Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15.03.2012, 17:11   #1
jagna
 
jagna's Avatar


Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,784
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
jagna jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 20 godz 13 min 29 s
Domyślnie

Dzień 11, 16 luty

W 1000-gwiazdkowym hotelu spało się świetnie. Złośliwa Dana wstaje pierwsza i chwyta za aparat. To chyba jedyne zdjęcie nadające się do publikacji:


Minus spania na plaży – piasek jest wszędzie. Łącznie z moim aparatem, który nie wiedzieć czemu przeleżał na plaży całą noc. Głowę bym dała, że go chowałam do auta…

Śniadanko, toaleta za pomocą 5-litrowych baniaków z wodą i jedziemy do Tocopilla, skąd odjeżdża autobus, który na Danę zawieźć do Calamy.
Tocopilla – topowe miasteczko na wybrzeżu. Stacja benzynowa, market i rynek.
(Off topic: jeśli ktoś szuka pomysłu na biznes życia, to polecam założenie stacji paliw w Chile. Jest ich tak mało i tak rzadko, że przed każdą są długie kolejki).

Na pytanie o dworzec autobusowy w Tocopilla otrzymujemy odpowiedź: nie ma.
Lekka konsternacja. Jak nie ma, jak sprzedali bilet? Cóż, może pan na stacji nie był zbyt rozgarnięty, albo sam nie korzysta?
Próba nr 2, tym razem pani. Odpowiedz „nie wiem”. Hmm. Zawsze to lepiej niż „nie ma”…
Próba nr 3. „Autobusy? Eeee, chyba tam, trzy przecznice w górę”.
No tak. Autobusy są. Tyle, że w warsztacie…
Postanawiamy inaczej sformułować pytanie: skąd odjeżdżają autobusy? Jakby ciut lepiej, trafiamy w okolice rynku i po kolejnych 4 zapytaniach udaje nam się zawęzić obszar poszukiwań do jednej ulicy.
Uff. Jest szansa! Oczywiście brak jakiegokolwiek oznaczenia przystanku, ale ludzie z torbami wskazują, że to może być właśnie tu.

Krótki spacerek po Tocopilla:




Czekamy na autobus z Daną, bo przy jej roztrzepaniu chcemy być pewni, że zamknęły się za nią drzwi autobusu. Właściwego najlepiej.

Udało się:


Wymuszamy na niej obietnicę, że potwierdzi dotarcie na miejsce oraz znalezienie ze znajomym. Komunikacja nie jest łatwa, zasięg tylko w miastach, czyli co jakieś 200-300 km i do tego nie możemy do siebie dzwonić. SMSy przechodzą, rozmowy – nie. W żadnej z sieci…

Zostaliśmy zatem we dwoje. Średnia arytmetyczna ekipy przesunęła się zdecydowanie z pola „kontrolowany z lekka chaos” na „planowanie przede wszystkim”. Nieco filozoficznie rzucam hasło „Wiesz, ja myślę, że z Daną to jeszcze nie koniec” i widzę lekki popłoch w oczach Krzycha

No więc planujemy końcówkę podróży. Punkt główny: Park Narodowy Tres Cruces. Podobno wysoko, dziko i pięknie. Oraz 800 km od Tocopilla, jest już południe, czyli dojedziemy jutro.

Na razie wracamy na Ruta 1 i grzejemy na południe. Mamy przed sobą jeszcze trochę ładnej drogi wzdłuż Pacyfiku i namawiam Krzycha na krótki chillout plażowy. Za długo wytrzymać na słońcu i tak się nie da. Góra pół godziny, co i tak skutkuje bólem skóry pod wieczór.

To zjeżdżamy z asfaltu:


wybrzeże skaliste i klifowe, nie zejdziemy do wody.


Udało się kupić żarówkę, to zakładamy:


I jedziemy dalej. Obiadek (empanada, a jakże) w przydrożnej knajpie, gdzie jak zwykle stanowimy małą, lokalną sensację. I jak zwykle podejście wszystkich jest przemiłe. Panienka z baru stara się nawet wytrzeć stół przy którym siadamy. Dość dawno tego nie robiła, bo nie bardzo jej to wychodzi. Chyba jest niezbyt zadowolona z efektu rozmazania brudu z kurzem, bo każe nam zmienić stół na czystszy

Wjeżdżamy do Antofagasty,


gdzie tym razem Krzychu żąda zjechania na bok, bo wypatrzył miejską plażę, na której są falochrony i DA SIĘ popływać.

Plaża pełna rodzin z dziećmi, wakacje w końcu…


Za Antofagastą musimy chwilowo pożegnać się z Pacyfikiem, bo Ruta 1 kończy się po prostu w polu, więc musimy wjechać na Panamericanę. Już kiedyś tędy jechaliśmy, ale co zrobić… Jedziemy ślicznym, pustynnym płaskowyżem, czyli znów środkiem mojego ulubionego NICZEGO.


Na koniec płaskowyżu zjazd 2 km w dół, czyli serpentyny, znaki „sprawdź hamulce” oraz „ostry zjazd o długości 18 km” i znów widzimy Pacyfik


Robi się wieczór, szukamy zatem kolejny raz miłej plaży na guerrilla camp. Ta wygląda miło:


Korzystam z faktu, że woda pomiędzy skałami jest ciut (bardzo nikłe ciut) cieplejsza i nie ma fal. Krzychu nakrywa mnie w wannie


I już świeża i pachnąca mogę podziwiać widoki:


Znów wyciągamy karimaty obok namiotu i popijając białe wytrawne podziwiamy widok nad nami.

Tu widać na dole zdjęcia krzyż południa. Normalna lustrzanka, więc cudów nie ma, i dopiero w większym powiększeniu widać trochę gwiazd:


A to to samo zdjęcie po lekkiej obróbce – i tak właśnie wyglądało tam niebo…


cdn...
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą
jagna jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 18.03.2012, 16:56   #2
jagna
 
jagna's Avatar


Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,784
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
jagna jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 20 godz 13 min 29 s
Domyślnie

Dzień 12, 17 luty

Nasz kolejny dzień w Chile mógłby mieć tytuł „K..wa, to znowu nie tu” , ewentualnie „Rambo – masz w ryja”.

Ale od początku.

Wstajemy rześcy i świeży, to niewątpliwe plusy spania pod gołym niebem
Plany – dojechać do parku Nevado Tres Cruces. Park jest oddalony od wybrzeża oraz Panamericany (czyli po prostu cywilizacji) jakieś 200 km. Czyli czeka nas pętelka o długości 450-500 km. Na jednym zbiorniku, bo stacji tam nie będzie.

Na razie jedziemy główną drogą na południe, do Chañaral. Ja prowadzę. Na rogatkach miasta jak zwykle stoi patrol policji. Ale tym razem policjant wygodzi na drogę i gestem zaprasza do zjechania na bok. Pięknie. Teraz się dowiem jakie są chilijskie konsekwencje jazdy bez prawa jazdy. Zjeżdżam, wysiadamy szybko oboje i udajemy , że to Krzychu prowadził, policjant daleko, może nie zauważy?
Stoimy, czekamy, czekamy, ci się patrzą. W końcu jeden podchodzi i mówi „Eeee, bo zasadzie to nie na was machaliśmy, tylko na ten autobus za wami”. Ufff… Tylko po co w takim razie mi wskakiwał przed maskę?

Nieco dalej widzimy camarones na boku: Koparka opróżnia właśnie wywrotkę…



Tankujemy w Chañaral i zjeżdżamy na C13.
I znów wspinamy się mozolnie od 0 m do… tego nie wie nikt. Górki dookoła są zadziwiająco kolorowe:



Chcemy jechać na wschód do La Ola i dalej na południe do parku. Według mojej mapy ma być asfalt aż do La Ola, według Krzycha mapy ma się skończyć 100 km przed La Ola, według Garmina do La Ola nie ma drogi.

(off topic: Kropeczki z nazwą na mapach Chile, to wyłącznie… kropeczki z nazwą. Czasem są dwa domy, czasem przydrożna knajpa, najczęściej nic. Po prostu jakieś miejsce ma nazwę i już. La Ola to właśnie kropeczka z nazwą)

No to jedziemy.
Dojeżdżamy do El Salvador, mniej więcej 2700 m n.p.m., koniec asfaltu. I jak zwykle mi się nie chce ze sobą zgadzać – mapa, Garmin, rzeczywistość. Krzychu idzie zasięgnąć języka, ale wychodzi na to, że nikt tu w góry nie jeździ, bo i po co. Ale podobno do La Ola dojechać się da.
No to jedziemy.

Najpierw mamy to dziwne coś przypominające ubite błotko, jeżdżą jeszcze kopalniane pick-upy – słowem miodzio:


Ale do Pedernales i La Ola każą nam odbić w bok (na mojej mapie, jak w mordę strzelił – prosto...)

Na razie szuter jak marzenie:


Widoki też:


Mijamy pas startowy (szutrowy oczywiście). Kto miałby tu lądować? I po co? Chyba, że szefostwo kopalni…

Droga świetna, drogowskaz pokazuje „La Ola 90 km”. Byle nie patrzeć w prawo, bo tam przepaść. Tak na oko coś pomiędzy 1000 a 1500 m w dół



Górki ciągle jak pomalowane w paseczki:


Niestety po jakiś 20 km pięknej drogi dojeżdżamy do jakiejś elektrowni i luksus się kończy. Robi się bardzo kamieniście, wąsko, kręto i do góry. Oraz przepaść, tym razem z lewej. Mamy dylemat. Prędkość spada do 20 km/h, do La Oli jeszcze ze 70 km, a przecież gorsza droga ma się zacząć dopiero tam! Jest na tyle wąsko, że nie ma mowy o zawróceniu. Myślimy, liczymy kilometry, czas i paliwo. Krzychu to głos rozsądku, a ja mam ochotę spróbować dalej. Głos rozsądku zwycięża Zawracamy, wjedziemy do parku od południa. Najcięższy argument – jak coś się stanie, to znajdą nas za tydzień. Albo za miesiąc. To kompletne pustkowie…



Wracamy do główniej drogi i zjeżdżamy w dół. Droga ładna, ale już kompletnie nie wiemy, gdzie jesteśmy. Podobnie jak Garmin (Rambo, masz w …)



Po zjechaniu serpentynami trafiamy na nowy asfalt i chyba nową drogę, bo według wszystkich dostępnych nam materiałów kartograficznych jesteśmy na środku pustyni. Trafiamy jednak tam, gdzie chcemy Odbijamy na C17, jedziemy 70 km na południe i ma być ładny skrót do Ruta 31, która prowadzi do parku. Skrót „unpaved”, na oko 20 km. jest na mapie, jest na GPSie. I nawet jest w rzeczywistości!
To jedziemy. Początek skrótu – rewelacja




Ale robi się ciaśniej:


Zapinamy 4x4 i jedziemy dalej. Zaczynają się dookoła pojawiać jakieś porzucone maszyny górnicze, w końcu jedziemy wąwozem między skałami, w których są wydrążone jakieś tunele. Wąsko i stromo. A GPS twardo obstaje, że jedziemy dobrze.
W końcu prowadzący Krzychu zatrzymuje się przed kolejnym ostrym zjazdem w dół, bo wygląda na to, że to ostatnie miejsce do ewentualnego zawrócenia. Schodzimy i parzymy. Urwiska, jeziorka (kaczki nawet pływają), jakieś generatory, kable. Krzychu na końcu drogi dostrzega koparkę, która blokuje przejazd. I oczywiście ani żywej duszy... Przeklinając GPSa zawracamy, co nie jest łatwe. Wracamy jakieś 10 km (kolejny dziś raz...) na asfalt i za 500 m widzimy kolejny zjazd w lewo, tym razem oznaczony drogowskazem...

Krzychu ma dość i oddaje mi kierownicę Dojeżdżamy do Ruta-31, która prowadzi w stronę parku oraz przejścia granicznego z Argentyną na przełęczy św. Franciszka. Do przejścia jest jakieś 70 km, a przy drodze stoi znak: „Uwaga. Przy złej pogodzie dojazd do granicy zajmuje 5 godzin”. Na szczęście pogoda jest ładna.
Droga mało uczęszczana, bo nie asfaltowa, tylko znów ten udeptany błotko-szuter. I znów przejeżdżam przez „suche brody” i w oczach widzę płynącą po deszczu rzekę... Oby nie padało, bo jutro musimy tędy wracać.

Dojeżdżamy do granic parku i skręcamy w bok. Czas do namysłu. Znów patrzymy na mapy, na GPS, i przede wszystkim na wskaźnik paliwa. Przez te wszystkie nawrotki mamy go mało. Nie ma szans na objechanie parku. Najbliższa stacja w Copiapó, jakieś 150 km w drugą stronę. Szkoda czasu, robi się już szarawo. no trudno. Wbijemy się w park ile się będzie dało (wychodzi nam, że na sam szczyt) i zawrócimy...

Jedziemy szuterkiem jakieś 10 km w głąb i szukamy ładnego miejsca na spanie. Oczywiście ani żywej duszy dookoła...

To miejsce jest fajne:


Zostajemy w tym szerokim wąwozie na noc. Jest pochmurno, więc nici z gwiazd. Zastanawiamy się, czy znów zmarzniemy, bo jesteśmy na ponad 2000 m n.p.m. , ale noc jest w miarę ciepła.

Tradycyjnie białe wytrawne i idziemy spać. W nocy budzi mas jakieś zwierzę wydające z siebie jakieś „łiiiiiii” na przemian z „uuuuaaaaa”. Nie była to lama... Zwierzę poszło, zasypiamy znów. Po pewnym czasie budzi mnie Krzychu: „Aga. Aga! Aga!!!!! Deszcz pada!!!

cdn.
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą

Ostatnio edytowane przez jagna : 18.03.2012 o 22:07
jagna jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
Krew, pot i łzy czyli moje spotkanie z Czarną Afryką [2012] Neno Trochę dalej 52 07.03.2013 13:42
Zobaczyć Iran - czyli 4 dni w Armenii. [Czerwiec 2012] majek Trochę dalej 104 26.02.2013 14:33
Twierdza Kłodzka 2012 czyli Czas kazamat arturro007 Imprezy forum AT i zloty ogólne 368 13.05.2012 21:42


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:12.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2025, Jelsoft Enterprises Ltd.