Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Prev Poprzedni post   Następny post Next
Stary 15.06.2010, 19:38   #1
Gradient
 
Gradient's Avatar


Zarejestrowany: May 2008
Posty: 234
Motocykl: RD07a
Gradient jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 tydzień 1 dzień 2 godz 17 min 20 s
Domyślnie MotoChorwacja 2010 - w poszukiwaniu NIEautostrad.

Siemka,

chciałbym się skromnie podzielić z Wami wrażeniami z majowego wypadu na Chorwację.Tak wiem może i nuuda, lecz Bałkany są na tyle fotogeniczne jak i droga na nie,że z pewnością wielu z Was ucieszą niektóre widoczki.
Opis wyprawy przygotował mój kompan MaG (choć jak wyniknie z opisu to ja byłem jego kompanem niż na odwrót ).Dostałem pozwolenie na umieszczenie opisu wyprawki na forum AT.Fotografie są wymieszane z dwóch aparatów. Zapraszam do lektury.
(moje komentarze będę umieszczał niebieską czcionką)


Prolog
Pomysł na wycieczkę motocyklem do Chorwacji miałem w głowie od swojego pierwszego pobytu w tym kraju, ale do tej pory jakoś się nie składało i nic nie wskazywało na to, żebym wybrał się tam w tym roku. Kiedy jednak w firmie padła koncepcja organizacji wyjazdu integracyjnego na Camping w Chorwacji to w mojej głowie zakiełkowała myśl, żeby może pojechać tam nie z całą firmą busami tylko samemu motocyklem. Niestety z wszelkich rachunków wychodziło, że jestem potrzebny jako firmowy kierowca jednego z busów, więc wyglądało na to, że jednak obowiązki wezmą górę nad przyjemnością i pojadę busem z przyczepą. Dopiero na tydzień przed wyjazdem okazało się, że mamy jeszcze jednego kierowcę więc mogę jechać V-stromem, jeżeli tylko chcę. Ponieważ to miał być mój pierwszy zagraniczny „moto-trip” to nie chciałem jechać sam. Rozpuściłem wici wśród znajomych, ale jak na złość wszyscy znajomi z motocyklami już coś mieli zaplanowane, jakieś komunię, wesela, porody i inne atrakcje. Postanowiłem poszukać kogoś na forum V-strom pomału nastawiając się jednak na samotną wycieczkę. Cały dzień minął i nie miałem żadnej odpowiedzi na moje „ogłoszenie”, za to w piątek worek się rozsypał – dwóch userów od nas zadeklarowało, że oni by chętnie, ale też dopiero w poniedziałek będą wiedzieć, w piątek po południu zadzwonił kolega Robert, że jednak udało mu się cofnąć swojego szefa z urlopu (!?) i może ze mną jechać, a w piątek wieczorem miałem jeszcze sms-y od kolejnych trzech, którzy byli chętni pojechać. Niestety układ z szefem miałem jasny – zabieram ze sobą na wyjazd jedną osobę, żeby nie jechać samemu i na tym koniec, żeby nie robić z imprezy firmowej zlotu motocyklowego. Kolejny tydzień zszedł na przygotowaniu motocykla i ekwipunku, planowaniu trasy, potem zmianie plany ze względu na powódź i wreszcie nadeszła niedziela…


23.05.2010 niedziela
Na miejsce zbiórki wybraliśmy stację Lukoil za Magdalenką na trasie krakowskiej, gdzie mieliśmy być na 8:00. O 7:30 wystartowałem z Piaseczna, gdzieś w Magdalence dostałem SMS-a od Roberta, że trochę może się spóźnił, o 7:50 byłem na miejscu i czekałem z moją Suzą w gotowości.
Parę minut po 8:00 dojrzałem jakąś zapakowaną Afrykę mijającą w wielkim pędzie stację i grzejącą na Radom. Oczywiście uznałem, że to Robert nie zauważył stacji i już miałem zamiar wsiadać na motocykl i jechać za nim zajeżdżając po drodze na każdą ze stacji benzynowych. Pewnie byśmy się tak szukali do Radomia… Robert podjechał parę minut po 8:00 i po krótkim obejrzeniu motków i bagaży ruszyliśmy w drogę. Plan na przejazd Polski ze względu na powodzie był ograniczony do minimum – tniemy na Barwinek przez Radom, Rzeszów.

001.jpg
Marcina piękny V-Strom

Do Radomia droga zeszła błyskawicznie, w Radomiu znaki objazdu wykierowały nas na… Kraków zamiast Rzeszowa, ale nie ma tego złego… W Szydłowcu odbiliśmy na żółte drogi i pojechaliśmy nimi przez Starachowice do Ostrowca Świętokrzyskiego. Tam panowie z GDDKiA zrobili nam OS typu off-road i jakieś 3 km przejechaliśmy po szutrze zmieszanym z kamieniami (pokładówka pod pierwszą warstwę asfaltu). Z Ostrowca szybkim strzałem do Rzeszowa, po drodze tankowanie i kawa na jakimś Orlenie, ja leję Vervę, Robert do swojej Afryki zwykłe paliwo Euro95.
„Spoko! Przecież jakości broni tu orzeł…” śmiejemy się i jedziemy dalej. Rzeszów objechaliśmy szybko z rzutem oka na pomnik zwany potocznie hm… „cipą” i wyjechaliśmy na trasę na Barwinek. Pisałem już, że była piękna pogoda od rana? No więc była, słońce świeci, asfalt suchy, opony rozgrzane, ruch umiarkowany – idealnie. Teraz ja prowadzę, wyprzedzam kolejne auta, zerkam w lusterko upewniając się, że Robson leci z tyłu. Na jednej z prostej jakiś „miszcz prostej” z Laguny na blachach RNI (Nisko Najedziemy ogniem i mieczem…) postanowił się ze mną pościgać do następnego zakrętu, przez co musiałem zredukować 2 biegi w dół i wcisnąć mu się przed maskę. Za następnym zakrętem zerkam w lustro i … Nosz q.rva nie ma Robsona! Staję na poboczu, czekam 1, 2, 3 minuty, a w głowie już krążą czarne myśli głównie z udziałem tego ćwoka z Laguny (bo jego też nie widzę). Zawracam i jadę powoli z powrotem rozglądając się na boki… Robson stoi na poboczu i pokazuje, że Afryka zdechła. Uff, więc to tylko awaria…Objaw jakby zabrakło paliwa – nie odpala. Afryka to prosta konstrukcja i psują się w niej dwie rzeczy – regulator napięcia i pompa paliwa (a właściwie styki się w niej wypalają). Regulator świeżo wymieniony więc dawaj dobieramy się do pompy. Sprawdzamy po kolei: paliwo dochodzi do pompy, paliwo wychodzi z pompy, styki działają poprawnie. Może świece – wykręcamy jedną łatwiejszą do dostania się – też jest OK. Ki czort? Robson wkręca ją z powrotem i próbuje odpalić – nic, przekręca kranik na rezerwę i… odpala, potem się okazuje, że nawet bez założonej jednej fajki na świecy. Wygląda na to, że jakiś syf z paliwa zapchał pompę, a po jej rozkręceniu wyleciał razem z resztkami paliwa na ziemię. Słońce naparza bezlitośnie, więc szybko składamy plastiki do kupy, pakujemy się w ciuchy i w drogę, mamy jakieś 30 minut „w plecy”. Dalej droga do granicy bez przygód nie licząc niespodzianek w postacie 3 czy 4 kolejnych świateł z ruchem wahadłowym – wygląda na to, że się lewy pas zarwał i obsunął w dół. W końcu Barwinek i postój pod sklepem na Słowackiej ziemi.

01.jpg
Pomnik tuż za Barwinkiem

Napis na tablicy sugerował, że należy coś kupić w sklepie, żeby tu stad, więc nabyłem jakąś wodę mineralną.

02.jpg


Za Barwinkiem świat się od razu zmienił – drogi mniej zatłoczone, asfalt lepszy, więcej zakrętów. Zaraz za Svidnikiem skręcamy w prawo na drogę numer 77 biegnącą przez góry do Bardejowa. Droga – marzenie motocyklisty, pusta z przepięknymi widokami, zresztą sami zobaczcie…

1.jpg
Nasze konie podróżne

2.jpg
Nasze konie podróżne jeszcze raz

3.jpg
Moja Królowa - spisywała się wspaniale

3a.jpg
Uwielbiam takie klimaty na zdjęciach

W pewnym momencie przy jakiejś cygańskiej wiosce macha nam kciukiem w dół jakiś „harlejowiec”. Zatrzymujemy się i okazuje się, że mu „startaczka umierła” i trzeba go popchać. Pchanie armatury nie należy do przyjemnych więc zaczynamy we dwóch, ale po chwili Robert pokazuje na coraz bardziej zbliżające się do naszych motocykli cygańskie dzieciaki i każe mi zostać przy motkach, a on sam (strongman czy co) odpala z popychu chopera Słowaka. Ten nam dziękuje i jedzie do domu. Teraz zagadka – dlaczego nikt z kilkudziesięciu osób przyglądających się całej zabawie nie pomógł wcześniej Słowakowi?

W Bardejowie postój w przydrożnej knajpie i późny (ok. 17:00) typowo słowacki obiad – „wyprażanyj sir”, „hranolki” i 0.5 litrowa Kofola z kija. Z Bardejowa ruszyliśmy drogą 68 na Presov , gdzie pojawiły się pierwsze krople deszczu i błyskawice kręcącej się w pobliżu burzy. W drodze do Popradu zaskoczył nas kilkukilometrowy tunel – pojawił się akurat w momencie kiedy zaczynało padać i dał nam odetchnąć przez kilka minut od deszczu. Kawałek za tunelem widzimy na wzgórzu zamczysko, jakich na Słowacji nie brakuje – to zdaje się Spisskie Podhradle, ale głowy sobie nie dam uciąć. Robimy foty w deszczu i rura dalej do Popradu.

4.jpg
Sentymentalnie

7a.jpg
Marcin mnie ustrzelił - generalnie ja robiłem zdjęcia jemu i na odwrót

W Popradzie GPS prowadzi nas na rekomendowany przez Micka hotel Penzion Atrium, wskutek czego przejeżdżamy motocyklami przez środek rynku – deptaku. Nie czynimy nikomu krzywdy bo na rynku nie ma ani jednej osoby, cała starówka wygląda na wymarłą.

7b.jpg
Nasz pensjonacik

7c.jpg
Na starym mieście Popradu nie widzieliśmy ani jednej żywej duszyczki

Hotel mogę za Mickiem polecić z czystym sumieniem – w kroplach kolejnego deszczu rozpakowaliśmy motocykle z bagaży i wstawiliśmy je do… hotelowej spiżarni – tuż obok worka ziemniaków i beczki z ogórkami…Wieczór minął nam w hotelowej restauracji ze Złotym Jastrzębiem z nalewaka i wymianie wrażeń z pierwszego dnia jazdy – za nami ponad 600 km, z tego 200 po pięknych słowackich drogach.


24.05.2010 poniedziałek
Wstajemy ok.7:00, na 8:00 mamy zamówione śniadanie, a o 8:40 ruszamy z hotelu. Oczywiście w momencie gdy wystawialiśmy motocykle ze spiżarki rozpadał się deszcz, więc jeszcze wrzucenie na siebie „kondonów” i w drogę. Dzisiaj w planach pokręcenie się po słowackich drugorzędnych drogach i na dojazd nad węgierski Balaton. Na początek jedziemy górską drogą 67 obrzeżami Slowenskiego Raju z kawałkiem górskich serpentyn na pętli drogi 535 przez Hnilec i Demavęm gdzie jeszcze było mokro, ale potem już tylko słońce.

5.jpg
Poranna orzeźwiająca jazda w mrzawce

6.jpg
Mniam,...

7.jpg
...mniam,...

5a.jpg
...mniam.

Po mokrych serpentynach jedziemy na początek powoli, potem trochę szybciej, potem jeszcze trochę bardziej składamy się w zakręty, a te są zacne. W końcu postój na tarasie widokowym, chwila przerwy, można zdjąć kondonik z siebie. Po chwili jeszcze zajeżdżamy na stację zatankować i nasmarować łańcuchy spłukane po wczorajszym i dzisiejszym deszczu.

Dalsza droga to ciągła walka ze znakami drogowymi i GPS-em, które chciały nas wciągnąć na ekspresówkę do granicy, a my NIE CHCEMY AUTOSTRAD ANI EKSPRESÓWEK. Gubimy się w lokalnych krętych dróżkach ale napis na znaku pokazuje, że nie jest łatwo uciec od ekspresówki…

8.jpg
hihihi

Dalej jedziemy na Lucenec, Velki Krtis, Nove Zamky – tutaj z powodu zalania drogi krajowej przez powódź poprowadzony jest objazd bocznymi drogami. Przy jednej z nich stajemy na obiad w niepozornej knajpce z bardzo ciekawym zapleczem:

8a.jpg
po pizzy

8b.jpg
basenik kusił swą barwą za ogrodzeniem

Tutaj w towarzystwie 8-10 motocyklistów z Niemiec zjadamy po pizzy, zapijamy - a jakże Kofolą - i dalej ciśniemy na Komarno do przejścia z Węgrami.
Muszę przyznać, że gdy dojechaliśmy do Dunaju to miałem trochę dość tzn. drogi były przepiękne, pełne zakrętów, bez dużego ruchu, bez Policji, ale jakieś fizyczne zmęczenie mnie ogarnęło, stąd krótki postój nad Dunajem gdzie udało mi się samego siebie sfotografować – i to bez samowyzwalacza:

9a.jpg
...

9b.jpg
Dunaj

Jednak zaraz po przekroczeniu Dunaju mój nastrój zmienił się o 180 stopni – cudne drogi boczne wiodące nas nad Balaton (nr 13 do Kisber, a potem nieoznaczone przez Aka, Csatkę, Zirc i znowu 82 na Veszprom i stąd już do Balatonmaldi) w połączeniu ze słoneczną pogodą urzekły mnie całkowicie i zapomniałem o zmęczeniu i przebytych kilometrach.

9.jpg
Jest klimacik podróżniczy

Przejażdżka wzdłuż Balatonu z widokiem na to „węgierskie morze” to już atmosfera letniego urlopu.

10.jpg
Węgierskie morze

Po drodze zajeżdżamy na 2 zamknięte campingi dopiero na trzecim rozbijamy namiot i popijamy herbatę z Żołądkową Gorzką z Miętą (polecam!) nad brzegiem wody. Za nami kolejny dzień jazdy i kolejna 600 km nawinięte na koła bez km autostrady – opony wyglądają coraz lepiej, boki robią się czarne od spalonej gumy. Jest pięknie!


25.05.2010 wtorek
Wstajemy ok. 8:30 i ogarniamy nasze obozowisko:

10b.jpg
Nasz wigwam

Fotka węgierskiego morza i lokalnej fauny:

10c.jpg
Marcin w całej okazałości

10a.jpg
próbował upolować coś na obiad

Robimy sobie szybkie śniadanie, zwijamy szpeje do kufrów i w drogę. Jeszcze nad Balatonem próbujemy się wdrapać na zamek, ale niestety droga kończy się w lesie pod nim, więc tylko fotka z dołu z głównej trasy i w drogę.

10d.jpg
Zamczysko nad Balatonem

Przed nami objazd Baltonu od północy, dojazd do autostrady i nudny kawałek dojazdu do granicy tą autostradą właśnie. Przed granicą mała konsternacja – znaki nad drogą pokazują: Letenye-granica z HR w prawo i … Letenye – granica z HR w lewo. Bądź człowieku mądry i pisz wiersze! Skręcamy w prawo i po chwili jesteśmy na granicy, na której oprócz nas jest tylko dwójka celników. Pani celniczka coś tam po węgiersku, potem po niemiecku majaczy ze słowem „autostrada” – no to pokazujemy jej kwity zapłaty za węgierskie autostrady, które mamy w portfelach. Ta się załamuje i woła kolegę. Na szczęście ten jest cywilizowany i po angielsku nam tłumaczy, że to jest przejście w Letenye ale tylko dla Chorwatów i Węgrów, a drugie przejście jest też w Letenye, ale gdzie indziej i musimy się wrócić. Robimy kółko przez wioski i po chwili mamy matrix – jesteśmy znowu przy tych samych tablicach. Teraz skręcamy w lewo i dojeżdżamy do granicy. Niestety od razu za granicą zaczyna się płatna autostrada chorwacka, z której uciekamy po może 5km płacąc po 1 EUR. Zjeżdżamy na małą stację bezynową, tankujemy, pijemy kawkę. Tu ciekawostka – Pani przynosi mi rachunek z kasy fiskalnej i jest na nim 12 KN, no to szukamy w portfelu jakichś kun z poprzednich pobytów w Chorwacji i znajdują 10 KN, po czym zaczynam szukad drobnych, ale Pani mi przerywa i z uśmiechem mówi „Dobro, ne treba…” Normalnie urokiem osobistym zapłaciłem czy jak?
Okazało się, że nie ma nic za darmo i te darowane 2 KN to rodzaj czaru rzucanego na podróżnych przez chorwackie czarownice… Wcześniej z Robsonem ustaliliśmy, że jakkolwiek chorwackie tempo i jakość budowania autostrad są powalające, ale co dobre autem to niekoniecznie motocyklem więc mamy plan ominąć je wszystkie i dojechać na wybrzeże podrzędnymi drogami. Ustawiamy w GPS (Nokia Maps 3.03) trasę BEZ autostrad, BEZ dróg płatnych na Senj i dzida. Lecimy jakieś 20 minut przez piękne polne dróżki powykręcany jak kiszki węża, po drodze uroczę chorwackie wioski, machające rękami dzieci, pięknie jest, po czym wyjeżdżamy… na autostradę tuż przez bramkami na których płaciliśmy po 1 EUR niecałą godzinę wcześniej. Nosz q.rva! Zawijamy przez plastikowe barierki i zjeżdżamy z powrotem. GPS idzie w kąt, wyciągamy… atlas Europy i próbujemy się nawigowad na znaki kolejnych miejscowości, dzięki czemu zataczamy piękną, nikomu niepotrzebną pętlę ok.100 km: Prelog, Cakovec, Ludbreg… Tutaj zorientowaliśmy się, że mogliśmy do niego dojechać jakieś 6 razy krócej, ale nas to ni zraża. W Konicy kupujemy na stacji szczegółową mapę Chorwacji i gdy ją studiujemy zagaduje nas lokalny motocyklista na jakimś WildStarze. Okazuje się, że nawet drogi zaznaczone na najnowszej mapie jako „normalne” już w tym roku są autostradami. Miazga! Na szczęście wskazuje nam też drogę z Karlovaca do Senji i kilka razy określa ją jako „Beatiful Road!”. Decydujemy z Robsonem, że dojedziemy do „autocziesty”, miniemy nią Zagrzeb i pociągniemy do Karlovaca, gdzie zjedziemy na ową „piękną drogę” do Senj. Z Konicy lecimy więc nadal bocznymi przez Kriżevce do Vrbovca i tam wskakujemy na autostradę. Na niej ruch jak w mieście, wiatr miotający moim „GoldWingiem” powyżej 130 km/h i zero widoków. Odcinek do Karlocaca to jedynie km, które trzeba przejechać. W Karlovac wbijamy się do Centrum w poszukiwaniu knajpy – po 20 minutach jeżdżenia wszędzie widzimy napisy „Cafe Bar”, „Drink Bar” ale nigdzie „Restoran” czy „Konoba”. Co jest? Nie jedzą tutaj? W końcu kelner z pubu wskazuje nam restaurację, gdzie zjadamy doskonały posiłek – mieszanka ich mięs z grilla (wszystkie lokalne specjały) zwala mnie z nóg… Jest godzina 17:30, a my nadal w Karlovac i mamy jakieś 120 km do Senji.

Tym razem udaje mi się w GPS ustawić trasę bez autostrady (trzeba uważać, bo wszystkie chorwacki znaki drogowe ciągną nieubłaganie do ich płatnych autostrad – czują w tym biznes) i wyjeżdżamy na drogę numer 23 Karlovac-Senji przez Generalski Stol, Josipdol, Brinje. Całe 120 km tej drogi to jeden wielki motocyklowy RAJ – asfalt równy, dziury po zimie połatane idealnie, na całej drodze nie ma km prostej drogi, generalnie cały czas jest sekwencja zakrętów lewy/prawy/lewy/prawy… o zmieniającym się promieniu – w górach w okolicach Vrbnika są ciasne aż do klasycznych agrafkowych serpentyn, ale na całej drodze kierownik motocykla cały czas ma co robić i ma banana na twarzy. Każdy kolejny zakręt schodzimy niżej, bo po poprzednim nabieramy pewności siebie, coraz mniej przyhamowania, coraz śmielej ręka odkręca manetkę na wyjściu z łuku. Patrzę na jadącego przede
mną Robsona i nie wierzę, że Africa Twin może tak się składać, po chwili uzmysławiam sobie, że przecież jadę za nim tym samym torem jazdy i z taką samą prędkością, więc składam Sztormiak identycznie nisko. Na 120 km drogi wyprzedziliśmy może 2 tiry i 3 osobówki, minęliśmy jeszcze mniej, cały ruch idzie równoległą autostradą, więc jest pięknie. Na całej drodze zatrzymujemy się raz (to nie prawda,bo tak naprawdę zatrzymujemy się dwa razy.O tutaj jeszcze )...
Gradient jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
 


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
W poszukiwaniu zimy 24-26 styczen 2014 puszek 4x4 49 07.03.2014 07:27
W POSZUKIWANIU ZRODEL DNIESTRU 19-22 kwiecien 2013 Mirmil Imprezy forum AT i zloty ogólne 15 06.05.2013 19:25


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:01.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.