Woda z lokalnego cmentarzyka nie powaliła nas żadną dyzenterią czy inną obstrukcją, widać Allach czuwał 
nad niewiernymi. Kierunek na Kavadarci staraliśmy się konsekwentnie utrzymywać, choć błoto, koleiny i mżawka 
nadal nam w tym usilnie przeszkadzały. W końcu jednak wylądowaliśmy w Niegotino, a zaraz potem w Kavadarci, 
na jakiejś stacji paliw. Syndrom dnia 3-go zaczął o sobie dawać znać - po prostu zmęczenie... 
 
 
 
A tu nagle się okazało, że mamy dzień 8 września, datę o tyle ważną dla Macedończyków, że 23 lata temu 
tego dnia właśnie odłączyli się byli od Jugosławii (kilka miesięcy wcześniej uczyniła to Słowenia 
i Chorwacja). Nazywają to po swojemu ,,Independence Day'', świętują, no a my tymczasem nie możemy 
znaleźć żadnej myjki (motorcykle znów zdążyły się porządnie uświnić), ani wejść do żadnej winiarni, 
aby ją zwiedzić. ,,Prazdnik'' - jak nam wszędzie mówiono. Dopiero jakaś litościwa dusza zgarnęła nas 
pod swój dom, użyczyła Karchera, a przedstawiciel lokalnego motorcyklowego klubu imieniem Kole zaprosił 
nas na herbatkę i pogawędkę.
 
 
 
 
 
Nieco odprężeni postanawiliśmy gdzieś poza miastem znaleźć coś w rodzaju agroturystyki, najchętniej 
serwującej ,,domace vino''. Jednak trzy godziny jeżdżenia po okolicy pokazało nam, że... agroturystyki 
,,ne ima''. Pytani ludzie pokazywali nam wprawdzie jakieś miejsca, gdzie ,,chyba słyszeli, że być może 
ktoś wie'', ale odpowiedzialności za te słowa nikt specjalnie serio nie traktował. Nawet pani wynajmująca 
pokoje (,,sobi'') popatrzyła na nas i zapytała czemu nie pójdziemy sobie po prostu do motelu. Taaak.... 
albo coś z nami nie w porządku, albo z tą bazą turytyczną w MK naprawdę nie jest najlepiej. Albo jedno 
i drugie. W końcu jednak, w okolicy małej wioski Belovodica, na prywatnej posesji z rybnym stawem, 
przytuliła nas wiata, więc mogliśmy zjeść i napić się z gospodarzem rakiji siedząc jak ludzie przy stole, 
a nie na mokrej ziemi. Wciąż padało...
 
 
 
 
 
 
 
Jak widać po zdjęciach, pogoda butelkowa, niekiedy zmieniająca się w barową...