Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07.03.2021, 15:56   #75
CeloFan
 
CeloFan's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
CeloFan jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 16 godz 51 min 5 s
Domyślnie



19 dzień. 8 maja.
Urmia – Anwan w Prowincji Kazwin.


97492–98200
708 km

Zostawiłem kilka rzeczy z bagażu, ale jakoś nie widzę różnicy po pakowaniu się.



Jezioro Urmia to zmienne jezioro. Jego powierzchnia podobno zmienia się w ciągu roku o prawie 2 tysiące kilometrów kwadratowych. Jest największe w Iranie i zmienia barwę swoich wód za sprawą bakterii i mikroalg. Z zielonego robi się czerwone.
Z roku na rok jest coraz mniej wody i coraz więcej soli. Jedni piszą, że przez rolnictwo a inni, że przez efekt cieplarniany. Prawda zapewne leży gdzieś pośrodku. Mimo że jest pod ochroną, z jego powierzchni zbiera się sól na skalę masową. Latem można po nim jeździć nawet samochodami, choć sensu w tym żadnego nie widzę. Oprócz stopionego śniegu, spływającego wiosną z gór, tylko jedna rzeka zasila Urmię w wodę. Nazywa się Zarrine. Jezioro nie ma odpływów.
Wcześnie rano jest przyjemnie ciepło. Z miasta wyjechałem na północ, ale nie żeby już wracać. Chcę tylko przejechać mostem. Właściwie to bardzo długa grobla z bardzo krótkim mostem. Ostatnie spojrzenie na soczystą zieleń żyznej, północnej ziemi i wjeżdżam na jezioro. Woda, jeśli ją widać, ma lekko czerwonawy kolor. To chyba znaczy, że jest wyjątkowo wysokie stężenie soli, a to znaczy, że wody jest mało w tym roku. Na grobli, którą jadę stoi ciężki sprzęt i pracują ludzie. Chyba poszerzają arterię łączącą brzegi.













Dla mieszkańców, jezioro Urmia to spowszedniały i zwyczajny widok. Dla mnie to fenomen i niecodzienny pokaz przyrodniczej różnorodności. Nie fauny i flory. Jezioro jest niemal martwe. Mam na myśli panoramę. Wyschnięte dno zmieszane z solą sprawia wrażenie idealnie płaskiej plamiastej pustyni.





Trochę dalej biała skorupa. Ciągnie się po horyzont, a jej biel oślepia tak, że trudno patrzeć.



Jeszcze dalej z drogi z pewnej wysokości widać czerwonawą wodę i białą granicę jej zasięgu. W oddali ośnieżone, szczyty wysokich gór. Wieje tak silny wiatr, że zabiera pył z wysuszonych części jeziora i okrywa, je ledwo widoczną solną mgłą. Wokół miasta, miasteczka, wioski, pola uprawne, czasem kilka kóz. Pośrodku życia, umierające powolną śmiercią, ogromne jezioro, zamieniające się w pustynię. Podobno dawno temu pływały po nim łodzie z turystami, przylatywały flamingi i pelikany. Podobno przychodziły tu też jelenie i muflony. Została sól, zardzewiałe łodzie, resztki pomostów i solny pył porywany przez wiatr na pola.







Na niebie prawie czysto. Już niewiele pamiętam z atlasu chmur, ale zdaje się, że niebo zdobią chmury soczewkowe. Jeśli mam rację, to ich nieruchoma natura oznacza jedno. Silny wiatr. Zresztą nie trzeba być znawcą. Już teraz, wśród wzgórz, między którymi jadę, daje się czasem we znaki.
Przed miastem Tebriz wjeżdżam na obwodnicę. Być może to też autostrada. Są bramki. W Iranie motocykle po autostradach nie jeżdżą, bo są zbyt wolne, a jeśli jeżdżą szybsze, to bez opłaty. Człowiek z obsługi tylko machnął ręką na pozdrowienie i podniósł szlaban.









Południowo-zachodni wiatr nie daje spokoju. Cały dzień napiera tak, że trzeba kontrować bez przerwy kierownicą. Krótki odcinek to nie kłopot. Po dłuższym czasie bolą ręce, nienaturalnie wykrzywiony kręgosłup i szyja. Jedzie się w przechyleniu. Trzeba tez uważać, żeby nie zwiał motocykla na drugi pas, szczególnie kiedy wyjedzie się zza wzgórza. To główna droga z północy do Teheranu. Bywa, szczególnie w okolicy miast, że ruch jest naprawdę gęsty. Wtedy trzeba uważać na ciężarówki, bo i one myszkują po drodze, ze swojego ładunku robiąc żagiel.



















W końcu wyrobiłem sobie jakąś taką dziwaczną pozycję, że dało się jako tako kontrolować motocykl. Siedzę krzywo na kanapie i pcham kierownicę lewą ręką, a jak się zmęczę, to ciągnę ją prawą. Mimo wszystko ciężka to robota. Od czasu do czasu próbuję zjechać gdzieś w spokojniejsze miejsce, bez zgiełku samochodów, bez dwóch pasów i bez mojego dzisiejszego przeciwnika — wiatru, ale zawsze wypluwa mnie na główną drogę i znów ćwiczę jazdę w przechyle.



Nareszcie wzgórza. To pozwala mi odetchnąć. Obolałym mięśniom też.





Co za niecodzienny widok. Most na rzece. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że most jest zarwany pośrodku. Rzeka w czasie powodzi zabrała jeden filar? Nie wygląda jakby miał tam być kiedykolwiek. Trzęsienie ziemi? Zrujnowałoby cały. Tak myślałem wtedy. Później odnalazłem informację o moście. To most Kiz* na rzece Qezel Ozan i to nie natura go zniszczyła.







Wiatr jednak nie opuszcza mnie. Po kilkuset kilometrach ciągłej jazdy muszę robić dłuższe przerwy. Słońce tak grzeje, że często czuję pragnienie, a laminarny wicher zamienił się w monstrualną suszarkę. Na pustkowiu nawet niewielkie drzewa są zbawieniem. Od wiatru nie chronią, ale dają przynajmniej namiastkę cienia. To jak cieniowa oaza. Tylko nieprzerwany, natarczywy świst nie pozwala odpocząć uszom.



Zanim skręciłem w góry w stronę morza, jeszcze dwa razy zaskoczyła mnie sytuacja. Najpierw zobaczyłem, jak kreatywnie można podejść do ochrony przed upałem. Klimatyzator chyba nie wystarcza tutaj. Domy obłożone są materiałem odbijającym światło słoneczne. Ciekawe czy to działa.



Drugi raz to policjanci. Zatrzymałem się na poboczu i gmeram w GPS. Muszę to robić częściej niż raz, bo urządzenie nie chce wyznaczać tak długich odcinków albo robi to nie po mojemu. Na to podjeżdża patrol policji. Wysiada dwóch facetów. Jak ich zobaczyłem… Jak z filmu. Zły policjant, dobry policjant
Młody rzadko się odzywa. Starszy wziął mój paszport, ale jakoś nie jest nim zainteresowany. Ogląda motocykl, mówi coś do młodego, czasem do mnie. Nikt nikogo nie rozumie. W końcu chwyciłem. Jest motocyklistą i… chyba chce przejechać się moim obeliskiem. Pomijając to, że tak ciężkim i na dodatek zapakowanym nie jeździł, to przecież obcemu facetowi nie oddam maszyny. No to wyciągam rękę. Ten się dziwi. To ja wyciągniętą wyciągam dalej, a drugą pokazuję radiowóz. Chyba jest bystrzejszy ode mnie, bo złapał szybciej ideę gestu. Coś tłumaczy, coś do młodszego mówi, coś rękoma pokazuje. Wydaje mi się, że stanęło na tym, że nie mogę przejechać się radiowozem. Przez to też, na szczęście, policjant zrezygnował ze swojego pomysłu. Porozmawialiśmy jeszcze trochę na migi, pokazał mi drogę do miasta, jedyną zresztą i życząc dobrej drogi, zabrał kolegę i odjechali. Choć byli bardzo uprzejmi, odetchnąłem z ulgą, bo zdaje się, że władza tutaj nie znosi sprzeciwu.





Założyłem, że skoro dojechałem tutaj, a do Teheranu jechać nie chcę, pojadę nad jezioro leżące wysoko w górach. Widać je na papierowej mapie i na mapie w GPS. Łatwizna. Nazywa się Ovan i jest położone tak, że wygląda, jak lusterko na dnie doliny. Wprawdzie słońce coraz niżej, ale to tylko 60 kilometrów. Przed zachodem zdążę.











Bywa, że „tylko” zamienia się w „aż”. Tak jak teraz się zmieniło. Po długich, czasem monotonnych odcinkach, zapomniałem, że górskie drogi rządzą się własnymi prawami. Te tutaj mają szczególne prawa. Z początku tylko wspinam się i wspinam, pokonując plątaninę serpentyn.



Nawet pomógł mi w tym miejscowy motocyklista. Skąd wiem, że miejscowy? Swoim małym motorem pędzi jak na złamanie karku. Pędzi w moim przekonaniu. Prawda jest taka, że zna każdy ślepy zakręt i każdy kamień przy nim. Cienkie opony jego maszyny zdają się nie mieć ograniczeń przyczepności. Rękawy od podkoszulka motocyklisty furkoczą zabawnie od pędu jak naramienniki generalskie. Na dodatek, z tyłu, w koszyczku wiezie zakupy spożywcze. Mleko w butelce po wodzie mineralnej, warzywa i inne rzeczy. A ja... A ja z ledwością dotrzymuję mu kroku na wirażach. Tak jechaliśmy razem, aż chłopak skręcił w nieutwardzoną drogę tuż przed szczytem, machając na pożegnanie.













Zostałem sam na drodze, a droga prowadzi granią na wysokości ponad 2300 metrów n.p.m. Tu leży jeszcze stary śnieg i nie jest już gorąco.





Drugim prawem górskich dróg, zaraz po spowalniających serpentynach, są widoki. Jeśli ktoś ma, choć namiastkę wrażliwości, będzie często zatrzymywał się, żeby popatrzeć. Inaczej z dużym prawdopodobieństwem zagapi się i wypadnie z drogi













Słońce jeszcze nie zaszło, ale jest już za górami. Zimny cień rozlał się po dolinie, zapowiadając niedaleki koniec dnia. Zdążyłem już tylko zjechać w dolinę rzeki Shshroud i słońce jednak zaszło.



Za oświetlonym na niebiesko mostem jest miasteczko, a w nim stacja benzynowa. Normalnie zatrzymuję się na stacji raz albo dwa w jednym dniu. Dziś po raz trzeci. Na miejsce dojechałbym, ale nie wiem, czy jest tam stacja, kiedy dotrę i co tam zastanę. Muszę się też cieplej ubrać.



Krótkie wytchnienie na wyjeździe z miasteczka i znów pod górę.
Droga wije się, a ciemność spowija okolicę. Nie zwyczajna ciemność. Taka piwniczna. Świat skurczył się do kawałka drogi oświetlonej reflektorem motocykla. Poza granicą mizernego światła czarna odchłań. Trzeba jechać bardzo wolno. Zakręty zaskakują w ostatniej chwili a krótkie proste, których tu niewiele, zdają się nie mieć końca póki nagle nie okaże się, że jednak trzeba skręcić. Na dodatek droga zbudowana jest na skraju stoku albo urwiska. Światło oświetla tylko kamienie na wąskim poboczu a dalej NIC.
Przez ostatnie dwadzieścia kilometrów wyprzedził mnie jeden samochód. Po kilku minutach jego światła widać gdzieś w dole. Raz przemieszczają się w prawo, raz w lewo, aż znikają jak wszystko w mroku nocy. Jak zagubiony świecący robak.

GPS pokazuje, że jestem na skraju wioski Anwan. Powinno być też jezioro. Wyłączam silnik i słyszę rechot żab. Nie rechot właściwie. Kakofonia żabiego gadania jest tak donośna, że tworzy jednostajny hałas.
Zjechałem z drogi i powoli po wertepach jadę do brzegu. Pomogło mi w tym światło oświetlające trzciny. Miałem zamiar rozbić tu namiot, ale to niemożliwe. To, co było hałasem, zamieniło się w prawdziwą wrzawę, rwetes i płazią awanturę. Prędzej zacząłbym rechotać, niż zasnął.
Czuję chłód wody i jej zapach. Słyszę też ludzkie głosy. W bladym świetle pojedynczej latarni majaczy drugi brzeg. Wydaje się, że jezioro jest bardzo małe. A głosy? Głosy pochodzą od samochodu zaparkowanego nad samym brzegiem. Jeden dorosły facet, młoda dziewczyna i trzech łebków na dwóch motorkach, na oko po kilkanaście lat. Wszyscy mówią podniesionymi głosami z dwóch powodów. Pierwszy już znam. Żaby.
Pytam o hotel po angielsku. Po angielsku się nie dogadamy. Zamiast hotelu najstarszy z paczki pokazuje… wielkiego karpia. Nie walczy już, ale w świetle samochodowych reflektorów, jeszcze łapie powietrze mięsistymi wargami. Jeden z młodocianych, najwyższy, pokazuje na siebie jako pogromcę bestii. Chyba złapali swoją zdobycz przed chwilą, bo wszyscy są podekscytowani i dlatego czasem przekrzykują się wzajemnie.
Najstarszy próbuje włożyć rybę do reklamówki, ale torba jest za mała. Próbuje więc w dwie. Karp jest jednak z natury śliski i umyka co chwila przed foliową celą śmierci. Jakoś chłopakom udaje się poskromić śliską bestię i reklamówki, ale jest tak duża, że jej korpus i tak wystaje pośrodku. No to ryba na maskę samochodu. Za kierownicę wsiada najstarszy. Poszedł tam chwiejnym krokiem, co ni mniej, ni więcej oznacza, że jest zawiany. Z drugiej strony wsiada dziewczyna. Trzaska drzwiami samochodu i powoli, tak żeby ryba się nie ześlizgnęła, odjeżdżają. Ta oczywiście ześlizguje się powoli. Kierowca zdążył otworzyć okno i teraz przytrzymuje rybę zawiniętą w reklamówki ręką. W takim cyrkowym stylu auto odjechało w ciemność.



W czasie tych międzygatunkowych zapasów cały czas próbowałem dowiedzieć się o jakiekolwiek miejsce do spania. W ostateczności może jest droga wokół jeziora i może tam, gdzie trzcin nie ma, jest ciszej. Jednak najstarszy, zanim odjechał, wydał polecenie chłopakom na motorkach. Teraz oni prowadzą a ja za nimi. Prowadzą… Popisują się. Wioska jest na wzgórzu. Jadąc pod górę, jeden z chłopaków postawił motor na koło i tak sobie radośnie jedzie tuż przede mną. Może bym się nie dziwił, ale ma pasażera. Pasażer wydaje się przeszczęśliwy



Jeszcze bardziej stromy podjazd kończy trasę przy metalowej bramie z furtką.
Wysoki, ten który jechał na jednym kole, idzie rozmówić się z gospodarzem. Zanim zniknął za furtką, w świetle słabej latarni, widzę, że ma tatuaż. Nawet tutaj w góry północnego Iranu dotarła moda.
Wraca ze starowinką. Cała w czerni z ledwo odsłoniętą twarzą, a właściwie oczami i nosem wygląda niepewnie. Zaprasza mnie jednak, otwierając furtkę. Jest tak wąska, że trzeba kierownicą kręcić. Może brama jest nieotwieralna z jakiegoś powodu.
Rozpakowuję się a młodzi coś o pieniądzach. Zaczęli od bardzo wygórowanej sumki. Czuję, że gdybym wyjął milion, to bym już go nie zobaczył. Ani reszty z mojego miliona. Starsza pani jest albo zmęczona, albo chora, bo prawie nie uczestniczy w negocjacjach. Jest coś niepokojącego w jej oczach. Są takie jakieś nieobecne. Nie mam śmiałości zrobić zdjęcia.









W pokoju zimno jak w psiarni. Rześkie, górskie powietrze nie przewiało dziwacznego zapachu stęchlizny zmieszanego z ziołami i nutą czegoś słodkiego. Póki nie pójdę spać, zostawię pokój otwarty.
Mam cały dywan dla siebie. Wojskowy, zimowy śpiwór w transporcie wadzi, bo jest duży i kłopotliwy w pakowaniu, ale teraz bardzo się przydał. Nie muszę spać w ciuchach motocyklowych. Będą służyły za poduszkę. Buty zabrałem w końcu do środka, ale nie stawiam na podłodze. To duży nietakt. Poza tym na podwórzu widziałem psa. Wolałbym, żeby nie polubił cholewek. Jest gniazdko, więc mogę doładować baterię kamery.

CF

Mapy.





* Most Kiz - https://en.wikipedia.org/wiki/Kiz_Bridge
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie.
https://www.facebook.com/CFact1/
CeloFan jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem