|
![]() |
#1 |
Gość
Posty: n/a
Online: 0
|
![]()
Czołgiem druzja.
Zacna poniewierka... Ja w męce dotarłem do przełęczy Bedel, wcześniej pokunując Tosor od strony Sary Bułak. |
![]() |
![]() |
#2 |
Zarejestrowany: Oct 2008
Miasto: Madryt
Posty: 12
Motocykl: Varadero ..
![]() Online: 18 godz 34 min 10 s
|
![]()
Przywitanie bylo.. http://africatwin.com.pl/showthread.php?t=69&page=60 , zeby mnie nikt nie jechal....
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
#3 |
![]() Zarejestrowany: Jan 2005
Miasto: Kraków
Posty: 3,988
Motocykl: RD07a
Galeria: Zdjęcia
![]() Online: 3 tygodni 6 dni 14 godz 28 min 34 s
|
![]()
Kirgizja cd.
Kirgizi w jurcie już prawie kładli się spać, ale na nasz prośbę o uratowanie nas ponownie wstawili na środek izby niski stół i nakryli go do spóźnionej kolacji. Gospodyni napaliła w piecyku (rozpala się drewnem przywożonym z doliny 2000m niżej) a my przemarznięci i mokrzy Jesteśmy wdzięczni z okazaną gościnę. Za chwile dymi już gorący czaj i na stół wjeżdża duszona koźlina, chleb, śmietana, masło. Gospodarz zapala też lampkę na baterię, ale odmawiamy, bo mamy jedną czołówkę. Po baterie raczej Kirgiz nie skoczy za róg. Jesteśmy tak zmęczeni, że nawet nie bardzo głodni, szybko się zapychamy, chwile rozmawiamy przestawiając buty przy piecyku z prawej na lewą. W między czasie wyjechał stolik a my na ziemi mamy już rozłożone dodatkowe dywany czy materace, dostajemy koce i grube kożuchy-futra do przykrycia. Jakoś nikt nie narzeka na ich zapach, kolor czy na ewentualnych mieszkańców… Zasypiam, abo tak mi się wydaje. Ciągle słyszę szum silnika motocykla, albo szum dryfów Patroli, co chwila wydaje mi się, że pomoc z dołu nadchodzi. Budzę się i nasłuchuję. Jednak mi się wydaje, to tylko szum płonącego piecyka… Martwię się o Sambora, żałuję ze go puściliśmy, trzeba było jechać, choćby razem. Ten nocny zjazd z Tosoru to proszenie się o kłopoty. Jak on przejedzie ten głęboki bród? Przez cały dzień przecież topiły się lodowce… Nagle budzi mnie dźwięk helikoptera. Zrywam się. Nie, kurwa to serce mi tak napierdziela o tej wysokości…wreszcie budzi się dzień… wschod tosor.JPG 7 sierpnia Budzimy się niewyspani. Emocje i wysokość daje znać o sobie. Szybkie śniadanko, podziękowania za uratowanie życia i zasuwamy na dół po kamieniach. Nerwowo zerkamy w okoliczne przepaście, szczęśliwie nie zauważając niczego niepokojącego. Są ślady po TKC, ale mieszają się z naszymi wjazdowymi wiec nic nie wiadomo. Bród na dole forsujemy bez zbędnego certolenia się, wiemy ze już za chwile przeleżymy cały dzień na plaży, a buty i tak nic a nic nie wyschły przez noc. zjazad z tosoru.JPG Zjazd zajął nam 1,5 godziny. Ciekawe ile jechał Sambor w nocy. Szczęśliwie dojeżdżamy na dół i spotykamy się z drugą ekipą czekającą u wejścia doliny. Uff, Sambor dojechał przed północą po 2,5h jazdy po omacku. (nie lubi jeździć w nocy i ma słabe światła w babci). - Martwiliście się o nas? - pytam -Tak, dopóki się nie nawaliliśmy…- stwierdza ktoś, a mi wraca humor. Jest też Jojna z Agą – bezpiecznie wrócili znad Song kul, przekazali sprzęt naszym Pik Leninowcom i spotkali naszego Maxa – amerykańca, co się z nami buja już od Krakowa na KTM990. Oddajemy GPSa chłopakom, krotka instrukcja, gdzie jechać i za chwilę jesteśmy na plaży. Ten dzień zaliczamy sobie do kondycyjnych. Na motor już nie wsiadamy, kąpiemy się, opalamy, przewracamy buty na słońcu. Sielanka. O druga grupę też się nie martwimy. Tak schodzi cały dzień z przerwą na obiad w knajpce nad jeziorem w Tamdze. Docierają do nas też wieści z Chin. Dalej zamknięta jest granica, wiec choński agent proponuje nam wjazd przez Irkeshtam i kontynuowanie podróży autobusem. Kurwa, nam, bohaterom, autobusem? Po Karakorum Highway, po pustytni Taklamakan? Z naszymi chińskimi prawa jazdami i dowodami rejestracyjnymi! Z chińskimi tablicami, autobusem? Nigdy! Oburzeni tą propozycją planujemy kręcić się po Kirgizji niedaleko wspomnianej granicy i jeśli sytuacja się ustabilizuje jednak wbić się na sprzętach do Państwa Środka. Wieczorkiem zjeżdża druga ekipa z Torosu, wypijamy małe co nieco, wymieniając wrażenia z ostatnich dwóch dni. Planujemy też następny dzień. lezenie na plazy.JPG Oboz.jpg oboz2.JPG 8 sierpnia Raniutko zwijka obozu, śniadanie, kawka i lecimy na trasę, zaplanowaną jeszcze w Krakowie – górską grogą nad jezioro Song Kul – kirgiską perełkę górskich jezior. Asfaltowe wersje trasy są już dogłębnie poznane (Cz. 1. Tutaj Cz.2 Tutaj)pora zmierzyć się z czymś naprawę wartym grzechu. mapasonkul2.JPG Droga wiedzie przez poznany już dogłębnie Tosor a następnie, na przełęczy odbija w prawo na zachód. Prowadząc dolinami między pasmami górskimi do Narynia i Sary Bulak – małej miejscowości na trasie Rybacze (Bałykczy) – Naryń. Na mapie wygląda to zachęcająco, ponadto nie ma grama asfaltu, co potwierdził nasz Kirgiz. Mówił też, że się tam normalnie jeździ… Koniem… No nic. Pakujemy kufry na dach Patrola Kajmana, żeby jakoś z klasą pokonać ponownie Tosor, tankujemy 3 kanistry benzyny, bo droga ma ok. 300km i nie wiemy jaka będzie. O dziwo nie ma wielu chętnych na tą przejażdżkę – duża część ekipy wybiera trasę asfaltową wokół jeziora. Za bardzo się na tą trasę nastawiałem, żeby ją sobie teraz odpuścić… Znów się więc rozdzielamy i umawiamy się nad Song-kulem wieczorem. Prowadzi Sambor z Martą, potem Waldek z Kubą, ja z Irma i Kajman z Gosią swoim Patrolem. Tosor już znaliśmy – czas wjazdu na górę skróciliśmy z 4 do 2,5h. Oprócz znanego głębokiego brodu przy żadnej z przeszkód nawet nie zsadzaliśmy pasażerów – tak już czuliśmy się pewnie. potok przeprawa.JPG atak tosorpatrol.JPG Wlecieliśmy na górę sprawnie lawirując miedzy kamyrdolcami, nawet się nie zająknąwszy. Ćwiczenie czyni mistrza. Za przełęczą kamienista szutrówka prowadzi już tylko w dół zieloną doliną, lekko przymgloną poranną mgiełką. Jest pięknie, chce się krzyczeć. Dnem płynie rzeka, ta sama, która tak dała nam w dupę pod przełęczą Barskoon dwa dni wczesniej. Teraz jest to już regularna rzeka, i w miarę pokonywanych kilometrów, staje się coraz większa. Cóż, nie dziwota, mijamy góry, z czapami wiecznego śniegu, spod których wypływają błękitno zielone stróżki i zasilają naszą rzekę. Tu i ówdzie zielone zbocze upstrzone jest pasącymi się krowami i owcami. Znaleźli się nasi kumple na sowieckim Uralu. Doglądają tu teraz swoich stad. Dolina tosoru1.JPG Dolina tosoru2.JPG Dolina tosoru3.JPG Droga istnie afrykańska, jest drogą wymarzoną. Afrykanerzy o takich śnią cały rok planując kolejną wyprawę. Pewnie przejechało by się jakaś puszką wiec nie żaden hardkore, ślad na dwa koła, nieduże kamienie zmuszające do uwagi i otwarta po horyzont głębia doliny. Bosko. Co chwile przecinamy jakiś kryształowy potok, bez ekstremy, po prostu fajny bród i foty. I dzicz. Nikogo. Zero zabudowań, czasem jakaś zabudowa pasterska. Nawet nie jurta, bo się nie opłaca transportować jej z dołu na te parę miesięcy. dolina sztrowka afrykanaska.jpg zdjecie z brodem1.jpg zdjecie z brodem2.jpg W jednym z takich potoków Waldek daje popis ekwilibrystyki płynnie połączony z efektownym padem w nurt. - Kurwa, Kurwa, Kurwa – wyrwało się Kubie – 17latkowi, synowi Waldka – aż echo poniosło po górach, a świstaki wskoczyły do swych nor. To pierwsze głośno wypowiedziane słowa, wiec wszyscy jesteśmy pod wrażeniem. Tata chyba też, tylko mama pewnie nie będzie zachwycona jak przeczyta. Od tej chwili Kuba został mężczyzną. No prawie. Koniaku marki Kirgistan nie proponowaliśmy. Chwilkę później dajemy sobie na wstrzymanie, zatrzymujemy się na płaskiej łące, suszymy na słoneczku chłopaków, gotujemy „zemsty Viet-kongu”, odpoczywamy. Słoneczko praży. dolina gotowanie.JPG Dolina wlk milosc2.jpg dolina wlk milosc3.jpg Po około 100 km jazdy zmienia się krajobraz z wysokogórskiego na górski, trawa żółknie spalona słońcem, zaczyna się mocno kurzyć. Widać też duże stada dziko pasących się koni. Jak mustangi!- przypomina się stary kawał i towarzyszy do końca wyjazdu. Napotykamy tez osadę –starszy Kirgiz hoduje tu orły. Suszy się też ogromna ilość łajna – w zimie będzie tu jedynym paliwem grzewczym. A zimy mają srogie, nawet do -40stopni Celsjusza. Kirgiz z orlem.jpg konie1.jpg konie2.jpg Potem dolina się rozszerza, pojawiają się zabudowania i całe wioski, droga zasadniczo zmienia swój charakter – jest teraz szeroką, równą, kurzącą się szutrówką. Musimy zachowywać dystans kilkaset metrów, żeby widzieć cokolwiek. Dochodzi do tego pralka, a że nie mam z nią doświadczenia, więc próbuję, różne metody jej pokonywania. Wychodzi, że przy 70 km/h przestaje się wszystko telepać, plomby przestają wypadać i mózg nie obija się w czaszce. Zmęczył mnie jakoś ten odcinek, wiec z zadowoleniem powitałem asfalt – pierwszy od 3 dni, który po kilku km doprowadził nas do głównej drogi z Torugartu (Chińska granica, przez którą nas nie chcą wpuścić.) sarybulak2.JPG sarybulak.JPG A na skrzyżowaniu handelek przydrożny kwitnie w najlepsze, stoi kilka restauracji w blaszanych kontenerach. Zapraszam żonę na seafood w postaci smażonej ryby. Wygląda to wszystko strasznie, danie przygotowane jest strasznie, knajpa jest straszna, ale i tak zamawiamy po dwa razy taka jest wyśmienita. Popijamy wszystko kolą dla kurażu i rozglądamy się za benzyną. restauracja 1.jpg retsuracja 2.jpg restauracja 3.jpg Stacji – wiadomo – nie ma, ale napisy cyrylicą Benzin czy Soljarka (ropa), wraz ze stojącym PET-em napełnionym jakąś żółtawą substancją nakierują nas na właściwe tory. Pachnie ekstremą, Kirgiz z kanciapy przychodzi z wiadrem, takim zwykłym wsiowym, ocynkowanym i pogiętym wiadrem i zalewa nam Afryki do pełna. tankowanie z wiadra.JPG Za zakrętu wyjeżdża reszta ekipy, Toyota, dwa Patrole i dwie Afryki. To nasi! Zabalowali nieźle w Bałykczy w poszukiwaniu internetu…Dalej jedziemy już razem. Ostatnie 60km pokonujemy po równym szutrze, równie piękną drogą jak na początku dnia. Tylko znacznie równiejszą. To tu Pastor, 2 lata wcześniej, zaliczył konkretną figurę, kiedy koleina szutrowa pociągnęła go za koło i nie zdążył wyprostować. Ten luźny nasypany na środku szuter potrafi faktycznie być zdradliwy, wiec na wszelki wypadek nie mowie nic Irmie i napieram w skupieniu. Koleina łapie mnie za koło jak niegdyś Pastora i chce obalić, ale chyba siłą woli dodaje gazu i jakoś się wyratowywuję… Uff gorąco było. Z tyłu dochodzi mnię opierdol. songkul dojazd1.jpg songkul dojazd2.jpg songkul droga1.JPG Ma się już ku wieczorowi, kiedy docieramy na przełęcz Kalmak Ashuu oddzielającą nas od jeziora. To już cos prawie 3500 m npm, chłodno ale pięknie. Ostatnie promienie słońca połyskują na tafli tego górskiego jeziora. Za moment jest już całkiem ciemno. Z oddali, w ciemności pulsuje LEDowa latarka, nasi migaja nam z daleka Petzlem. Jak helikoptery jeden po drugim lądujemy na równiutkiej trawiastej łące , na której rozbite jest jurtowisko. Wódeczka i jakże zasłużone lulu w prawdziwej kirgiskiej jurcie… zachod nad jutrami2.jpg zachod nad jutrami.jpg
__________________
pozdrawiam, podos AT2003, RD07A ------------------ Moje dogmaty 0. O chorobach Afryki: (klik) 1. O Mikuni: Wywal to. 2. O zębatce: Wypustem na zewnątrz!!! 3. O goretexie: Tylko GORE-TEX 4. O podróżach: Jak solo to bez kufrów 5. O łańcuszkach rozrządu: nie zabieram głosu. 6. Lista im. podoska Załącznik 10655 7. O BMW: nie miałem, nie znam się, nie interesuję się, zarobiony jestem. 8. O KN: Wywal to. 9. O nowej Afripedii: (klik) Ostatnio edytowane przez podos : 08.10.2008 o 00:02 |
![]() |
![]() |
![]() |
#5 |
![]() |
![]()
Dziękuje i proszę o jeszcze.
__________________
pozdrawiam michoo |
![]() |
![]() |
![]() |
#6 |
tip top
![]() Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Warszawa / Kraków
Posty: 399
Motocykl: RD07a
![]() Online: 2 dni 1 godz 55 min 55 s
|
![]()
Podosku, rozkręcasz się
![]() Opis ![]() ![]() ![]() Jak to czytam, to mi się przypominają offy w Turcji i banan jeki wywoływały. No cóż, droga zaczyna się tam gdzie kończy się droga.
__________________
Ci sono mari e ci sono colline che voglio rivedere Znam Bajrasza. I no Bayrash ( ang ) |
![]() |
![]() |
![]() |
#8 |
![]() Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Warszawa
Posty: 687
Motocykl: RD07a
![]() Online: 12 godz 42 min 27 s
|
![]()
no to pojechałeś waćpan ... czekam na ciąg dalszy
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
#9 |
![]() Zarejestrowany: Jan 2005
Miasto: Kraków
Posty: 3,988
Motocykl: RD07a
Galeria: Zdjęcia
![]() Online: 3 tygodni 6 dni 14 godz 28 min 34 s
|
![]()
Kirgizja cd.
9 sierpnia Baza rano1.jpg Baza rano2.jpg Uknuty naprędce plan porannego objazdu jeziora jeszcze przed śniadaniem legł w gruzach gdy zamiast snooze w komórce nacisnąłem stop. A może zrobiłem to specjalnie, bo o 5 było ciemno jak w dupie i zimno jak na Szpicbergenie (Nie byłem, ale sadzę że to zimne miejsce) Dość ze wstaliśmy, Marcin, Jojna i ja, parę minut po siódmej, i wystartowaliśmy z obozu. Solo, zero betów, kufrów i wszystkich rzeczy niepozwalających na nie skrępowaną jazdę. Poranny widok osłonił spokojną płań jeziora i majaczące w oddali przymglone szczyty. Jezioro jest większe niż się spodziewałem, ma chyba z 10 km szerokości. Trasa dookoła to ponad 100km! Round_Song_Kul_trasadnia.JPG Całej krasy okolicy nie było jednak widać właśnie z powodu porannego zamglenia. Ale perspektywy były dobre - nad nami było już widać błękitne niebo – dzień zapowiadał się więc uroczo. Jak okiem sięgnąć przed nami płaska, równa jak stół trawiasta łąka, ale trawa spalona słońcem, żółta i króciuteńka. Można grzać na moto praktycznie w każdą stronę, z pominięciem drogi, bez zagrożenia wpadnięcia na coś, czego nie było by widać z daleka. Coś, czego nie mamy w Polsce, przynajmniej ja nie znam takich płaszczyzn. Równia.jpg Odkręcamy manetki i rozkoszujemy się jazdą. Amorki odetchnęły wreszcie i rozkosznie wybierają wszelkie nierówności. Po lewej błękitne jezioro, po prawej zielone szczyty gór okalające jezioro Song Kul. Tam gdzie jezioro wcina się zatoczką między schodzące do wody góry, trawa jest zielona, teren podmokły, często stoi jurta, pasą się konie, owce. W miarę jak słoneczko zaczyna przygrzewać – mgła odchodzi a my wjeżdżając nieco wyżej miedzy pagórki nie możemy oprzeć się widokom przecudnej urody. Strzelamy mnóstwo fot. Songkulride1.jpg Songkulride2.jpg Songkulride3.jpg Songkulride4.jpg Songkulride5.jpg I tak ujechaliśmy ze 40 km, chyba zajęło nam to 2 h, wiec zaczęliśmy się zastanawiać czy nie wracać. Najciekawsze jest to, że jadąc wkoło w zasadzie okrągłego jeziora, z jego przymglonymi brzegami, kompletnie traci się odniesienie. Próby namierzenia obozu lub chociaż oszacowania czy jesteśmy już na drugiej stronie spełzły na niczym, zatem pozostaje zawrócić i pojechać tą samą drogą. Jeszcze Marcin się wraca szukać rękawiczek, co mu gdzieś spadły podczas zdjęć, a ja z Jojną, atakujemy piękną zieloną połoniną jeden z pobliskich szczytów. Ma pewnie z tysiąc metrów więcej niż poziom jeziora, ale jedzie się po nim jak po stole, z powodów wspomnianych wcześniej. Jedenka czy dwójka, skala trudności zero. I pewnie wjechalibyśmy na sam szczyt gdyby nie to, żem dupa i nie lubię jeździć niewiadomo gdzie. Pstrykamy fotki z góry i wracamy już razem do obozu. Songkul Zdjecie z góry1.jpg Songkul Zdjecie z góry2.jpg Śniadanie się właśnie skończyło, więc zjedliśmy resztki z pozostawionego pobojowiska, chleb kirgiski, dżemy, masło i śmietana oraz danie główne – coś na kształt grysiku na słodko ze słodkim sokiem owocowym. Miłośnikiem nie jestem, ale smakowało. Oczywiście siesta i nicnierobienie podoba nam się najbardziej. Sniadanie.jpg Odpoczynek w cieniu.jpg Zrobiła się 12, Słońce przypieka niemiłosiernie, a my czołgamy się w okolice cienia, próbując ustalić, co się będzie działo dalej. Trochę się ten plan rozsypał przez chińską zawieruchę i kierownik nie ma łatwego zadania. Bo coś trzeba robić oprócz opalania się. Ustalamy, że zostajemy jeszcze jedną noc, zamawiamy, więc u gospodarza całego barana na wieczór – przygotowanego na modłę kirgizką. Nie wiemy, co to znaczy, ale wkrótce dane nam będzie się dowiedzieć… Na razie musimy zmierzyć się ze sceną krwawego mordu, który na naszym baranie się odbywa, 20 metrów od nas. Mordowanie Barana.jpg Mordowanie Barana2.jpg Po mordzie, jesteśmy świadkami tradycyjnej gry zespołowej zwanej ulak. Polega ona na przeniesieniu martwego barana na pole przeciwnika i oczywiście odbywa się to na koniach. Kirgizi to z koni raczej nie schodzą, naprawdę potrafią na nich jeździć, a taki koń cieszy się szacunkiem swojego właściciela. Zresztą po doświadczenia z Tosorem, w niektórych miejscach faktycznie wydaje się być niezastąpiony. W grze wzięły udział dwie drużyny, ale nie wiem, kto grał z kim, ani też kto wygrał. Dość, że walczący wyglądali imponująco oraz poruszali się na swych koniach jakby do nich przyrośli. Ulak1.jpg Ulak2.JPG Choć mieszkaliśmy na jeziorem, jakoś nikt do nie go nie podszedł – było z 200 m czegoś, co wyglądało jak bagno, a okazało się kępami trawy na dość stabilnym gruncie, zakończonym żwirkowatą plażą nad wodami Song kul. Przeskoczyliśmy po kępach i okazało się, że woda na wysokości 3500 m. nadaje się do kąpieli! Woda była temperaturowo znośna, ale dno niestety porażka: muliście i bagniście, co gorsza wzbijaliśmy tumany mułu, próbując odejść od brzegu w celu znalezienia głębszej wody. Lepsze niż nic, ale bez rewelacji. Po kąpieli, nasz baran spoczął wreszcie w kuchni, a mokre ciuchy zawisły na motocyklach, należało jeszcze spełnić sponsorskie zobowiązania i porobić jakieś grupowe zdjęcia, na co nigdy albo nie było czasu, albo byliśmy w rozsypce. Sambor wyznaczył miejsce, ponoć jakieś ładne serpentyny na drodze do Narynia. Ta trasa objeżdżała jezioro od północy – a wiec w drugą stronę niż wystartowaliśmy rano. Wiodła potwornie kurzącą się drogą ziemną, na dwa ślady samochodu przez łąki otaczające jezioro. Coś jak dawno wyschnięte bagno. Drobny pył wpadał w wszystkie szczeliny, po chwili byliśmy biali a wentylacja w kaskach przestała się otwierać. Dojazd do serpentyn1.jpg Dojazd do serpentyn2.jpg Dojazd do serpentyn3.jpg Trasa urozmaicona była tu i ówdzie płytkimi brodami potoczków wpadających do jeziora, co pozwalało odpocząć choć na chwilę od wszechogarniającego kurzu…. Fota w brodzie1.jpg Fota w brodzie2.jpg Fota w brodzie3.jpg Fota w brodzie4.jpg Na szczęście droga nie była daleka, wiec po 30min jazdy dojechaliśmy do rzeki wpadającej do jeziora. Przelecieliśmy po betonowym moście i na szutrowej krzyżówce pojechaliśmy w lewo drogą do Narynia. Po kilku serpentynach prowadzących ostro w górę oczom naszym ukazała się głęboka dolina-kanion przejechanej właśnie rzeki, przecinającej zieloną wyżynę pofalowanych gór ciągnących się po horyzont. Czegoś takiego w życiu nie widziałem! Te góry nie były wysokie, znaczy były wysoko względem poziomu morza, ale nie wywyższały się szczególnie ponad okolicę. Co kawałek wyżyna ta był przekrojona wstęgą rzeki płynącą dnem dolinek. Teren ten wyglądał na nietknięty ludzką stopą, czysta natura, zero jurt czy wypasu -jak wielki, niedostępny ocean zieloności. Odcięty od świata pionowymi ścianami kanionu z jednej i zamknięty łańcuchem 4-ro tysiączników z drugiej strony. Piękne miejsce. Ocean zieloności.jpg Ocean zieloności2.jpg Tuż za wspomnianym oceanem – otwarła się DZIURA przez duże „DZ”. Droga urywała się gwałtownie postrzępionymi żółtymi skałami. W dół biegł zygzak drogi o milionie zakrętów i nawrotów. Serpentyny1.jpg Serpentyny2.jpg Na dnie doliny daleko, przy samej rzece już, majaczyła droga prowadząca dalej do Narynia. Nie wiem, jaka była różnica wysokości, ale chyba z 1000 m na 200- 400 m. Wprost rzuciliśmy się na ten szuter, gryząc go i szarpiąc zębami drapieżnych TKC. Szuter świstał a migawki sponsora zapisywały kolejne ujęcia… Serpentyny4.jpg Powrót wprost pod zachodzące słońce, wydawał się być i piękny i koszmarny jednocześnie. Żałowałem, że Shoei Multitec nie jest Hornetem, bo słońce było tak oślepiające. Z braku Horneta daszek kasku zastąpiłem dłonią i jakoś dojechaliśmy te kilkanaście km do jurtowiska. Po przyjeździe, gospodyni zaprasza do uprzednio przygotowanej jurty. Głodni, zbieramy się naszą 18-sto osobową wycieczką wewnątrz, gdzie zasiadamy na dywanach porozścielanych dookoła wzorzystej ceraty w oczekiwaniu baraniej uczty. Jurta1.jpg W sumie nie wiem czego się spodziewaliśmy… Jakoś wyobrażałem sobie, pieczone jagnię, podobne do tego, które co roku w gronie przyjaciół godzinami kręcimy na ogniskiem, przesiąknięte zapachem olchowego drewna znad wijącej się u naszych stóp Pilicy… Oczyma wyobraźni widziałem już pieczyste, chrupkie , złoto przypieczone mięsko, przesiąknięte kilkudniową bejcą z jarzyn, cząbru, czosnku i cebuli. Z lekką nutką winnego octu, i delikatną nutą mięty. Gdzie ja tu, durny, widziałem olchy? Jak chciałem tydzień bejcować jagnię skoro zamówiłem je raptem 7 godzin temu? No i jakie to jagnię, co ma 4 lata! A więc mamy, co chcieliśmy. Na stół, o pardon, na ceratkę, wjechały miski dymiącego, gotowanego bez przypraw mięsa, mdłego, tłustego, twardego i włóknistego. Rozejrzałem się po jurcie, i widząc przerażenie w oczach naszych dziewcząt szybko zaproponowałem po lufie na odwagę, i wyciągnąłem rękę po kość do ogryzienia. Wielkie oczy1.jpg Mieso 1.jpg Gospodarz tym czasem zrobił rundkę dokoła jurty i zapakował każdemu na miseczkę jakiś lepszy lub gorszy kawałek mięsa z kością. Jacek jakoś wpadł mu w oko i otrzymał najważniejszą i najcenniejszą cześć – głowę. Rozumiecie? Ugotowaną, kurwa, w całości głowę. Sczerniałą, razem z uszami, oczami i powiekami, wargami, policzkami i, kurwa, nawet z zębami -baranią głowę. Futro jakoś tylko odpadło, ale i tak wyglądało to strasznie. Krótka szczecinka zerka na nas z wnętrza baraniego ucha… Atmosfera w jurcie wyraźnie się zagęściła… Zerkając na Jacka każdy uważa, że i tak miał szczęście, więc szybko pałaszuje swój kawałek czekając na rozwój sytuacji… Widząc przerażenie w oczach Jacka, oddaję mu swoja giczkę, a głowa jakoś ląduje z powrotem w misce. Czyli gramy w Czarnego Piotrusia… Barania Glowa .jpg Takiego ciśnienia nie wytrzymują już niektórzy uczestnicy i pod pretekstem przewietrzenia się próbują opuścić lokal. Na wejściu natykają się jednak na gospodynię, która wchodzi z kolejnym specjałem z naszego barana. W pogiętej aluminiowej 10cio litrowej misce niesie bieszbarmak – danie, które w dosłownym tłumaczeniu oznacza „pięć palców” – to od jedzenia go rękami. To wprawdzie tradycyjna potrawa kazachska, ale jak widać w Azji Środkowej granice się zacierają i nomadowie kirgiscy przywlekli je ze stepów Kazachstanu tutaj i traktują jak swoje. I cale szczęście, bo Kazachowie biorą głowę konia do tego dania. A właśnie zasadniczą częścią bieszbarmaku jest gotowana głowa (ta sama, co ją dostał Jacek) która jednak wcześniej na patyku jest opalana nad ogniskiem (z braku drzewa ognisko pali się kizjiakiem – czyli suszonym gównem) a zwęglone części głowy wyskrobuje się do dania, nadając mu niepowtarzalny aromat spalonych zwłok i wspomnianego kizijaku, zapach którego, sam zasługuje na odrębną opowieść. Wiemy już skąd taki przydymiony kolor wspomnianej głowy… Qśma, chyba nieświadomy receptury przygotowania powyższego specjału, poinstruowany ręczną obsługą dania, sięga dłonią do miski i zagarnia makaron z kawałkami mięsa pochodzącego z niewiadomych części baraniego nieszczęśnika. Kilkoro równie nieświadomych idzie w jego śladu próbując kirgiskie spaghetti. Beszparmak1.jpg W koło nieprzerwanie chodzi kielonek z polską wódką. Co to miał w przepastnych zakamarkach kufrów motorków lub dzipów zostało przyniesione tutaj jako wspomaganie przełykania i psychy. Walimy lufę za lufa, ale i tak histeryczny, wybuchający, co chwila śmiech świadczy o naszym trudnym położeniu. Łeb barani łypie na nas z talerza, ale, jako że to największy przysmak przygotowywany na specjalne okazje i tylko dla specjalnych gości – trzeba się będzie jednak z nim zmierzyć. Honor grupy ratuje Przemek alias Oberżyświat, którego ksywa świadczy o tym, że niejedno w życiu wypił, i byle czego też nie jadł. Odkrawa więc, na początek, barani policzek i przeżuwa go w ciszy, ku ogólnemu przerażeniu gawiedzi. Następnie scyzorykiem otwiera ugotowana, zaciśniętą powiekę i wydłubuje zastygłe w przerażeniu oko. Nie wierzymy, że je zje, jednak wkłada je do ust i zaciska szczeki… Słyszymy charakterystyczne chrupnięcie i wyobrażamy sobie rozlewający się po ustach płyn z gałki ocznej… Brrrrrry! Leb barani 1.jpg Leb barani 2.jpg Przemek twierdzi, że smakuje trochę jak salceson, na co Jojna – widać miłośnik głowizny, decyduje się na ekstrakcje drugiego oka… Podczas gdy Aga wypełnia już papiery rozwodowe i przysięga sobie ze już nigdy przenigdy go nie pocałuje, Jojna przekłada sobie oko językiem z jednego policzka do drugiego nabierając odwagi na zaciśnięcie szczęk… Jojna oko w ustach.jpg
__________________
pozdrawiam, podos AT2003, RD07A ------------------ Moje dogmaty 0. O chorobach Afryki: (klik) 1. O Mikuni: Wywal to. 2. O zębatce: Wypustem na zewnątrz!!! 3. O goretexie: Tylko GORE-TEX 4. O podróżach: Jak solo to bez kufrów 5. O łańcuszkach rozrządu: nie zabieram głosu. 6. Lista im. podoska Załącznik 10655 7. O BMW: nie miałem, nie znam się, nie interesuję się, zarobiony jestem. 8. O KN: Wywal to. 9. O nowej Afripedii: (klik) Ostatnio edytowane przez podos : 16.10.2008 o 13:55 |
![]() |
![]() |
![]() |
#10 |
![]() Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Krakuff
Posty: 4,760
Motocykl: RD07a
![]() Online: 4 miesiące 3 tygodni 3 dni 16 godz 21 min 25 s
|
![]()
Podos...litości nie pisz juz o jedzeniu.....Najebka dzida, widoczki... to jest super...Nie wiedziałem ze jesteś sadysta z kuchennym zacieciem......" przełozył sobie jezykiem oko..."
![]() ![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
|
|
![]() |
||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Dlaczego lubię KTM-a | puszek | KTM | 4133 | 18.04.2025 19:47 |
Dlaczego nie kupić DL-650 | Pils | Suzuki | 83 | 30.08.2021 22:14 |
DLACZEGO KIRGIZ SCHODZI Z KONIA? Czyli Leszcz Adventure Team w wielkiej wyprawie badawczej do Azji centralnej | czosnek | Trochę dalej | 230 | 08.11.2020 10:17 |