Południowa kawa wypadła nam w tym samym momencie, kiedy po pochmurnym poranku słoneczko zaczęło znów 
spoglądać na ziemię. Snuliśmy się leniwie na południe doliną rzeki Drini i Zi, wzdłuż drogi SH31 oddzielającej rejony 
Kukes od Dibres (takie tamtejsze województwa), kiedy ujrzeliśmy wioskę trochę większą niż kilka domów; ,,trochę 
większą'' znaczy, że była w niej jeszcze szkoła i knajpka. Miejscowość nazywa się chyba Zali-Dardhe. Weszliśmy 
do knajpki, coraz mniejszą uwagę zwracając na to, że Cleo zwraca na siebie coraz większą uwagę 

 Do dziś nie 
jestem pewien, czy nie byliśmy zbyt lekkomyślni, bo właściciel widząc turystów z Kobietą Enduro w składzie wyglądał 
na conajmniej zakłopotanego. Przydzielił nam osobny stolik, w pomieszczeniu oddzielonym od reszty sali, za kawę 
nie chciał nawet zapłaty i choć z pewnością nie był niemiły czy nachalny, to zachowywał się tak jakby chciał, 
abyśmy w miarę szybko stamtąd wyszli... No cóż, co kraj to obyczaj. 
Do motocykli zleciały się wioskowe dzieciaki, ale my, napojeni kawą i słońcem, ruszylismy dalej, pomimo ich radosnych 
pokrzykiwań. Ślady w Garminku prowadziły nas nieomylnie do wioski Fushe Lure, z ktorej chcieliśmy wyskoczyć 
do tamtejszych zjawiskowych polodowcowych jeziorek. Minęlismy skrzyżowanie dróg SH31 i 34, 31 poleciała dalej doliną 
do Peshkopi, a my odbiliśmy na północny zachód, pnąc się coraz intensywniej w górę. Droga szbko traciła na jakości, 
znów zaczęły się mozolne podjazdy na jedynce... Za to widoki coraz piękniejsze, jesteśmy przecież w górach przekraczających 
2000 m npm. Przełęcz oddzielająca dolinę Fushe Lure w końcu zdobyta, stamtąd już powoli, dużo lepszą drogą zjeżdżamy 
do wsi, a nawet dość sporego miasteczka, jak się później okazało (ok. 2 tys. mieszkańców, w lokalnej szkole uczy się ponoć 
przeszło setka dzieci). Tam przy chipsach i małym piffku ustalamy plany na resztę dnia. Niestety, deszcz ma zamiar wrócić 
w te strony, więc atak na jeziorka Lure może się okazać kłopotliwie mokry 

 Podjeżdżamy nawet pod pierwsze jeziorko - 
bardzo ładne, choć bez mgły byłoby je pewnie widac lepiej. Zjeżdżamy już w deszczu z powrotem do Fushe Lure i postanawiamy 
zalogować się w tamtejszym niedrogim hotelu. Przy kawce dosiada się do nas lokalny nauczyciel angielskiego (jak się później okazuje 
- jeden z nielicznych reprezentantów mniejszości katolickiej w tym miejscu) i proponuje gościnę w swoim ,,gesthałzie''. Jacek leci 
obadać klimaty - są dość... rustykalne, gesthałz to z trudem zaadaptowana do warunków mieszkalnych stara stodoła - ale decydujemy 
się za te kilka euro przespać deszcz pod dachem i wziąć prysznic. Zjadamy smażoną rybkę na obiad, gospodarz częstuje nas rakiją, robi 
się błogo, sennie, za oknem ciemno, deszcz.... rzeczy się suszą, telefony ładują, powoli odpływamy... W tym momencie w całym 
budynku gaśnie światło, a spod dachu dobiegają dziwne trzaski... CDN.