Dzień 1, czyli doba może mieć 33 godziny
Mimo falstartu, omijając zakorkowane przejście w Świecku, o czasie docieramy na parking i lotnisko. Po raz pierwszy jestem na „najdłużej budowanym lotnisku świata”, czyli BER. Z poziomu parkingu prezentuje się… no powiedzmy, że słabo. Szaro, buro, betonowo, a na wprost drzwi transformatorów. Trochę dziwne podejście projektujących do pierwszego wrażenia podróżujących
Odlatujemy do Amsterdamu z opóźnieniem, podobno to norma na BER (to już nie te Niemce, co kiedyś, c’nie Fazik?

).
Robi się nerwowo, bo opóźnienie to pół h, a my mamy aż 1h10’ na transfer. Pilot ogłasza, że będzie robił co może, bo przecież pół samolotu to transfery… Stewardesy sprawdzają nasze połączenie do Las Vegas, kręcą głową i każą iść przebudować lot.
Po moim trupie!
Na szczęście autobus podrzuca nas dość blisko terminalu, dostajemy apką info, że możemy skorzystać z odprawy paszportowej bez kolejki, trochę sprintu po ruchomych chodnikach i wbiegamy do pustego już gate’u, tuż przed zamknięciem.
Tylko ciekawe, czy nasza walizka leci z nami
Uff, siedzimy w środku.
I teraz sobie uświadamiamy, że nasze mega-hiper-nadaktywne Dziecię musi wytrzymać 10,5 h lotu

Niestety wszystkie loty do USA są za dnia.
Podziwiamy sobie Grenlandię:
Na szczęście po obiedzie obsługa zarządza zasłanianie okien, światło gaśnie i mamy noc. Ja łykam „Oppenheimera” , a chłopaki śpią.
W Las Vegas lądujemy o czasie, czyli pod wieczór. Niestety o tej porze kampera już nie dostaniemy, więc musimy jedną noc spędzić hotelu.
(rezerwując hotel uświadamiam sobie, że to dokładnie ten sam, w którym spałam z dziewczynami w 2011. Miasto tysiąca hoteli, a ja dwa razy trafiam na ten sam!)
Uczucie dokładnie to samo: wejście do piekarnika

Jest 19, a raczej 7p.m. oraz 42 °C.
Spod lotniska (chyba jako jedyni nie-pracownicy lotniska) jedziemy miejskim autobusem za całe 5$ za 3 osoby.
Pierwszy zonk – nie działa moja navi. Mam ściągnięte mapy z mapy.com (jak dla mnie najczytelniejsze mapy, jakie znam). Mapy widzi, ale nie można połączyć się z GPS.
Mimo braku navi udaje nam się wysiąść na właściwym przystanku i zameldować w hotelu.
Na szczęście karta SIM działa, Internet jest, ściągamy mapy na telefon Rafa, który GPS widzi.
Szybki prysznic, ogarniamy marudzące Dziecię mamiąc je fontannami Bellagio, które są „tuż za rogiem” i idziemy w nocne Las Vegas.
Jest po 21 i nadal jest 40°C. Żar bucha od betonowych chodników i budynków. A w sumie LV to jeden wielki beton…
LV jest kiczowate, ale jedyne w swoim rodzaju, zobaczyć trzeba.
W dodatku jest strasznie tłoczno...
Marudzenie i zmęczenie najmłodszej części wskakuje na wyższy poziom:
Na szczęście za rogiem (co prawda nie pierwszym) są obiecane fontanny i właśnie zaczyna się pokaz:
Dziecię nawet zadowolone, można wracać do hotelu