Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22.05.2014, 21:58   #15
Ludwik Perney
 
Ludwik Perney's Avatar


Zarejestrowany: Dec 2009
Miasto: Bielsko-Biała
Posty: 1,369
Motocykl: RD07
Galeria: Zdjęcia
Ludwik Perney jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 dni 7 godz 40 min 55 s
Domyślnie

Dworzec znów wielki jak.... no cholera! nie wiem co! Jak Okęcie? Zdążyłem kupić coś do przekąszenia na drogę - w tym kurzą łapkę, która pełni w Chinach odpowiednik chipsów.











Przedział kuszetkowy był bardzo czysty i wygodny. Wielkość jak polski odpowiednik. Cztery miękkie łóżka, termos z gorącą wodą, nowe kapcie dla podróżnych, łazienka i ubikacja na korytarzu. Ułożyłem się wygodnie do długiej podróży. Dokuczała zbyt wysoka temperatura, a i zmiana czasu dawała w kość. Zasypiałem i budziłem się wiele razy. Śniłem, że śnię, że śnię, a gdy budziłem się, długo nie potrafiłem przypomnieć sobie, gdzie jestem. Wyjechałem o 14,50, dojechałem około 13.

Matrioszka, dni płodne

Historia o historii zaczyna się w środku
-€“ nie dowiesz się, dlaczego w tramwaju
i dlaczego tramwaj jedzie korytem rzeki.

Historia ma swój sens w miejsce twojego,
twój jest bezużyteczny jak wyrwany język,
jedziesz tramwajem i to trzyma się kupy.

Dom, w którym jesteś, przechyla się, trzęsie,
płytę tektoniczną złożono akustyce w ofierze
koncert grzmiał całą noc, brzmiał świetnie.

Historia ma swój sens w miejsce twojego,
twój bezradny jak skrzela ryb na piasku,
wszystko się trzęsie, tak już jest i tak będzie.

Koncert skończył się w środku, to był sen
i już pora go opowiedzieć. Póki tu stoisz,
pal papierosa i potakuj ze zrozumieniem.

Historia ma swój sens w miejsce twojego,
twój - porażone oko wtoczone w ciemność.
Ściany walą się, lecz nie zawalą, gdzie jesteś?










Shenyang

Shenyang przywitał mroźną i słoneczną pogodą. Tym razem wiedziałem, że mam kierować się na West Side, co dzięki dobrze widocznym znakom nie było trudne. Lola (łatwy do skumania dla pozaazjatyckiego europejskiego kontrahenta nick) prosiła w mailu, żebym opisał, jak wyglądam, żeby mogła znaleźć mnie na dworcu. Odpisałem: "I'm white". Opis okazał się precyzyjny, bo poznała mnie od razu. Tak jak sądziłem, w tłumie podróżnych byłem jedyny...
Lola wyglądała jak Bella, tylko była Lolą. Miłe, konkretne spotkanie w niedużej przędzalni i wytwórni ścierek i mopów z mikrofibry - Amerykanie zamawiają największe mopy. Jedno machnięcie i metr podłogi umyty. Wrażenie wywarła na mnie maszyna do przędzenia włókniny. Była ogromna.







Po spotkaniu pyszna kolacja - właściciel zakładu zaprosił do restauracji kantońskiej. Lola pytała wcześniej, jaką kuchnię preferuję, odpowiedziałem, że nie wiem, bo nie znam, ale dodałem, że zjem wszystko, byle nie uciekało z talerza. Kuchnia kantońska jest świetna. Mięsa podawane na słodko. Treściwe i ciekawe w smaku sałatki z robaczkami, które już nie mają ochoty uciekać. I tym razem dań również było sporo.

Wyjechać z Shenyang było najłatwiej, bo stacja kolejowa jest dosłownie kilkaset metrów od Hotelu Vienna. Swoją drogą rozbawiło mnie zdumienie obsługi hotelowej, gdy uświadomiłem ich, że hotelowe akcenty - jak reprodukcje obrazów, czy walc konkurujący z szumem windy - to nawiązania do Austrii. Shenyang ma już mniej światowy charakter niż Qingdao. Widać tam biedniejszych ludzi, brzydsze budynki, więcej tłumów. Budynki i ulice sprawiają wrażenie mocniej wyeksploatowanych. Wieczorny spacer po ulicach tego miasta nie był już tak przyjemny, no i faktycznie jest to dużo chłodniejsze miasto. Kupiłem bilet do Pekinu, potem małe zakupy lokalnych przysmaków - w tym drink który miał ułatwić i ułatwił zaśnięcie.



Pekin

Mimo, że na dworzec tak blisko (a pewnie właśnie dlatego) mało co nie spóźniłem się na pociąg do Pekinu - ten jechał jedynie (sic!) 200 km/h a dokładnie tempomatowe 199. Dojechałem po 13stej.









Dworzec jeszcze potężniejszy niż w Shenyang i jeszcze bardziej zatłoczony. Pekińskie ulice są pełne restauracji McDonald i KFC itp., a że marzyłem o kawie i możliwości "rozejrzenia się" po mieście za pomocą netu, wlazłem do maca.
Niestety kawa była niedobra, net nie działał, tłum był straszny. Na szczęście siedząca obok Chinka znała kilka słów po ingliszu i jakimś cudem (sama była zdziwiona) zdołała uruchomić net i pomogła znaleźć hotel. Dzwoniła do kilku, ale nie było miejsc. Ostatecznie ten, który miał wolne pokoje, ma świetną lokalizację (samo centrum), jednak jest tam brudno i ogólnie nieładnie. Dojechałem metrem do hotelu, który mieścił się na słynnym deptaku Wangfuging, pochodziłem trochę po centrum i próbowałem straganowych przysmaków, z których słynie te miejsce: smażone, grillowane, pieczone, gotowane przysmaki z warzyw, mięsa, ciasta i przepysznych ośmiornic, kalmarów, ryb. Ciekawość budziły szczególnie pieczone pisklaki, żywe skorpiony nadziewane na szaszłykowe patyczki i mnóstwo przeróżnych owadów, stawonogów, węży. Przyznam, że każda z potraw, które próbowałem była smaczna.



















Dla przykładu: solidna porcja grillowanej ośmiornicy kosztowała 20 Juanów, większość potraw kosztowała około 10. Jako deser popularne są świeże owoce - najczęściej truskawki - nabite na patyczek i oblane cienką skorupką transparentnego cukru. Nie wygląda to zachęcająco, jednak smakuje wybornie. Cukier nie jest zbyt słodki, przyjemnie chrupie, a owoce są przesoczyste.



W hotelowym pokoju zmyłem podróżny kurz, z ulgą wyciągnąłem się na łóżku i oczekiwałem na sen. Jednak ten nie poczuwał się do przybycia. Pooglądałem więc chińską telewizję. Programy prezentowały na przemian informacje, stare filmy o budowaniu kolei, kretyńskie, romantyczne chyba seriale i filmy wojenne. Chińczycy rozwalali wszystkich.


Bańka z cukru

Chinka wzrusza ramionami, gdy mówię o Ukrainie.
Pokazuje szaszłyki z piskląt, ze skorpionów (wiją się
nabite jeden za drugim). Może talizman na lusterko?
Przyniesie szczęście, luz i uśmiech białego modela

– z ulicznych bilboardów uśmiechają się głównie biali,
Chińczycy brylują i krzyczą z telewizora w Hua Fu Hotel.
W programach czarno-białe filmy o budowaniu kolei,
chińska choroba wenezulska i wszelkie gatunki wojenne.

Pisklęta ignoruję, skorpiony to skorupka i drżące kolce,
wenezuela powoduje mdłości, a czarno-białe filmy nużą.
Wybieram grillowane ośmiornice, na deser świeże truskawki
zatopione w bańce cukru. Z programów pozostaje wojna.


Pekin (w Chinach funkcjonuje nazwa Beijing) jest miastem o dość oczywistych atrakcjach. Wpisz w google "Pekin co zwiedzać" i wszystkiego się dowiesz. Pościskałem się w tłumach Chińczyków w roli "turysta".
Pochodziłem po wielkim Zakazanym Mieście (bilet wstępu 40 Juanów) - ogromne przestrzenie, wielkie place, imponujące, ale monotonne budynki i każdy z nich niezwykły, więc każdy trzeba obfocić. Egzotyczne posągi, bogate zdobienia. Oczywiście każdy budynek ma historię, każda figura również. Materiały informacyjne są dostępne po angielsku. Ogólnie konwencjonalne atrakcje, znaczy się konwencjonalne nudy.
Plac Niebiańskiego Spokoju razi niebiańskim spokojem samego miejsca, jeszcze większą przestrzenią (w tym ponoć przeludnionym kraju) i niepokojem tłumu chińskich turystów, którzy bardzo chcą niebiańskiego spokoju doznać. Ekscytującym wydarzeniem była zmiana warty. Kilkadziesiąt minut przeciskania się w tłumie, dokładna kontrola na bramkach. Emocje buzowały w tłumie, policjanci krzyczeli na gapiów, którzy stawali na krawężniku. W pewnym momencie warta została zmieniona (a może to była flaga, a nie warta? ;-)) i można było odejść. Emocjonujące, prawda? W tłumie dostrzegłem hinduską rodzinę i przyglądanie się im przez chwilę było bardziej ciekawe. Na tle Chińczyków wydawali się bardzo wyniośli, dumni.






























Kontrahenci przestrzegali przed czarnymi taksówkami. Prawie jak swego czasu polska czarna wołga. Ponoć są to naciągacze. Faktycznie bardzo asertywnie nakłaniają do skorzystania z ich usług. Uprzedzony nie korzystałem. Tym bardziej, że miałem sporo wolnego czasu, małe turystyczne ambicje i wolałem przemieszczać się metrem, autobusem, a najchętniej piechotą. Komunikacja w Pekinie i Chinach w ogóle jest relatywnie tania. Metrem można jeździć do czasu wysiadki z metrowych podziemi za cenę 2 Juanów. Metro opisane jest bardzo czytelnie. Łatwo się w nim poruszać. Biletomaty obsługują język angielski, wszelkie tablice informacyjne również mają anglojęzyczne wersje.

Internauci przestrzegali mnie przed Chinkami naciągaczkami. Podają się takie za studentki szlifujące inglisza, proponują, że oprowadzą po Pekinie, a zwiedzonego ich urokiem czekają Straszne Rzeczy. Jako że jestem niebywale atrakcyjny i sprawiam wrażenie człeka z którym fantastycznie robiłoby się Straszne Rzeczy, każdego dnia w Pekinie kilkukrotnie byłem nagabywany przez zazwyczaj parę zawsze ślicznych Chinek. Proponowały wspólną kawę, drinka, udział w little party i inne atrakcje. Każdą zaczepkę zaczynały od pytania skąd jestem i zanim wybrzmiało "...and" komentowały, że bjutiful kantry i fejmołs pipoł. Gdy pytałem, kto z Polaków jest taki sławny, raz usłyszałem że naukowcy, a gdy drążyłem którzy konkretnie... zaproponowały drinka. Oczywiście jako człowiek odważny, męsko tłumaczyłem, że czekają na mnie frendzi i że już się denerwują i nie mogę iść teraz na piwko. Zazwyczaj upierały się, żeby skoczyć z nimi chociaż na pięć minut. I to urażało mnie doszczętnie. Straszne Rzeczy ze mną w pięć minut!! Zbrodnia!

Dużo lepsze wrażenie wywarła na mnie konkretna pani o facjacie i stylu bycia biznes woman, która w klarowny sposób zaproponowała, że gdybym w hotelowym pokoju czuł się samotny, wystarczy zadzwonić - wręczyła wizytówkę - i już nie będę się czuł samotny. Wspominała jeszcze coś o rzeźniku, czy masarzu.

Po Pekińskich ulicach chodzi sporo Amerykanów, Australijczyków, Rosjan, ale najwięcej Chińczyków :-) Sporo jest policji, ale widać, że Chińczycy ich lubią, nie boją się ich i często proszą np. o wskazanie drogi. Oczywiście w centrum jest masa ekskluzywnych sklepów, wszelkie światowe marki, dużo eleganckich reklam, lecz - o kurtyzano - na reklamach prawie sami biali. Ogólnie odniosłem wrażenie, że Chińczycy mocno są zapatrzeni na zachód. Noszą się również po europejsku. W tłumie można dojrzeć wiele rodzajów urody, gabarytów - w tym również wysokich mężczyzn i kobiet. Często można tez podziwiać kobiety wspaniałej urody.




MUR (znaczy się Wielki Mur)

Spotkałem się wielokrotnie z negatywnymi opiniami o Wielkim Murze. Turyści skarżą się na obrzydliwe skomercjalizowanie tego charakterystycznego obiektu, na chińską cepelię. Przewodniki rozpisują się o "odnowieniach" Muru dokonywanych w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku bez zachowania jego pierwotnej formy, czyli realnie ujmując, o zniszczeniu tego słynnego zabytku.

Opisywane są głównie dwa miejsca, w których zwiedza się Wielki Mur:
Badaling - kwintesencja wszystkich negatywów o których wspomniałem.
Mutianyu - miejsce polecane jako mniej skomercjalizowane (na tle Badaling)

Doczytałem o jeszcze jednym:
Haunghuacheng - i tę miejscowość wybrałem, bo wg znalezionych informacji mija się całkowicie z cepelią, a Mur zachował tam oryginalną formę.

Rano wciąż niepogodzony z dużą zmianą strefy czasowej zerwałem się z łóżka i udałem do pobliskiej stacji metra. Dojechałem na dworzec autobusów dalekobieżnych Dongzhumen i znalazłem nr 916. Po nieudolnej próbie ustalenia z kierowcą ceny biletu (jego cena jest uznaniowa, dobrowolna sic!), ostatecznie wyciągnąłem kilka banknotów, a kierowca wybrał z nich 12 RMB (czyli ok 6zł) W autobusie spotkałem parę Anglików. Pogadaliśmy i okazało się, że zamierzają udać się do Mutianyu, ale w trakcie jazdy udało mi się ich przekonać do uroku mojego wyboru i postanowiliśmy, ze pojedziemy razem. Wysiedliśmy na końcu trasy naszego autobusu - w mieście Huairou. Tam znów próbowaliśmy bezskutecznie znaleźć kogoś, kto rozumiałby cokolwiek po angielsku, a ostatecznie skończyło się na pokazywaniu krzaczków oznaczających naszą miejscowość. Dogadaliśmy się (po mocnych negocjacjach) z kierowcą busika. Za 150 RMB zobowiązał się zawieźć naszą trójkę (godzina w jedną stronę), poczekać 4 godziny i przywieźć z powrotem. Gdy już dotarliśmy do Haunghuacheng, okazało się, że jeździ tam z Huairou autobus nr H-21.

Faktycznie Wielki Mur wygląda tam imponująco. Na miejscu jest tylko jedna kobieta sprzedająca na rozkładanym stoisku napoje, ciastka i kanapki. Poza jedną parą i małą grupką Chińczyków nie spotkaliśmy innych turystów. Mur ciągnie się przez grzbiety gór nie szukając najprostszych miejsc. Widać, że priorytetem budowli była ochrona, widoczność z muru, a nie oszczędność wysiłku i materiałów. Miejscami Mur wznosi się, czy opada tak stromo, że trudno zachować równowagę. Co kilkaset metrów na murze są wieżyczki, w których podobno można nocować i już nie podobno, da się wypróżnić (śladów nie da się nie zauważyć), jednak nie mogę narzekać na czystość. Widoki niesamowite, wrażenia również. No i ważne jest to, że można obcować z tym magicznym miejscem w ciszy, spokoju, a nawet samotności.























Przy samym wejściu na Mur spotkaliśmy miejscowego wieśniaka, który za przejście przez jego skrawek ziemi skasował nas po 3RMB od głowy. Mur chwilami jest zniszczony, chwilami zerodowany, ale ogólnie jego forma jest dobra i imponuje tak, jak powinien. Chińskie niebo podobno nie bywa błękitne, także dominowały pekińskie szarości. 4 godzinny spacer po Murze dał nam dużo satysfakcji. Przy okazji wyjaśniłem nowej angielskiej znajomej treść (?!) piosenki "rikitiki rikitikitak, jeśli masz ochotę daj mi jakiś znak", bo nuciła i nawet śpiewała ją namiętnie. Głębia tekstu wcale jej nie rozczarowała.

















W opracowaniach na temat Wielkiego Muru często pojawia się informacja, że ta budowla jest widzialna z kosmosu. Spotkałem się również z opiniami, że to bzdura. Po wizycie w Haunghuacheng czuję się uprawniony do wygłoszenia własnej opinii w tym temacie:
1. Z Wielkiego Muru widać kosmos (ale z trudem i przez chmury)
2. Podczas spaceru nikt z kosmosu nie dał mi odczuć, że widzi Wielki Mur, czy mnie.
3. Na google maps widziałem budę mojego psa
4. Na Wielkim Murze słychać piosenkę o "rikitikitak"
5. Nie mam psa

kosmos:


Nasz kierowca czekał dzielnie i zawiózł nas do Huairou. Autobusy jeżdżą w Chinach bardzo często, także nie czekaliśmy długo na naszą 916 i bez przygód wróciliśmy do Pekinu.

LOT (lot II)

Naładowałem lapka, telefon i aparat, zjadłem śniadanie i zwolniłem pokój hotelowy. Odebrałem z recepcji kaucję (w każdym hotelu je pobierają) i udałem się z walizką zabić kilku godzin przed wyjazdem na lotnisko. Oczywiście po chwili usłyszałem, że mój kantry is bjutiful i żebym poszedł na kawę. Tylko się uśmiechnąłem, Chinka fuknęła i odeszła. Po zakupach w herbaciarni zamówiłem pyszną kawę w sieciowej kawiarni. Raczyłem się i korzystałem z darmowego wi-fi. Przy stoliku obok usiadły dwie prześliczne Chinki. Po chwili zerkania zagaiłem błyskotliwie. Powiedziałem otóż, że ich kantry is bjutiful i one również i że czy mógłbym utrwalić ich obraz na matrycy mojego aparatu. Zgodziły się bez zbędnej gadaniny, zapytały, czy mają pozować razem, czy oddzielnie, a nawet poprosiły o przysłanie zdjęć.



Wielce podniesiony na duchu po takiej konfrontacji z niezwykłą urodą, udałem się na stację metra. Po dwóch przesiadkach dostałem się na stację linii prowadzącej na lotnisko.
Po standardowych formalnościach wszedłem do wspaniałego dreamlinera LOTu. Wierząc w rachunek prawdopodobieństwa, nie spodziewałem się, że spotkają mnie dwie atrakcje:

Atrakcja nr 1.
Tak! Okazało się, że miałem siedzieć na tym samym fotelu, a na wypadek ewentualnych wątpliwości czy czeka mnie prysznic, papierowe ręczniki desperacko powtykane w liczne otwory klimatyzatora powiewały wymownie. Nie czekając na wodę, poprosiłem załogę o zmianę miejsca. Stewardessy z profesjonalnym spokojem wyjaśniły, że to normalne, że na tym miejscu czasami leje się woda, ale to tylko woda, więc żaden powód do cudowania. Zaproponowałem, że wrócę za chwilę z wodą w butelce celem przeprowadzenia testów z empatii, jednak stewardessy zdecydowały się nieco pocudować i znalazły wygodny fotel obok wyjścia awaryjnego (czytaj dużo miejsca na nogi)

Atrakcja nr 2.
Tak! W Warszawie w trakcie telefonicznego ustalania godzin odjazdów pociągów do Bielska-Białej, zobaczyłem na lotniczym taśmociągu coś, co jeszcze niedawno było nową chińską walizką. To był czas początku konfliktu rosyjsko-ukraińskiego, prawie że zimna wojna II, także jasnym było, że wrogie służby brutalnie anektowały kółko walizki wraz z częścią jej materiału na rzecz zbrojenia wrogiej armii. Atrakcja nr 2 mogłaby być problemem, gdyby nie fakt, że w biurze dedykowanym osobom z resztkami bagaży po wypełnieniu druku otrzymałem nową, solidnie i estetycznie wyglądającą obietnicę otrzymania nowej, solidnie i estetycznie wyglądającej walizki.

Dworzec Centralny w Warszawie przypomina dworce w Chinach, bo i tu i tam jeżdżą pociągi. Na suficie dworca Bielsko-Biała Główny są piękne freski - takich na chińskich dworcach nie widziałem.

Tydzień po powrocie kurier dostarczył mi śliczną włoską walizkę marki Puccini. Przymiotnik "włoska" nie rozstrzyga oczywiście miejsca, w którym walizka została wykonana...

the end

Ostatnio edytowane przez Ludwik Perney : 24.05.2014 o 13:26
Ludwik Perney jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem