Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15.08.2021, 22:04   #1
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 66
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 20 godz 33 min 5 s
Domyślnie Rumuniada 21, jak zabić legendę

Rumuniada, o tym jak zabija się legendę.
1



O drodze Transfogarskiej czy zakrętach Transalpiny słyszał chyba każdy,  a na pewno każdy entuzjasta  jednośladów. Słyszeliśmy oczywiście i my, słyszeliśmy od dawna i to wołanie stało się na tyle męczące, że trzeba było je zgasić w zarodku... czyli w Rumunii właśnie. Rozkmin wielkich nie było, bo tacy zalatani byliśmy przez ostatnie tygodnie, że nikt nie miał czasu nawet drogi wyznaczyć na mapie, a co dopiero obczaić w przewodnikach co jest ciekawego do zwiedzania. Zapewne umknęło nam z tego tytułu wiele ciekawostek i widowiskowych miejsc, niemniej ideą było najeździć się do syta tak, by dupa długo jeszcze pamiętała kanapę... i to na pewno się udało.





Przed startem było trochę rzeźbienia na prędkości. Mich zmienił moto na XT660r i na tempo starał się go przygotować do trasy. Mój trampek niby przygotowany do trasy jest zawsze.... ale przed samym wyjazdem wymieniałem bendix, bo miał losową tendencję do blokowania się.... ruszamy pełni optymizmu w niezawodność japonek... ale jak to wyszło w praniu zobaczycie


Urlopu mamy 5 dni plus dwa weekendy, co daje 9 dni jazdy. Nie dużo jak na taką trasę, ale też nie zupełnie mało. Ruszamy wiec w ostatnią sobotę lipca. Unikamy głównych dróg, bo wieją nudą i ciśniemy w stronę Bieszczad, mamy przez to tempo nie za duże, ale zawsze jest przyjemniej i ciekawiej niż ekpresówką czy autostradą, gdzie jedyne co widać do Orlen i MC Donald. 

Ciśniemy od 9:30 do prawie 23 z przerwami jedynie na tankowanie. Atrakcji wiele nie ma, ale chcemy jak najszybciej przelecieć Polskę by nacieszyć się obcymi landami. Z tego pośpiechu dzieje się rzecz niespodziewana, Mich krzyczy w interkom że traci moc  i  Yamacha nie chce jechać. Popacz Pan a nowy motocykl zupełnie, ledwie co kupiony. Mich staje na poboczu, a tylna tarcza świeci na czerwono ale nie, że kapkę raczej jak latarnia pod domem uciech. Smród taki, że huta stali by się nie powstydziła. Myślę sobie, skubany sabotuje nam wycieczkę. 

- Mich - pytam się - a na jaki hooy ty hamujesz cały czas?

- No przecież nie hamuję, po co miałbym hamować?

- Właśnie się zastanawiam, po co?

I tak ustaliliśmy, że nie będzie już hamował tylnym hamulcem i uwierzycie, że problem ustąpił? Trik polegał na tym, że zupełnie inna pozycja na nowym motocyklu wraz ze zmęczeniem chyba spowodowała, że but lekko się opierał na hamulcu. Inna rzecz że podnóżek był dobrze pogięty po jakiejś glebie i to pewnie też nie poprawiało sytuacji. Niemniej umówiliśmy się, że Mich już nie będzie sabotował wyjazdu hamowaniem, a ja będę obserwował jego tylne światło stopu i jakoś to poszło. 

Druga akcja, to zwykłe zdarzenie drogowe. Już po zmroku i już w Bieszczadach. Pan w autku dojechał do lewej strony pasa wrzucił migacz w lewo i czekał na dziurę strumieniu aut z naprzeciwka by skręcić. Mich jechał pierwszy, a ja czujnie patrzyłem czy mu się czasem światło stopu bez sensu nie pali. Facet stoi z tym migaczem w lewo i Mich ma ze 2 m wolnej przestrzeni więc mija go z prawej na zupełnym luzie powoli się tocząc. No i chyba Google wyliczył Panu inną trasę,  że jednak w prawo będzie szybciej i auto z migaczem w lewo rusza w prawo dokładnie mając tam Michała. Patrzę i nie wierzę bo widzę, że nie ma gdzie uciekać i jedyna sensowna reakcja to gaz. Nie wiem jak się z tego wywinął, ale żałujcie że nie słyszeliście czego ich w Intelu uczą. Nie znam się na języku programowania, ale w życiu takich słów nie słyszałem, Pan kierowca chyba też nie słyszał bo system mu się zwiesił i zapadł się pod siebie. 





Do Bieszczadzkiej przystani motocyklowej dojeżdżamy w kompletnych ciemnościach. Wjazd zamknięty, ale Pani lituje się nad nami i wpuszcza nas do środka pod warunkiem, że wjedziemy bez silników bo dzieci śpią Rozstawiamy się przy świetle czołówek. Wywaleni jesteśmy z kapci, ale prysznic stawia trochę na nogi. Siadamy jeszcze na godzinę przy ognisku. Tu jak zwykle ogień pali się niczym znicz olimpijski, i mieszanka ludzi też jest niesamowita. Ktoś co prawda zeżarł mi jedną kiełbasę, ale za to dostałem do zapicia 70% absynthu.... dobry tam panuje klimat. Był z nami Francuski Wiking co klął po Polsku lepiej niż po wikingowemu. W tym roku śpię w namiocie sam.... bo ostatnim razem, gdy wróciłem z ogniska jakiś obcy jegomość w pijackim widzie pomylił namioty (fakt, że były takie same) i ślinił mój śpiwór zamiast swojego (a może to był Micha śpiwór - sam już nie pamiętam). Wrzuciliśmy go wtedy do sąsiedniego namiotu, spała tam podpita panna, nie protestowała więc uznaliśmy, że jegomość jest jej znany.


Wstaję chwilę przed Michem o 6 jakoś, bo wczoraj wieczorem straciłem prędkościomierz. Rozbieram co się da rozebrać i wychodzi że to ślimak się wyczerpał. To na szczęście niewielka usterka. Ściągam apkę na telefon i teraz mam prędkościomierz cyfrowy zamiast analogowego - taki Rally Tuning

Piękne słońce wyciąga wszystkich szybko z namiotu, no może ci od absyntu bardziej ociężale się gramolą niźli reszta. Pijemy kawę, zagryzamy Lidlową kaszką i już jesteśmy na Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej. Jest niezmiernie przyjemnie, bo w końcu czuć przestrzeń i przyjemność z jazdy jest zupełnie inna niż wczorajsze czyste połykanie kilometrów. Ostatni raz byłem tu w 2016 roku i dostrzegam pewne zmiany, droga lepsza, nowe fragmenty asfaltu, ale też stare drewniane mosty wymieniono na nowe, betonowe co oczywiste. Może to zbliżająca się czterdziestka ale kurczę, wolałem te stare drewniane... z racji klimatu.

Nie możemy zbyt długo tu zabawić bo przecież to nie cel naszej podróży. Ok 11 jesteśmy już na Słowacji. Okolica równie piękna co po naszej stronie. Jakby czołgów na postumentach więcej. Bardzo ładnie zachowane T34. Ma się wrażenie, że jakby go zalać to by pojechał, te nasze zwykle pomalowane farbą tą samą co ławki w parku zdecydowanie przypominają pomnik nie czołg. Tu jest inaczej.






Stajemy na chwilę przy ruinach monastyru Krasny Brod. Bardzo ładne miejsce, a my lubimy ruiny... będzie tego więcej  na tej wyrypie. Jakąś godzinę później widzimy genialne ruiny zamczyska na wzgórzu. Chwilę szukamy wjazdu, ale trzeba zostawić motocykle na dole i czeka nas jakieś 600m podejścia. Myślę sobie kurde miejsce wygląda fantastycznie jakoś damy radę w tym upale, szkoda by odpuścić. Stawiamy motocykle na bardzo stromym zboczu, ale miejsca sporo więc nie ma problemu. Rozbieramy się na ile można, ale wiadomo buciory z Goretexem i spodnie zostają. Podejście nie jest długie, ale mocno męczące, pokąsały nas gzy, a tych bardzo nie lubię. Za to ruiny Brekov Castle genialne, Wiedźmin czułby się jak w domu. Widok z góry też rewelacyjny. Ogólnie jesteśmy zachwyceni... do czasu. Zajarani  jak gimbaza po dopalaczach wracamy do motocykli i już nie jest tak wesoło bo pomiędzy nas wpasowały się auta. No nic jakoś wymanewrujemy. Ubieramy cały szpej (błąd nr 1) i zaczynamy szarpaninę. Udało mi się wycofać trochę motocykl na bezpieczną pozycję, ale nachylenie terenu jest takie, że umęczyłem się strasznie i pot bo dupie już cieknie. Michu ma nieco inny stosunek długości nogi do wysokości motocykla i idzie mu kapkę gorzej.... ale okoliczne dzieciaki już biegną na pomoc (błąd nr.2).  Cofa chłop z pomiędzy dwóch aut, a gromadka dzieci zaczęła go wypychać tyłem w ekspresowym tempie. O cho, myślę sobie, grubo będzie. Nie zdążyłem nóżki rozłożyć i kątem oka widzę jak Mich się kładzie... zabrakło nogi. Krzyczy w interkom że mu coś w kolanie strzeliło. Odstawiam moto i biegnę go zbierać (Trampek stał na biegu, ale jak już go wycofałem to w tym wszystkim biegu nie wbiłem - błąd nr 3 - szybko się te błędy zbierają co?). Szarpiemy Xtka do góry razem z dzieciakami, a ja widzę jak mój Trampek zjeżdża pomiędzy auta i się kładzie na bok, noż faaak. Zostawiam Xtka z Michem  i patrzę czy nie ma większych uszkodzeń - na szczęście jest git. Podnoszę z dzieciakami trampka, a Mich krzyczy że kolano i  znów leży. Co za cyrk, w intrkomie znów jakiś nieznany język programistów leci... Kuźwa co z tym Newtonem dzisiaj, grawitację podkręcił czy jaki hooy. Dzieciaki przestają pomagać i patrzą się na nas jak na debili. Odstawiam trampka tym razem już w miarę bezpiecznie. Podnosimy Xteka i szybciutko się zmywamy, bo wstyd straszny. Przyjechały Polaki i nie umią nawet na motocykl wsiąść żeby się nie wyglebić. Ech żenada. Odjechaliśmy i wymazaliśmy to z pamięci, jak kto będzie pytał to jacyś inni  Polacy byli.

Okolica się trochę wypłaszcza, ale przestrzenie dalej rozległe. Upał wzbiera, nie da się jechać przy zamkniętym wizjerze. Przy otwartym uczucie jest takie jakby Ci kto suszarkę do kasku włożył... ale przynajmniej pot odparowuje. Jedziemy kolejną godzinę i znów ruiny na wzgórzu. Poprzednie już wyparliśmy z pamięci więc ochoczo stajemy tutaj. Google podpowiada że o Velky Kamieniec. Nie są tak okazałe jak poprzednie ale nadal warto się zatrzymać. Od rana nic nie jemy tylko pijemy. O 16 jesteśmy już na Węgrzech.

Mich całą drogę opisywał mi smak Langosza. Zdaje się, że będę się musiał obyć smakiem, bo jesteśmy tu tylko 2h w niedzielne popołudnie i mało co jest otwarte. Do granicy skręcamy w boczną drogę, jest bardzo przyjemny zachód słońca, ale okazuje się że punkt graniczny tu już nie funkcjonuje. Nadrabiamy jakieś 20km i wracamy na główną drogę. Tu przejście graniczne funkcjonuje, ale jest też bardzo obłożone i czekamy wśród dziesiątek aut. Idzie w miarę sprawnie i w 40 min jesteśmy w Rumunii. Robi się ciemno, ale do campingu mamy jakieś 30 km. Dojeżdżamy po zmroku w miejsce gdzie nie ma nawet śladu po campingu, tylko miejscowa młodzież wóde pije. Jest prawie 22, niedziela, a my nie mamy nawet wody ze sobą, liczyliśmy że na campingu będzie, to się po upalnym dniu opłuczemy i ugotuje się coś na kolację, a tu dupa. Nic to Mich na bookingu znajduje coś 20 km dalej. Lecimy ochoczo. Przez telefon  dostajemy instrukcję jak mamy znaleźć kluczyk i dostać się do mieszkania. Michał pyta czy jest jakiś sklep w okolicy, pan mówi żebyśmy się nie przejmowali bo kupi co trzeba i będzie za pół godziny. Sęk w tym że zupełnie nie pytał czego nam trzeba..

Lokum zrobione na zapleczu warsztatu samochodowego, lakierni w zasadzie, bardzo przyjemne, z klimatyzacją,  krzesła z palet i łózko też zbite własnym sumptem. Wykąpaliśmy się i zaczęliśmy lekko odżywać, a tu pukanie do drzwi. Otwieram licząc, że spotkam naszego hosta a za drzwiami stoją trzy dziewczyny. Ubrane jak na upał przystało... skąpo. przyniosły 6 piw i wódkę bo takie dostały polecenie - faktycznie nie takie mieliśmy zapotrzebowanie - ale teraz nie wypada już odmówić (boshe, ale ja jestem nieasertywny). Spoko to nie amerykański firm porno -  zaraz przychodzi host i przedstawia nam żonę i jej koleżanki. Jest przesympatycznie. Wypijamy co jest do wypicia i gadamy sobie do 2 nad ranem. 





Nasz host urodził się na Węgrzech, ale po tym co nawywijał Nicolae Ceaușescu okazało się, że jest Rumunem, później wyjechał do Niemiec, a teraz otworzył  w Rumnii lakiernię i bardzo dobrze sobie radzi. Szczerym szacunkiem darzy polskich mechaników bo mówi, że potrafią zamieniać gówno w złoto - to faktycznie prawdziwy dar Mitasa Pokazuje nam cabrio VW Beatla z 64 roku, ma tez nieco nowszego Landrowera. 

W dniach późniejszych przypominają nam się jego słowa, jak to wyraźnie widać,  które miejscowości są jeszcze węgierskie,  a które już rumuńskie - różnice poznacie bez pudła i wiadomo komu bliżej do Europy.... ale to nie tęsknota za Europejskimi normami nas tu przywiodła. 

Dzień 3eci nie zrywamy się o 6 i nie ruszamy o 9 bo ukraińska wódka trochę nas zmęczyła. Startujemy bliżej 11 a upał już nas niszczy na starcie. Moczę buffę w zimnej wodzie i w ciągu 30 min jest sucha na wiór... ale mimo wszystko przynosi chociaż chwilową ulgę.  Teren raczej płaski i przejazdy przez miasteczka nudnawo monotonne. Jest tak jak nam mówił nasz wczorajszy host. Tam gdzie jest więcej Węgrów wioski są czyste i kolorowe. Tam gdzie skóra ciemnieje jest więcej cyganów,  domostwa są dużo bardziej zapuszczone i okolica mniej zadbana. Są też w pełni cygańskie wioski i tam już jest folklor pełną gębą. Wczoraj przy tych piwkach i tej ukraińskiej wodzie.. nasłuchaliśmy się sporo historii i to bezcenna wiedza. Za to z wiedzy pragmatycznej podyktowano nam arcy ciekawą trasę dla motocyklistów. Czyli góry, boczne drogi i mnóstwo zakrętów. Dziś się właśnie tymi wskazówkami kierujemy i szybko je doceniamy. Nie schodzimy z motocykli często bo i nie ma po co, za to trasa jest przepyszna.





O zachodzie słońca na horyzoncie zaczynają się Karpaty. Michu nas ciągnie na camping, którym był kilka lat temu. Dojeżdżamy jak zwykle po ciemku ale musimy obejść się smakiem bo nie ma wolnego kawałka trawy. Pani pokierowała nas za to kilka kilometrów dalej. Ten camping nie jest na Googlach zaznaczony więc jest tu więcej wolnej przestrzeni. Celem wyjaśnienia - nie spinamy się zwykle na campingi ale jezior tu wiele nie ma a bardzo nam się marzy prysznic bo cały dzień upał koło 40 stopni. Ciuchy z membraną mają to do siebie, że może i oddychają ale cholera za wolno, więc cali płyniemy i pachniemy też intensywnie.  Z nami na campingu są też co najmniej 4 motki z Polandii i trzech rowerzystów z Czech -  cisną dwa tygodnie nad Morze Czarne. Byłem tam kiedyś rowerem i ja pitole jest daleko Jutro czeka ich Transfogarska - napedałują się do syta. 

4 dzień wyrypy - wstajemy wcześnie i szybko ruszamy, cofamy się kilka kilometrów celem tankowania i obczajenia ciekawych ruin monastyru co to nam mignął wieczorem. Mija pół godziny i już wspinamy się pod górę. Wstaliśmy było 27 stopni ale o 10 już jest 37. Natomiast im wyżej się wspinamy tym powietrze staje się kapkę bardziej rześkie. Zakręt za zakrętem, z początku po bokach są tylko drzewa ale szybko zaczynają się przerzedzać. Na przystanku kolejki linowej zdobywam upragnionego langosza z serem i teraz już mogę dzielić ten zachwyt z Michem. Motocykli tu setki, 80 procent to duże GSy, a kolejne 70% z nich są z Polski. Upodobaliśmy sobie ten kierunek do wojaży ewidentnie. Jadę trampkiem z 95 roku i muszę przyznać że to chyba najbardziej leciwy sprzęt na tej trasie. 









Kiedy kończą się drzewa zaczyna się najbardziej znany podjazd, wizytówka Rumuni widziana w setkach filmów i na tysiącach zdjęć. I rzeczywiście jest epicko. Bawimy się genialnie. W powietrzu unosi się swąd palonych klocków hamulcowych... zwłaszcza kampery mają tu ciężko.  Staję pod szczytem i chwilę robię zdjęcia dronem, Mich w tym czasie jeździ góra dół po winklach. Jest genialnie i po to tu przyjechaliśmy. Ze 40 min cieszymy się widokami po czym przejeżdżamy przez tunel na druga stronę. Tu widoki podobnie urywają dupę, choć faktycznie serpentyny z tamtej strony wyglądały bardziej majestatycznie. Z Transfogarkiej zjeżdżamy koło południa i kupujemy wielkiego arbuza. Warzywa i owoce są tu bardzo smaczne i soczyste. Arbuz jest genialny ale połowę musimy zabrać w dalszą drogę bo nie dajemy rady tyle zjeść. Obmyślamy dalszy plan. Idea była taka żeby pocisnąć nad morze. Teraz jakoś nam ochota spadła - to z półtorej dnia drogi po płaskim i to w dramatycznym upale... no i drugie tyle na powrót. Postanawiamy nie cisnąć i zostajemy w górach. Tu jest ciekawiej i chłodniej. Na druga połowę dnia zostawiamy sobie zamki Drakuli. Zatrzymujemy się jeszcze na jakieś tradycyjne jadło po drodze, bo jednym z ważniejszych akcentów każdej podróży jest spróbowanie lokalnej kuchni. Powiem tak, nie byliśmy rozczarowani. Z racji tego, że ciśniemy cały dzień do nocy, obiad zwykle jest kolacją więc jemy do syta. Za to spóźniamy się na zamek bo zamykają o 18. Nic straconego, odpalam drona i zwiedzamy z lotu ptaka a widok jest przepiękny. W drodze na drugi zamek (30 min dalej) mijam ciężarówkę w której strzela opona. Huk jest spory i zaskoczenie wielkie.... zwłaszcza ilość kurzu w powietrzu robi wrażenie jakby faktycznie coś eksplodowało. Sytuacja nie bardzo groźna ale bardzo widowiskowa. Na drugi zamek dojeżdżamy o zachodzie słońca. Co prawda jest w remoncie ale widok w koło roztacza się niesamowity. Ze złotej godziny korzysta też para młoda w trakcie ślubnej sesji fotograficznej. Fotograf w moment korzysta z okazji i robią zdjęcia na Michowej Yamasze, nie chcieli na Hondzie więc nie wróżę im długiego pożycia.









Znów na camping lądujemy po zachodzie.... ale uwielbiam te zachody słońca w drodze. Ten camping prowadzi podstarzały hipis. Angielskiego ni w ząb ale zauważyliśmy już, że tłumacz Google tutaj robi robotę -  taki znak czasów - że w jednej relacji użyłem słowa Google po raz czwarty czy piąty. Niby camping spoko ale kibel to dziura w ziemi a prysznic płatny dodatkowo jest bezpośrednio umieszczony nad tą dziurą. Można więc sobie umyć głowę przy dwójeczce. Rozwiązanie sprytne i praktyczne ale jakoś nie byłem do końca zachwycony

Obok nas parkuje terenowa fura z Polski, kilka już widzieliśmy po drodze. Wesoła rodzina na wakacjach, jadą w offie, śpią na dziko i  co kilka dni ładują akumulatory na campingach- podoba mi się taka turystyka.

Znów start o 9. Plan dnia: zrobić ósemkę po górach w okolicach Transalpiny, jeżeli się uda to samą Transalpinę zaliczymy na koniec dnia, lub jutro z rana. Znów od rana żar z nieba, termostat ewidentnie się zaciął i słońce się nie wyłącza. Kręcimy się więc na wyżynach gdzie jest nieco znośniej. Trafiamy na górski strumień i od razu się w nim zanurzam (trafialiśmy też na rzeki w dolnym ich biegu ale były tak zasyfione, że strach było się zamoczyć). Za płytko tu na kąpiel ale miło się chociaż zamoczyć.  To okolice Sibiu i co chwilę mijają nas enduracze znaczy Redbullromaniacs dzieje się w okolicy. Gdzieś w połowie dnia zaczyna pięknie błyskać. Stajemy na stacji benzynowej ale burza się tak rozszalała że robimy sobie dłuższą przerwę. Nawet chwilę się zdrzemnąłem na stole.  Burza jest bardzo obfita i drogami płyną strumienie wody, głębokie na naście centymetrów, momentami widać grad. Dochodzimy do  wniosku, że nie ma co dłużej siedzieć bo miasteczko jest w dolinie i chmury burzowe uwięzione przez góry nie bardzo chcą się ruszyć -  więc my się ruszymy. I faktycznie już po kilku kilometrach wyjeżdżamy poza granicę opadów. Kiedy ruszaliśmy było 20 stopni, poza burzą temperatura momentalnie rośnie do 36. Zresztą podobnie jest kiedy zjeżdżamy z gór w niziny, z rześkich 28 stopni wpadamy w rozgrzany piekarnik 38 celcjanów. Różnica jest zasadnicza.  











Dojeżdżamy popołudniem do Transalpiny ale żeby nie było za wesoło Micha kufer dziwne kąty łapie. Byłem pewien że kiedyś był sztywno zawieszony nad jezdnią... teraz już nie jest i powiewa jak gacie na wietrze. Szybko zauważamy że strzeliło mocowanie stelaża. Jest 19 ale niezrażeni szukamy mechanika. O dziwo już drugi podejmuje się spawania, trochę plastiki w koło topi ale w niespełna 30 min od wykrycia usterki jedziemy dalej szczuplejsi tylko o 50 zł. Tyle, że znów szukamy noclegu po zachodzie słońca. Minęliśmy już początek Transalpiny i widać, że okolica jest turystycznie rozwinięta. Znajdujemy willę z basenem gdzie wydzielają nam kawałek trawnika na namioty. Jest łazienka z prysznicem, jest drewniany stolik na posiłek i są hamaki do wypoczynku. Dla nas perfekcja. 

Na Transalpinę ruszamy z samego rana. Szybko łapiemy wysokość. Zakręty są przepiękne choć nie wiją się tak bardzo jak na Transfogarskiej. Tu jest trochę tak,  jakby jechać przez Bieszczady tyle, że szczytami gór. Znów jest pięknie, znów temperatura spadła. Staję wypuścić drona, Mich w tym czasie jeździ w górę i w dół. Dopiero na ekranie widzę, że za moimi plecami usadowił się pies pasterski. Pilnuje stadka owiec pasącego się opodal. Znów wyczuwam że silnik mi słabnie powyżej 2000 m. n.p.m. Gaźniki sobie nie radzą, Yamaha na wtrysku nie ma takich problemów. Koło południa jesteśmy już na końcu drogi i stajemy na  drugie śniadanie bo na stoisku mają  langosze. Jedziemy dalej górami, choć widoków już epickich mniej, ale droga nadal wije się bardzo ciekawie. 

Składając się tak z zakrętu w zakręt zaczynam powoli odczuwać że w kolejny się nie zmieszczę, powoli wyrywa mi klatki z filmu. Przy najbliższym zacienionym miejscu stajemy na 20 min bo muszę się położyć, robi się niebezpiecznie.  Duży upał i intensywne dni trochę mnie styrały widocznie. 









Popołudniem trafiamy do miejscowości Alba Julia, jest tu dużo znaków na zabytkowy obiekt ,więc dajemy się nim pokierować I słusznie bo to chyba najładniejszy obiekt jaki widzieliśmy w Rumunii. Widać olbrzymie mury skrywające w środku monastyr,  place, pałacyk i dużo innych przepięknych budowli których ani nie umiem nazwać a ni dobrze opisać. Byliśmy tam krótko bo w 40 stopniowym upale zdecydowanie wolimy jechać niż stać. 






Powoli wracamy już w stronę Węgier ale koło 17 postanawiamy odbić z bocznej drogi w bardziej boczną. To tylko kilkanaście minut wolniej a może będzie coś ciekawego.... no było, jak cholera było.

Droga szybko staje się wąska, na tyle, że ledwie mieści się jeden pojazd, chwilę później kończy się asfalt. Trochę z niedowierzaniem patrzymy jak ofowa serpentyna pnie się w górę. Za kilka km ma się połączyć z główną drogą,  więc w sumie wiele się nie waham. Uwielbiam takie szlaki choć może nie obładowany bagażami. Ruszam pierwszy. Słyszę w interkomie że Mich walczy za mną. Trasa jest bardzo stroma i bardzo, bardzo kamienista. Mam wrażenie, że się na połoniny wspinam. Musiałem Micha ze 300 metrów odstawić bo nam połączenie zerwało, ale słyszę dźwięk silnika więc staję i czekam. Mija 5 min i przestaje słyszeć silnik. Myślę glebę zaliczył trzeba wrócić. Wracam a tam Micha ni ma. Cholera zasięgu w telefonie zero, gdzie go wcięło. Cofam się dalej aż do asfaltu tam dalej nie ma po nim śladu, ale za to jest zasięg. Dzwonię a w słuchawce jakiś kolo po Rumuńsku dopytuje się kto dzwoni. Faaak co za jazda. Jedyny logiczny wniosek, że Mich zgubił telefon i po niego wrócił ale jakiś inny koleś go znalazł. Kręcę kółka po okolicy już ze 30 min ale bez szans na jego znalezienie. Chce wracać w góry, ale nie wiem po co, skoro tam byłem a Micha nie było. Przecież nie mogliśmy się minąć. No nic jadę w te góry,  może znajdziemy się po drugiej stronie. Droga robi się coraz bardziej ekstremalna, miota mną jak szatan. Łapy puchną, nie robię zdjęć, nie kręcę filmu bo jestem lekko spanikowany. Jak tu zaliczę glebę to kaplica. Stromizny takie, że nie wiem gdzie się zatrzymam. Po kolejnych 30 minutach dojeżdżam do jakiegoś pseudoszczytu. Widok bajeczny ale nie bardzo jest jak się cieszyć. Dzwonię bez wielkich nadziei do Micha bo mam jedną kreskę zasięgu. O dziwo odbiera on sam. Pytam czy znalazł telefon a on wielce zdziwiony że przecież go nie zgubił. Okazuje się że jak dzwonił do mnie to też jakaś babka odbierała. Nie wiem o co kaman. Podaje mi swoją lokalizację i okazuje się że jest ok 8km ode mnie. Ale to 8km takim samym offem więc jadę tam znów ze 40 min i umęczony piekielnie walką, upuszczam moto w jakiejś koleinie. Na szczęści Trampekoparł się na krzaczorach, więc w miarę łatwo mi go wyrwać. Umordowany jestem strasznie. W sumie mega piękny i ciekawy odcinek ale fajnie byłoby mieć lżejszy sprzęt bez bagażu. Odnajdujemy się w końcu po jakiś 2h w maleńkiej wiosce zniszczonej przez jakieś błotne lawiny. Cieszymy się jak dzieci bo zdążyliśmy się stęsknić i styrani jesteśmy niemożebnie. 




Jedziemy do główniejszej drogi i znów szukamy miejsca na nocleg. Nawigacja coś nam podpowiada ale dwa kolejne miejsca nie mają campingu. Robimy zakupy i znów jest ciemno. Decydujemy się na booking co by odżyć w ludzkich warunkach. Odbijamy trochę od trasy i nasz nocleg znajduje się w wiosce gdzie jest sporo cyganów i folkloru, ale Pani oferuje pokoje za zamkniętą bramą i rzeczywiście ma tam oazę spokoju. Krówki świnki, warzywa owoce, wszystko swojskie. Dogadujemy się znów za pomocą Google i zamawiamy na rano śniadanie. Fajnie wziąć prysznic i przespać się w wygodnym łóżku, dobrze nie walczyć ze szpejem i przeprać ciuchy w ciepłej wodzie. 

Kolejny dzień z taką ilością wrażeń że mam wrażenie że już ze dwie doby minęły od Transalpiny. Padamy zmęczeni jak muchy.

Poranne śniadanie to prawdziwa uczta, ser domowej roboty, podsmażone piersi z kurczaka, deska warzyw, domowe wędliny i przepyszna kawa, tak pyszna że prosimy o dolewkę. Jak się okazało śniadanie kosztowało niemal tyle co nocleg ale miło było zjeść coś domowego. Nasz gospodyni była niezwykle miła a miejsce zdecydowanie sprzyjało wypoczynkowi, to pierwsza noc na wyjeździe kiedy rzeczywiście się wyspałem Ponieważ nie bardzo mamy co pakować ruszamy nieco wcześniej niż zwykle. Tankujemy na najbliższej stacji bo od wczoraj suniemy na rezerwie. Przy okazji sprawdzamy poziom oleju bo na powrocie czekają nas dłuższe przeloty. Wszystko git , co trochę zaskakujące bo spodziewałem się że trzeba będzie coś dolewać

Jedziemy już w stronę Węgier i po wyjeździe z gór nie ma zbyt wielu ciekawych rzeczy. Raz trafiamy na ruch wahadłowy. Stoimy w maksymalnym słońcu jakieś 20 min zanim dają nam znak by ruszyć dalej. Wiadomo że motocyklami minęliśmy wszystkie auta ale te 20 min w pełnym słońcu w ciuchach na rozgrzanym asfalcie to  jedno z tych przeżyć których nie chcę powtarzać. Białko w żyłach mi się ścina na samą myśl.






Mijają jakieś dwie godziny i Michowi do rękawa wpada jakaś pszczoła czy inna osa i dotkliwie go kąsa. Stajemy znów w tym nieznośnym słońcu bez kawałka cienia. Ale szybko się okazuje że to nie osa jest problemem bo patrzę na Michała a ten ma całe spodnie w oleju. Paczymy na Yamaszkę i olej jest wszędzie, skapuje z ramy z silnika, cieknie po linkach. Wygląda to słabo. Lecz szybka analiza sytuacji nas uspakaja. Wali z pod kurka wlewu oleju. Kiedy rano sprawdzaliśmy jego poziom Michowi gdzieś musiał wypaść oring. Robimy niezbędną dolewkę (przynajmniej na darmo nie targałem oleju z domu), uszczelniamy korek taśmą izolacyjną i jedziemy szukać warsztatu. Mija z pół godziny i takowy znajdujemy, bez problemu dopasowują nam oring, myją i odtłuszczają też motocykl więc jesteśmy pewni że ubytek oleju miał na szczęście tylko to jedno źródło. 

I teraz tak, ruszamy dalej i widzę, że Michowi mocno ulżyło, bo spiął się całą sytuacją. Więc tak głośno myślę przez interkom, że kurna takie rzeczy się przecież zdążają i jest to integralna część całej przygody. Po to nie wykupujemy wycieczek w biurach podróży i nie śpimy w hotelach bo ma się dziać. Mamy spotykać ludzi, mamy ocierać się o ich rzeczywistość, czuć zapachy, smaki i zobaczyć miejsca o których nie piszą w przewodnikach. I jak są problemy, a przecież zawsze coś się trafi, to cały trik polega na tym by brać je na klatę. W tym tkwi sedno - czy podchodzimy do takich rzeczy jako elementu przygody, rozwiązujemy problem i jedziemy dalej. Czy biadolimy, czemu nas spotkało skoro miał to być urlop i wszystko miało być takie sielsko relaksacyjne. Nie wierzę w sielsko relaksacyjne. Mamy czuć, że coś się dzieje i mamy być z tego zadowoleni. Fajnie mi się sadzi takie farmazony kiedy Trampek grama oleju nie bierze i idzie jak świnia w trufle. Za dwa dni kapkę się sytuacja zmieni i będę się musiał zastanowić nad swoją filozofią, lecz póki co radośnie nakręcam Michowi makaron na uszy

Dojeżdżamy do granicy z Węgrami. W tą stronę na granicy pustki, więc się cieszymy że szybko pójdzie. A tu skucha. Granicznicy mówią że pustki i nic się nie dzieje więc zrobią nam kontrole. I wszystko z sakw ląduje na glebie. Niby nie jest to długi proces ale nawalone tam mamy jak cyganka w tobołku i dużo trudu zajmuje nam powciskanie wszystkiego ponownie. Żadnej wszak kontrabandy nie mieliśmy, więc ruszamy dalej prawie że zadowoleni. 

Za Węgierskimi drogami nie przepadam bo od zawsze kojarzą mi się z długimi prostymi, nudnymi jak mecze polskiej reprezentacji piłki kopanej. Mich wyznaczył nam inną trasę.... na mapie kręta, niemal górska. Stajemy jeszcze na szybki gulasz, smaczny, tradycyjny, węgierski. Popłakałem się po nim jak bóbr, głównie dla tego, że przetarłem oko ręką w której  wcześniej trzymałem pikantną papryczkę.... Myślałem że mi to oko wypłynie. 

Węgry po Rumuni robią zupełnie inne wrażenie, widać że tu pełna Europa, wszystko czyste i zadbane, można płacić kartą i tankując zjeść hotdoga. Droga, którą znalazł Michu to chyba jedyna droga z zakrętami w tym kraju. Zjechali się tu też wszyscy motocykliści jakich tam ziemia nosi i szlifują zakręty. Bardzo przyjemnie się nam jechało, udało się zmyć ten niesmak bezsensownie długich prostych. Granicę ze Słowacją przekraczamy koło19, stajemy na szybkie zakupy i znajdujemy fajny camping nad jeziorem jakieś 30 km dalej. Dojeżdżamy już tradycyjnie po ciemkiemu ale nie chcą nas wpuścić z racji przepełnienia. Jezioro z każdej strony zagrodzone -  same prywatne działki. Trudno, rozbijamy się w szczerym polu bo zbyt jest późno i zbyt jesteśmy zmęczeni by czegoś szukać.  Namioty rozstawiamy po 22 w świetle czołówek. Miejsce nie jest zbyt atrakcyjne bo bardzo nierówno i komary tną jak głupie.... za to widok Drogi Mlecznej wszystko wynagradza. Nie możemy się napatrzeć z Michałem. 






Dzień ósmy, pakujemy się raczej pośpiesznie bo nadchodzące chmury nie zostawiają złudzeń co do dalszego przebiegu dnia. Ale udaje mi się jeszcze na chwilę odpalić drona żeby choć zobaczyć jakież to jezioro się przed nami znajduje. Plan mieliśmy taki, by pojeździć w okolicach Polskich i Słowackich Tatr. I faktycznie udaje się przejechać może 30 km kiedy zaczyna lać. Wczoraj zdychaliśmy w 38 stopniach, dziś zakładam długi rękaw,  membrany i telepię się w 18 celcjuszach. Przed najgorszą ulewą chowamy się na stacji benzynowej do ubierając kolejne suche warstwy. Wedle map pogodowych w Krakowie słońce więc postanawiamy ruszać dalej. Szkoda nam najlepszych fragmentów tras ale i tak niewiele widać w deszczowych chmurach. Za to po południu znów się rozpogadza i ciuchy na nas przyjemnie przesychają. 

Skoro nie udało się pośmigać po górach, wprowadzamy w życie plan B -  Szlak Orlich Gniazd. Bardzo mnie tu od dawna ciągnęło więc korzystam z okazji. Z racji napiętego planu nie łazimy po zamkach ale oglądamy je w locie. Zaczęliśmy od Pieskowej skały, później był Rabsztyn, na dłużej zatrzymaliśmy się w Ogrodzieńcu, nawet drona puściłem w powietrze -  fantastyczne miejsce. Na deser zostawiliśmy sobie ruiny w Olsztynie.... tyle że znów zajechaliśmy tam po ciemku. Plan chytry był taki, że śpimy w hoteliku pod zamkiem i idziemy na nocne zwiedzanie ruin, plus jakieś piwko. Jak ustaliliśmy tako żeśmy poczynili. Zdjęcia nocne z tego miejsca to petarda, piwo co prawda sobie na spodnie wylałem ale widok ze wzgórza zamkowego wszystko wynagrodził. W naszym hoteliku trwa wesele, ale druhny chyba nami nie zainteresowane... może to przez ten krępujący zapach. Sam nie wiem.















Dzień 9... na trzaskaliśmy już prawie 4000 km i dupki nam przyrosły do kanap. Trochę żal do domu wracać jak się człowiek tyle świeżego powietrza nałykał, zwłaszcza że dziś raczej przeloty bez większych atrakcji. Pogoda też mało obiecująca, no nic jak pociśniemy to po południu będziemy w domu, akurat na późny obiad.... z tym że się kapkę sytuacja posypała po drodze. 

Gdzieś w okolicy godziny jedenastej, może dwunastej wybuchł mi silnik pod dupą. Na budziku koło 90 km/h  a tu nagle nagle sru i cisza. Nic nie działa. Wcisnąłem sprzęgło, toczę się poboczem i myślę. Niby przed śmiercią całe życie przelatuje Ci przed oczami. Przy śmierci motocykla przeleciało mi całe jego życie, to przeszłe i to przyszłe -  wszystkie plany jakie miałem. Mich pod sporym wrażeniem był zajścia bo znów zaczął nawijać językiem programisty. Więc tak toczę się tym poboczem, nie hamuję bo nie wiem po co, im dalej zajadę tym bliżej domu będę. I zanim Trampek stanął na dobre byłem już pogodzony z sytuacją. Zszedłem z motocykla, obejrzałem dziurę w silniku, wyrwany rozrusznik, lejący się olej. Sytuacja jest jasna -  albo laweta albo zostawię go na jakimś gospodarstwie i wrócę za parę dni busem. Michał się zatrzymał i napatrzyć się nie mógł. Przecież silniki w Trampkach są nieśmiertelne, nie do zajechania - mówili. Ufałem że będzie mnie jeszcze woził przez lata. Wierzyłem w japońską legendę i na moich oczach legenda ta wyciągnęła kopyta, głęboko w dupce mając moje plany. Życie.

W najbliższym gospodarstwie zgodzili się przechować Trampka (z lawety zrezygnowałem, trza oszczędzać złotóweczki na nowy silnik), nakarmili mnie i napoili kawą -  przemili ludzie. Otarliby pewnie i łzy ale łez nie było. Rumuńska przygoda była fantastyczna i skończyła się z przytupem. Lubię jak jest intensywnie więc należy polubić i to. Do domu zostało jakieś 250km ale jak zwykle mam więcej szczęścia  niż rozumu. Michała przyjaciółka akurat wracała do Gdańska i nadrobiła drogi żeby mnie zabrać. To była bardzo przyjemna droga i sam nie wiem kiedy minęły mi te 3 godziny. Tylko Michał nas niepokoił i dzwonił alarmując,  że powietrze mu schodzi (a to ja mam dętki przy dupie), ale postanowiłem więcej telefonów nie odbierać, przecież jestem na urlopie i należy się wypoczynek Koniec końców byłem w domu jakoś koło 18 a Mich o 21 zajechany jak koń po westernie. Musiał stawać na każdej stacji dopompowując koła -  powietrze schodziło ale na tyle wolno że dało się jechać.






 

W kilku słowach wyjazdu podsumować się nie da bo, działo się tyle, że czułem jakby mnie miesiąc nie było. Wielkie dzięki Michowi za towarzystwo i nierówną walkę aż do końca. Dzięki Natalii za ratunek i przemiłą rozmowę  w drodze do domu. I już na koniec cholera dzięki Trampkowi za przygodę... nie tak to sobie wyobrażałem, ale mam ograniczoną wyobraźnię jak widać, a życie lubi zaskakiwać i na tym polega jego urok.

P.S. Jakby ktoś miał jakiś w miarę sprawny silnik w garażu czy pod krzakiem to chętnie przygarnę










__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 15.08.2021, 23:44   #2
maly

Zapłaciłem składkę :)

Zarejestrowany: Dec 2012
Posty: 150
Motocykl: RD03
maly jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 tydzień 3 dni 15 godz 16 min 28 s
Domyślnie

Gratuluję lajtowego podejścia.Fajny opis.Ryzykowne jest rozbijanie namiotu po ciemku,można trafić na krowią minę albo co gorszego.Olej był a silnik wystawił kopyto,Oj gdyby to był GS to na tym forum była by polewka.
maly jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 16.08.2021, 00:34   #3
dzinks
 
dzinks's Avatar

Zapłaciłem składkę :)

Zarejestrowany: Apr 2016
Posty: 1,283
Motocykl: CRF1000L
dzinks jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 2 dni 6 godz 15 min 45 s
Domyślnie

Dzieki za świetny opis wyjazdu . Zmęczenie daje mi po głowie, ale nie mogłem skończyć nie doczytując do końca
dzinks jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 16.08.2021, 01:05   #4
aadamuss


Zarejestrowany: Dec 2017
Miasto: Poznań
Posty: 1,224
Motocykl: nie mam AT jeszcze
aadamuss jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 2 dni 7 godz 6 min 57 s
Domyślnie

Myślałem, że zabijanie legendy będzie dotyczyło Rumunii a nie trampka :-) super opis.

Wysłane z mojego SM-G973F przy użyciu Tapatalka
aadamuss jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 16.08.2021, 09:05   #5
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 66
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 20 godz 33 min 5 s
Domyślnie

Cytat:
Napisał maly Zobacz post
Gratuluję lajtowego podejścia.Fajny opis.Ryzykowne jest rozbijanie namiotu po ciemku,można trafić na krowią minę albo co gorszego.Olej był a silnik wystawił kopyto,Oj gdyby to był GS to na tym forum była by polewka.
Ja też z dumą Hondą śmigałem, teraz myślę że GS równie dobry na taką trasę Lajtowe podejście przydatne, szkoda się na urlopie wkurzać bez sensu')
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 16.08.2021, 09:10   #6
consigliero
Banned

Zapłaciłem składkę :)

Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Rataje Słupskie
Posty: 5,794
Motocykl: Raczej nie będę miał AT
Galeria: Zdjęcia
consigliero jest na dystyngowanej drodze
Online: 8 miesiące 3 tygodni 3 dni 10 godz 30 min 51 s
Domyślnie

Cytat:
Napisał aadamuss Zobacz post
Myślałem, że zabijanie legendy będzie dotyczyło Rumunii a nie trampka :-) super opis.

Wysłane z mojego SM-G973F przy użyciu Tapatalka

Transalp to nie legenda. Fajny opis byłby fajniejszy, oczywiście tylko dla mnie, gdyby to była wycieczka.
consigliero jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 16.08.2021, 09:12   #7
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 66
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 20 godz 33 min 5 s
Domyślnie

Cytat:
Napisał dzinks Zobacz post
Dzieki za świetny opis wyjazdu . Zmęczenie daje mi po głowie, ale nie mogłem skończyć nie doczytując do końca
to ja dziękuję za doczytanie - dużo tego było, cieszę się że tak weszło

Cytat:
Napisał aadamuss Zobacz post
Myślałem, że zabijanie legendy będzie dotyczyło Rumunii a nie trampka :-) super opis.

Wysłane z mojego SM-G973F przy użyciu Tapatalka
Przewrotny tytuł mi wyszedł taki klik bite

Cytat:
Napisał consigliero Zobacz post
Transalp to nie legenda. Fajny opis byłby fajniejszy, oczywiście tylko dla mnie, gdyby to była wycieczka.
W mojej głowie i Afryka i Trampek miały taki legendarny status, że właściwie dbane są niezniszczalne i zawiozą na koniec świata. Kapeczkę się wyleczyłem z tej legendarności. Choć nie powiem dalej lubię stare japonki - taki fetysz chyba
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com

Ostatnio edytowane przez Novy : 16.08.2021 o 20:38 Powód: Połączenie postów
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 16.08.2021, 13:13   #8
puntek
 
puntek's Avatar


Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: Raczyce/Wrocław
Posty: 2,013
Motocykl: RD04
Przebieg: 3 ....
puntek jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 20 godz 24 min 31 s
Domyślnie

C z a d
__________________
AKTUALNIE SZUKAM PRACY!!! ale nadaję się tylko na szefa
puntek jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 16.08.2021, 15:14   #9
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 66
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 20 godz 33 min 5 s
Domyślnie

Dzięki
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 16.08.2021, 17:04   #10
El Kowit
Banned


Zarejestrowany: Jul 2021
Miasto: Świat równoległy
Posty: 766
Motocykl: Wrublin 300KM
El Kowit jest na dystyngowanej drodze
Online: 3 tygodni 2 dni 9 godz 32 min 12 s
Domyślnie

Piotrek, jak dobrze na serce robią Twoje relacje!
El Kowit jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
"Balkan Expres 2013"... czyli jak zabić górali, co manety w lipcu grzali... Sub Trochę dalej 23 30.12.2015 22:00
" jedź tak, jakby każdy chciał Ciebie zabić " - bezpieczeństwo na drodze kamilltee Inne tematy 87 24.07.2014 20:11


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:13.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.