Rozdział I - Plan, czyli pomysł
Pakistan. Kraj, który dla większości ludzi kojarzy się raczej z politycznymi napięciami, talibami, może z krykietem (dla wtajemniczonych), a już na pewno nie z wakacyjną destynacją motocyklową. Dla mnie wszystko zmieniło się po wyjeździe Herniego, który wrócił z wyprawy z takim błyskiem w oku, jakby objawiła mu się święta trójca: asfalt, kurz i widok na Nanga Parbat. Nie było zmiłuj - Pakistan wskoczył na moją listę podróżniczych "must do".
Problem był tylko jeden: życie. A dokładniej - praca, urlopy, podatki, obowiązki i inne mało porywające aspekty egzystencji. Ale jak to mówią - jak się bardzo chce, to się da. No i się dało!
Ekipę zebrałem dość szybko wystarczyło rzucić hasło "Pakistan na moto", a chłopaki już pakowali graty.
W międzyczasie Pakistan zrobił się trochę bardziej "mainstreamowy" - co druga relacja podróżnicza na YouTubie pokazywała motocyklistów brodzących w rzekach, rozmawiających z pasterzami na 4000 m n.p.m., albo jedzących coś, co wyglądało jak zupa z gwoździ. Grunt był więc już dobrze przygotowany - szlaki przetarte, ciekawość rozbudzona.
Zacząłem od rzeczy podstawowej - trzeba było ogarnąć wypożyczenie motocykla. Początkowo myślałem o klasyku z HorizonsUnlimited czyli Australijczykach, którzy od lat siedzą w Pakistanie. Jednak dzięki Emkowi udało się nawiązać kontakt z Salmanem - Pakistańczykiem, który działa w terenie i współpracuje m.in z Samborem.
Daty ustalone, bilety kupione, wizy wyrobione - pozostało już tylko odliczać dni i myśleć o pakowaniu. No i tu pojawił się drobny problem: jak przewieźć środki dezynfekujące do użytku wewnętrznego, skoro pełna nazwa kraju brzmi Islamska Republika Pakistanu? A islamska część tej nazwy oznacza, że alkohol w bagażu to mniej więcej taki sam pomysł, jak przewożenie wieprzowiny do Mekki. Well, Polak potrafi
Plan był prosty: lecimy z Berlina przez Stambuł do Islamabadu tureckimi liniami - co brzmi jak klasyczna trasa dla handlarza dywanami, ale dla nas była jak najbardziej praktyczna. Potem przesiadka na lot lokalny do Skardu, który miał być tylko krótkim przerywnikiem, ale okazał się pełnowartościowym rozdziałem podróży.
Bo Pakistan Airlines to nie linia lotnicza- to przeżycie duchowe.
Pierwsze, co rzuca się w oczy po wejściu na pokład, to brak stewardess. Zamiast tego są panowie w kamizelkach, którzy wyglądają, jakby właśnie wrócili z konferencji w meczecie. Drugie: no właśnie. Wyobraźcie sobie, że wchodzicie do samolotu LOT-u, siadacie wygodnie, stewardessa pokazuje, jak zapiąć pasy, gdzie jest wyjście ewakuacyjne, a potem- niespodzianka! Z głośników leci modlitwa. Nie żadna tam formułka z instrukcji bezpieczeństwa tylko pełnoprawna "Zdrowaś Maryjo", tylko że w wersji pakistańskiej. Pełen skup, wszyscy milczą, kapitan mruczy pod nosem, a ty zastanawiasz się, czy to lot, czy właśnie zostałeś mimowolnie uczestnikiem pielgrzymki.
Nie powiem - człowiek czuje się duchowo przygotowany na wszelkie turbulencje.
Sam lot do Skardu - widokowo petarda. Pierwszy kontakt z Nangą, 8-tysięczniki jedzą ci z ręki. Z drugiej strony rozglądasz się dookoła, a tam tylko skały, śnieg i warunki wydawałoby się nie do życia.