu jego promienie do nas docierają robi się minimalnie cieplej. Droga od schroniska prowadzi żlebem, z którego w końcu wychodzi się na grań. Do pewnego momentu wszyscy pięcioro idziemy w miarę blisko siebie. Na 4800 m n.p.m. robimy z Ernestem przerwę na śniadanie. Wtedy pozostała trójka zostawia nas w tyle.









Po śniadaniu ruszamy dalej, a odległość między nami rośnie. Z grani schodzimy w kolejny żleb. Nie ma tu wyraźnego szlaku, więc samemu trzeba sobie wybierać drogę. Podłoże jest fatalne, osuwający się piach i kamienie. Każdy niepewny krok kończy się zmarnowaniem energii na złapanie równowagi i nie osunięcie się. W końcu docieram do lodowca, mijam go z prawej strony. Kiedy jestem u jego końca, w dole widzę schodzącego Słoweńca. Gość ma niesamowitą kondycją, szczyt zaliczony i niemal biegiem idzie w dół.







Decyduje się odbić nieco w skały aby mieć pewniejszy grunt, po prawej mijam lodospad i wiem, że jestem na około 5000 m n.p.m. Wreszcie wychodzą na małe wypłaszczenie przed szczytem. Spotykam kolegów z Polski, schodzących już w dół. Trochę mnie straszą, że to jeszcze półtora godziny do końca. Ernesta już nie widzę, zastanawiam się tylko czy dalej idzie. Daje chłopakom napój, żeby mu przekazali jak na niego trafią.





Wydolność mojego organizmu jest już drastycznie mała, robię kilka kroków i staje, i tak co chwilę. Do tego coraz mocniejszy wiatr utrudnia złapanie oddechu. W powietrzu coraz wyraźniej wyczuwam zapach siarki. To co z dołu wzięliśmy za unoszony wiatrem śnieg okazuje się być wyziewami wulkanicznych gazów. Po 40 minutach o 14:40 staję na szczycie – 5671 m n.p.m.! Jest dobra godzina więc trochę się rozglądam, robię zdjęcia. Liczę, że może zaraz dojdzie Ernest. Przez chwilę próbuje namierzyć otwór, z którego wydobywają się opary. W pewnym momencie wiatr zawiał tak, że znalazłem się w siarczanej chmurze. Prawie się osunąłem. Szybko zmieniam miejsce. Przebywanie na szczycie zaczyna mnie coraz bardziej osłabiać. Za to widoki są przednie. Gdzieś tam pod warstwą chmur jest Morze Kaspijskie.













Po 40 minutach stwierdzam, że muszę schodzić. Ok 15:30 spotykam Ernesta, jest jakieś 40 minut od szczytu. Życzę mu powodzenia i ruszam w dół. Nogi bolą coraz bardziej a osłabienie nie mija. Większość drogi zjeżdżam razem z gruntem. Kilka razy ląduje, to na plecach to na tyłku. Lodowiec tym razem mijam drugą stroną, idąc po skałach. Słońce powoli chowa się za granią i jego promienie świecą już tylko na odległe schronisko i to co poniżej.



Gdzieś koło 4500 m n.p.m. moje samopoczucie się poprawia. W końcu trafiam w początkowy żleb i wyraźną ścieżką schodzę do schroniska. O 18 jestem w base campie. Słońce już zaszło i zapada zmrok. Jeszcze tylko gorąca herbata w schronisku i zawijam się w swój śpiwór. Po 19 wraca Ernest, na szczycie był o 16, za to z Polską flagą. Koniec zejścia zaliczył po ciemku. Jesteśmy wykończeniu ale szczęśliwi.



Następnego dnia wstajemy o 7. Śniadanie, pakowanie i o 9 ruszamy na dół. Stąd prowadzi wyraźna ścieżka. Przeszkadza tylko ból nóg. W końcu robi się ciepło i można zrzucić grubsze ciuchy. Schodząc spotykamy kolegów z Polski, mijamy meczet i strzegące go kozy. Koniec trasy robimy już w krótkich koszulkach, im bliżej asfaltowej drogi tym bardziej gorąco.











Wszędzie kurz i piach, czujemy się nim oblepieni. Do drogi dobijamy ok. 14. W międzyczasie dzwonimy po Monsoura. Odbiera jego żona, która niby lepiej mówi po angielsku, w te słowa:
- Hello! It's Monsour husband.

No tak, pewnie Nie mniej jednak tłumaczę co i jak i zdaje mi się, że się dogadaliśmy. Po kilku minutach dzwoni telefon a w słuchawce kobiecy głos przedstawia się jako córka Monsoura. Ta wydaje się, że opanowała najwyższy w rodzinie poziom angielskiego więc tłumaczę wszystko od nowa, że Monsour, taxi, dwa dni temu, to samo miejsce. I znowu wydaje mi się, że się dogadaliśmy. Po godzinie zjawia się Monsour
Pakujemy się do auta i ruszamy w stronę Teheranu. Ze dwa razy jeszcze się zatrzymujemy, Monsour bardzo chcę mieć z nami zdjęcie a i my szukamy kadrów. Po drodze jeszcze rozmawia przez telefon i nagle daje mi słuchawkę. Z drugiej strony łącza jego córka mówi mi, że tata bardzo by chciał nas zaprosić na lunch do swojego domu. Z radością przyjmujemy propozycję. Jesteśmy ciekawi jak wygląda irańskie mieszkanie w mieście.



W domu wita nas Parvenah, żona naszego kierowcy. Stół już nakryty a po chwili pojawia się na nim pyszne jedzenie: baranina, kurczak, coś dziwnego na słodki i oczywiście sałatki. Do picia dostajemy pyszną lemoniadę. Monsour wydaje się być zdziwiony, że nawet nie tykamy coca coli.
Czas leci miło i przyjemnie na pogawędkach i podziwianiu malunków autorstwa Parvenah, przedstawiających historyczne perskie wzory.
W końcu jednak czas się pożegnać. Na do widzenia dostajemy jeszcze pełną siatkę prowiantu na drogę







Jedziemy na dworzec, gdzie Monsour pomaga nam zakupić bilety do Tabrizu. Rozliczamy się (na umówioną kwotę, obiad naprawdę był z czystej życzliwości) i żegnamy. Pakujemy się już po raz trzeci do wypasionego irańskiego autobusu i ruszamy do Tabriz, w stronę granicy z Turcją.





[/i]
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/
bathory jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
LS2 MX 456 miał ktoś w garści? majo Kaski 14 08.02.2015 13:31
MotoGóry 2013 - czyli zdobywamy najwyższe szczyty Kaukazu airwolf Trochę dalej 13 03.10.2013 12:33
Na Wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja! - Czyli jak planować, żeby wyszło kompletnie inaczej niż się planowało czosnek Polska 61 15.02.2011 19:28
czy ktos miał styczność z napędami VAZ?? krystek Rama, zawieszenia, napęd 9 18.08.2008 00:03


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:39.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2025, Jelsoft Enterprises Ltd.