Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25.07.2023, 08:56   #1
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 66
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 20 godz 51 min 37 s
Domyślnie Triglav Project - Slovenia, Alpy, Włochy, 2023


Często mam tak, że pomysł na kolejny wyjazd rodzi się w głowie jeszcze w trakcie trwania poprzedniego. Choćby w formie zalążkowej myśli. W ubiegłym roku przeżyliśmy niesamowitą galopadę po Bałkańskich bezdrożach. W trzy tygodnie przekroczyliśmy kilkanaście granic, zasmakowaliśmy wielu kultur, kuchni nachapaliśmy się pocztówkowych widoków jak wygłodniała świnia żołędzi. I pod koniec wyjazdu dopadła mnie refleksja, że trochę za dużo tego, za szybko, zbyt intensywnie. Że nie jestem w stanie należycie się tym nacieszyć, nie nadążam trawić bodźców. Wpadłem do domu jak po dobrej rockowej imprezie z hukiem w głowie i rozedrganymi z emocji rękoma, nie wiedziałem za co się zabrać, jak to wszystko przetrawić. Chciałem nieco zweryfikować ideę następnej wyrypy, zredukować trochę galopadę na rzecz wolniejszego kłusu, może nawet przejść do stępa momentami. Nacieszyć się jednym krajem, posmakować go na spokojnie bez wszechobecnego zapierdolu na czas. Niby proste, ale nie łatwo się pozbyć tego wciąż smagającego batem woźnicy, który siedzi w głowie.


Druga składowa niezbędna do ogarnięcia wyjazdu to obrać właściwy kierunek. Trochę tak dla domknięcia tripu po Bałkanach wybieram kraj, którego do tej pory mocno nie doceniłem - Slovenia. Dwa czy trzy razy przejeżdżałem w zasadzie przez sam jej narożnik, tranzytowo, bez zadumy, bez postoju. A doszły mnie słuchy, że oni tam mają Alpy, jedne z najpiękniejszych gór na świecie. Mają niesamowite jaskinie, Adriatyk, piękne miasteczka, wodospady, mosty i drogi kręte tak, że każdy motocyklista oblewa się potem niczym ksiądz na widok ministranta. To ta zachodnia część Bałkanów, nieco bardziej uczesana grzebieniem Europejskich norm, gdzie płatność kartą jest ogólnie dostępna, drogi są w bardzo dobrym stanie i po angielsku porozumieć się to nie problem, to ona ma Miłość w nazwie i musiałem sprawdzić dlaczego.

Plan więc z grubsza mam i tym razem realizacja ma przyjąć nieco odmienną niż zwykle dla mnie formę.
Pierwsza różnica polega na celowym spowolnieniu, wplatam więc miedzy motocykl element górski w Słoweńskich Alpach, poza zwykłymi klamotami targam dodatkowy zestaw ciuchów, wysokie buty podejściowe, uprząż, lonżę i parę innych drobiazgów. Nie ma może tego jakoś bardzo dużo, bo zawsze staram się pakować na lekko, ale i tak Trampek jest dużo bardziej objuczony niż kiedykolwiek wcześniej, a na plecach mam jeszcze 45 litrowy plecak. Na szczęście jestem doposażony w nowe sakwy IRONCLAD i nachwalić się ich nie mogę.
Druga różnica polega na tym, że jadę sam. Nie udało nam się jakoś zsynchronizować zegarków z chłopakami i każdy jedzie w swoim czasie i własną drogą. Doskonale nam się razem jeździ, wspólnie dzieląc przeżycia i problemy, niemniej i wyjazd solo to odmienne doświadczenie i chyba od dawna tego potrzebuję.

Ruszam pod koniec czerwca mając zaledwie 10 dni wolnego, lecz wstępnie analizując trasę nie zakładam przejechać wiele więcej niż 3000 km. Spokojnie powinno wystarczyć.

Dzień zaczynam z nastawieniem tranzytowym. Chciałem wstać i ruszyć jak najszybciej, ale o 5 rano leje więc się nie zrywam i leżę spokojnie do 6, kiedy ulewa zaczyna się wyciszać. Biorę jeszcze piesa na dłuższy spacer, żeby choć dziś miał okazję się wyżyć z rana. Będzie mi brakowało jego kudłatej mordy, choć to niby tylko 10 dni. W międzyczasie asfalt trochę przesycha, bez wielkich rewelacji, ale przynajmniej kałuż już nie ma. Ostatecznie ruszam po ósmej i wybieram boczne drogi z planem, by na wieczór się zameldować w Szklarskiej Porębie.
Podobnie jak w zeszłym roku, postanowiłem sobie urozmaicić wyjazd glebą na rolkach. Tydzień przed startem, wyłożyłem się niefartownie. Pizgłem może mniej groźnie niż w ubiegłym roku, ale dość dokuczliwie, bo zbiłem sobie tyłek. Rozbiłem też doszczętnie GoPro, ale nowy przyszedł w ciągu kilku dni, a dupa jednak ta sama. Coś tam naciągnąłem chyba, bo ciężko mi wysiedzieć 15 min w bezruchu. Na miękkim to jeszcze jak cię mogę, ale na czymś twardym jak mam usiąść, to czuję się jak na przesłuchaniu przez świętą inkwizycję. I jak Boga kocham wszystkich bym na tym przesłuchaniu wsypał i jeszcze sporo od siebie dodał o czarach herezji i obcowaniem z demonami, byle dupa już nie bolała. Ale jakoś o nic nie pytają, a wysiedzieć trzeba. Umawiam się sam ze sobą, że nie będę robił przerw częściej niż co 100km. Trampek mi dobrze leży i długie odcinki jadę po prostu na stojąco. Do każdej wioski czy miasteczka wjeżdżam niczym Napoleon wyprostowany i podziwiający z góry podległe mu włości. Zaczynam podejrzewać, że spora część z imperialnych podbojów historii miała swe źródło w czyimś bólu dupy… ale nie o tym nie o tym.

Mam jednak w tym trochę farta, bo Polska cała burzowa. Leje i wieje, ale zwykle trafiam na ślady ulewy, która przeszła dopiero co, a sam jestem suchy.
Gdzieś w połowie dnia odwalam grubszą manianę i wstyd się przyznać, ale niech będzie, jak relacja to ma być rzetelna. Każdy kto mnie zna, przyzna, że nie jestem wzorem zorganizowania, skupienie uwagi to nie moja supermoc, raczej kroczę w chaosie i oparach ADHD.
Jadę więc wzdłuż torów kolejowych I Google pokazuje mi na nich nawrotkę. Patrzam w telefon z uwagą czy dobrze interpretuję to co na ekranie kiedy z zadumy wyrywają mnie dzwonki na przejeździe. Jestem dokładnie obok sygnalizatora, na którym właśnie zapaliło się czerwone światło. Stanąłem od razu bo i tak ledwie się toczyłem. Patrzę jak po przeciwnej stronie opada szlaban i myślę sobie, że dziwne trochę że tam jest szlaban, a tu nie ma. Podnoszę głowę za siebie i w tym momencie szlaban opada mi za plecami blokując się miedzy mną a kufrem. No szlag! Złażę z trampka i cofam się za szlaban. Nic mi mądrego do głowy nie przychodzi. Ludzie patrzą trochę jak na wariata, a trochę jak na wioskowego przygłupa. Stoję oparty o latarnię i mam wrażenie jakbym zjadał gile w trakcie jakiejś oficjalnej kolacji - wszyscy się gapią. Nic to, zjebałem to mam.
Czekam aż przejedzie pociąg. Lecz szybciej niż pociąg przyszła obsługa stacji. Dwóch chłopaków podniosło szlaban, wyciągnąłem z pod niego motór odciągając go na bok i trzeci sympatyczny gość przepraszającym tonem zaczyna mi wyjaśniać:
– Oj zdarza się to co jakiś czas, na szczęście nic się złego nie stało.
– Ech no gapa ze mnie, rzeczywiście fart, że nic nie uszkodzone – odpowiadam ze skruchą w głosie
– No tak tak – kiwa ze zrozumieniem głową - Tylko ten mandat – dodaje złowieszczo
– Jaki mandat? Pytam niby zdumiony.
– No wie Pan, za wyłamanie szlabanu i wtargnięcie na tory to 2000 zł - wyjaśnia spokojnie.
– O rany to faktycznie nie tęgo. - przesrane pomyślałem, bo to większość budżetu na ten wyjazd. Stres zaczął się wlewać zimnymi strumieniami w żyły. Zjebałem, w zasadzie mogę już zawracać.
– No niestety, wie Pan kiedyś to dałby Pan na czekoladę czy coś i byśmy zapomnieli o sprawie, ale teraz to muszę poinformować służby, monitoring sam Pan rozumie. – Nadal tłumaczy, jak dziecku spokojnie.
– No tak widzę kamery wszędzie, na szczęście szlaban cały nie wyłamany i nikt przez niego nie przejechał na tory – próbuję jakoś wybrnąć z opresji.
– No tak niby, ale wie Pan kamery ja muszę zgłosić… kiedyś to na czekoladę by Pan dał i po sprawie by było a tak sam Pan widzi. – Patrzy na mnie dobrodusznie.
– No tak tak widzę, jak Pan musi niech Pan zgłasza. – mówię z rezygnacją
– No kiedyś to prościej było bez monitoringu, wystarczyło dać na czekoladę, a teraz sam Pan rozumie nie mogę przyjąć muszę zgłosić.
– No rozumiem jak mus to mus..
Facet na mnie patrzy… jak na tego debila zagubionego przy stole i zjadającego własne gile, co to trzech aluzji o czekoladzie nie zrozumiał i w końcu odpala:
– A jedź Pan w cholerę i zapomnij o sprawie.
Podziękowałem, serdecznie poklepaliśmy się po plecach i pojechałem… ale adrenalina jeszcze mnie długo trzymała. Bo ja szczerze wam powiem, serio nie skumałem tego o czekoladzie. Skoro mówi, że nie może to przecież nie będę faceta narażał na jakieś problemy skoro to ja zgłupczyłem. I dopiero jak pojechałem to skojarzyłem, że on o tej czekoladzie 3 razy mówił chyba nie bez powodu… nic to obiecałem sobie być czujniejszy. Ale wiele razy sobie takie rzeczy w życiu obiecywałem… zwykle z podobnym skutkiem.

Późnym popołudniem krajobraz staje się przyjemnie pagórkowaty, a drogi bardziej kręte, w delikatnym deszczu dojeżdżam do Szklarskiej Poręby. Jest tu znajomy camping w samym centrum, na którym nie raz już nocowałem. Znany mi od wielu lat kolorowy wigwam i zabytkowe czerwone volvo. Nic tu się nie zmieniło od kiedy byłem studentem, a od kiedy byłem studentem zmieniło się przecież tak wiele.
Pierwszy wyjazd rowerowy ze 20 lat temu, wówczas też spałem w szklarskiej, przestraszony noclegami w lesie, niepewny co mnie czeka po przekroczeniu granicy, niepewny w sumie wszystkiego co nowe, obce. Przede wszystkim niepewny siebie przecież. Tak wiele się zmieniło, ale Szklarska Poręba ma dla mnie symboliczne znacznie - takiej bramy wyjściowej na szeroki świat, na przygodę jaką ma do zaoferowania. Lubię tu wracać.

Przygrzewam sobie kolację na dużym głazie, i zjadam słuchając szumu strumienia, jest rześko bo ledwie 13 stopni, więc szybko zamykam się w namiocie. Dziś jakieś 530 km ani mało ani dużo, ale zmęczenie szybko mnie kładzie do snu.

Dzień 2
Położyłem się w trzech warstwach, lecz nad ranem dostałem dreszczy, temperatura spadła do 8 stopni, doubrałem więc softshell. Na śniadanie rozgrzałam się owsianką z Lidia i gorącą kawą. Kawiarka jest jednym z nielicznych luksusów na jaki sobie pozwalam w trakcie wyjazdów. Śmiało mógłbym odciążyć sakwy o jej gabaryty, ale uwielbiam ten smak i zapach o poranku. Widoki wówczas wchodzą inaczej, dzień zaczyna się od celebry. I ja wiem, że to subiektywna pierdoła, ale takie drobiazgi kształtują nam optykę, i to ona ma wpływy na to jak postrzegamy rzeczywistość. Mnie to bardzo nastraja więc wciskam kawiarkę do sakw zawsze, choć rozpuszczalna wydaje się prostszym wyborem.


Mży delikatnie, więc nie śpieszę się jakoś za nadto, ale też i nie ma co się jakoś przeciągać zbytnio. Dziś dzień również transferowy,choć nie określam sobie drogi ni celu. Chciałbym zanocować w Austrii żeby jutro być w Alpach… ale to bardzo ogólny koncept.
Powoli przeciera się i wychodzi słońce. Ruszam przed 9, jest już 10 stopni ale przynajmniej nie pada i ruch jest minimalny - więc od początku jedzie się przyjemnie. Zwłaszcza, że tak po Polskiej jak i Czeskiej stronie drogi wiją się przepięknie. Niby nadal transfer, ale jakby przyjemniejszy niż wczoraj, trochę inne widoki, inna architektura, dalej od domu to i sama przygoda jakby na nieco wyższy stopień wskoczyła.

Znów obieram boczne drogi, czasem trafiają się szutrowe nawet, ale to bardziej niechcący niż celowo. Znów nie staję za często, nie robię za wiele zdjęć, i mam nawet o to trochę żal do siebie, ale priorytetem na dziś jest by dojechać jak najbliżej Alp, tak by rano zacząć od drogi na Grossglockner. O 15 jestem już w Niemczech i zdumiewają mnie uroki małych miasteczek. Chwilę później jestem już w Austrii i malowniczość małych miejscowości jest urzekająca. Wszystko jest urokliwie zadbane, ale tak nienachalnie, nie na pokaz lecz dla satysfakcji właścicieli. Bardzo przyjemnie czuję się mijając takie miejsca.



Zjadam w Lidlu bułkę z jogurtem w ramach obiadu i kolacji. Gdzieś koło 19 na horyzoncie majaczą już góry, wynajduję camping nad jeziorem Abtsdorfer See niedaleko Salzburga. Zaraz po rozstawieniu namiotu zachodzi słońce, daję więc nura do wody w tych złotych kolorach. Wypływam na środek jeziora i przed sobą mam widok na rozświetlone ogniem ostatnich promieni szczyty Alp. Jest pięknie, mimo że dzień zmęcc transferu, od jutra zaczyna się magia ALP a już dziś czuję jej przedsmak.
Jakieś 500km na dziś pyknęło.



3, Dzień zaczynam od gorącego prysznica, bowiem w Szklarskiej Porębie nie udało się załapać na taki luksus. Dziś już się tak nie spieszę, siadam więc nad brzegiem jeziora przy drewnianym stole i odpalam kuchenkę podziwiając widoki. Na śniadanie szprot z puszki i oczywiście kawa. Dużo mam w tym radości, w jedzeniu na świeżym powietrzu, w pierwszych promieniach słońca, w widoku gór do śniadania, w tym że jestem tu tylko na chwilę i zaraz mnie nie będzie. To nadaje chwili takiej unikalnej wartości. Przeciągam nieco start, delektując się tym wszystkim, co zaowocuje na koniec dnia pewnym niedoczasem… ale teraz jest ranek, mam czasu mnóstwo - stać mnie na pewną rozrzutność.

Jedzie się pięknie, zachwyca mnie pocztówkowość Austrii, póki co nie ma może jakiś bajecznych widoków, ale wszystko jest estetyczne, zadbane, spokojne, drogi ładne, ale też takie przejezdne, w sensie przepustowe Ograniczeń prędkości jakby mniej. W ogóle jakoś tak prosto zorganizowane, nieprzekombinowane, jedzie się po prostu płynnie i przyjemnie. Jest coś frustrującego w naszym rodzimym ruchu ulicznym i tutaj bardzo wyraźnie czuję różnicę.



Im bliżej zbliżają się na horyzoncie góry, tym bardziej wzrasta epickość okolicy. Jeszcze tylko tankowanie, opłata za wjazd na odcinek drogi Grossglockner Hochalpenstrasse i mogę się cieszyć jazdą jedną z najsłynniejszych dróg na świecie. Odcinek ma 47 km i jest najwyższą wyasfaltowaną drogą w Austrii. 30 Euro za wjazd to nie mało, ale z pewnością warto zapłacić żeby móc się nią przejechać. Setki motocykli, rowerów i sportowych aut ciągnie tu z całej Europy, żeby nacieszyć się winklami, wijącymi się wśród Alpejskich przełęczy. Droga wspina się na ponad 2500 m n.p.m. i z każdej strony napierają strome ściany Alpejskich szczytów. Zielone polany pełne są pasących się krów, dzwonki na ich szyjach i śnieżne szczyty w koło, tworzą wyjątkowy krajobraz znany z reklamy wszem i wobec znanej marki czekolad, brak tylko fioletowego umaszczenia. Byłem już na Transfogarskiej i na Transalpinie, porównania same się cisną na usta, ale to nie konkurs, każda z tych dróg jest niepowtarzalna i wspaniale jest móc się nią przejechać. Nasze mózgi mają częstą tendencję wpadania w zero jedynkowość. Musimy określić co jest najlepsze, najpiękniejsze, musi być jakaś forma by to zmierzyć, określić, ocenić bo przecież nie może być tak, że są dwie najlepsze trasy motocyklowe warte przejechania. Trzeba raz na zawsze ustalić, żeby już wiedzieć i się nie zastanawiać. Żeby mieć jasną odpowiedź co jest warte naszej uwagi. Przez potrzebę dokonania takiego wyboru coś automatycznie zostanie odebrane, któraś opcja jest zdeklasowana do rangi drugiej, tej nie najpiękniejszej. Mamy taki imperatyw wartościowania i oceniania, najlepsze wino, najlepszy motocykl klasy adventure, najlepszy olej Do silnika. Albo konkurs Miss Polonia, serio ktoś wpadł na pomysł wybrania najpiękniejszej kobiety w kraju? Naprawdę musimy się tak ograniczać, tak spłycać, tak zawężać. Nie na wszystko są zero jedynkowe odpowiedzi. Lubię elastyczność i otwartość, pozwala dostrzegać dużo więcej w życiu. To zajebiście piękna droga i majestatyczne góry. Staję na przełęczy, w koło setki motocykli i jakiś zlot Lamborghini. Nie jestem wielkim entuzjastą motoryzacji, lecz muszę przyznać, że te auta mają w sobie coś, taką wartość nie użytkową, coś więcej niż silnik, krzywa mocy i trzymanie w zakrętach. Kunszt wykonania chyba zahacza o sztukę, i o ile nie jestem raczej jej typowym odbiorcą to rozumiem, że można się nimi zachwycić.




Wśród setek maszyn dostrzegam swojego trampka, znaczy nie mój, ale identyczny jak mój, ten sam rocznik to samo malowanie. Powoli staje się to rzadkością, na drogach dominują nowoczesne motocykle i spotykam takie zabytki coraz rzadziej, ale trafić w to samo malowanie i rocznik nie zdarza się właściwie wcale. Śmiało zagaduję kierownika, okazuje się nim bardzo sympatyczny Duńczyk, z którym nie tylko dzielę ten sam motocykl, ale jak się okazuje jest również moim imiennikiem. Trzy miesiące pracuje na wielkich promach, a kolejne 3 miesiące jeździ po świecie. Ma też crf 250 jako moto do turystyki offroadowej. Nie przepada za dużymi i ciężkimi motocyklami, liczy się dla niego żywotność, elastyczność i prostota. I tu chyba mamy bardzo podobnie, z tym, że on jest bliski już emerytury i spędza pół roku w trasie. Może i mi się z czasem uda zbliżyć do podobnego wyniku. Tymczasem muszę się zbierać bo zmitrężyłem tu z półtorej godziny, a mam jeszcze dziś w planach dotrzeć na Słowenię i zobaczyć jezioro Bled — sztandarową widokówkę tego kraju.



Zjazd po przeciwnej stronie jest równie widowiskowy, nie wiadomo czy cieszyć się jazdą czy foty trzaskać. Bliższy jestem tej pierwszej opcji, co najwyżej kamera na kasku zapisze trochę widoków.

Drugie śniadanie zjadam na przystanku autobusowym, kiedy odkrywam że słoik masła orzechowego wylał mi się w kufrze. Miał to być zapas kaloryczny na Triglav, ale że zapominam jeść w trasie to wylizuję reklamówkę do czysta. Granica ze Słowenią jest nie daleko, ale dupa blada z tego wychodzi bo zaraz po jej przekroczeniu trafiam na kolizję lawety ze ścianą, skały posypały się na drogę i widać, że wiele godzin droga będzie nie przejezdna. Znaczy bym się przecisnął wiadomo, ale ciężki sprzęt pracuje i służby nikogo nie puszczają. Cofam się na granicę z Austrią i tam kierują mnie na godzinny objazd przez Włochy. Trochę się późno robi no, ale umówmy się, objazd przez Włoskie drogi pośród Alp to żadna kara, jadę wiec ochoczo. Nad jezioro ostatecznie trafiam koło 19. Rzeczywiście wysepka z kościołem na środku, otoczona chabrową wodą i zamknięta pierścieniem ośnieżonych gór w koło wygląda obłędnie.

Nie długo delektuje się tym widokiem, bo mam się jeszcze cofnąć pod Triglav, gdzie jutro chcę zostawić trampka i udać się w stronę szczytu. Pięknie się jedzie o zachodzie słońca wśród tych gór. Morda mi się w kasku cieszy pełnią szczęścia. Dojeżdżam do campingu co to był najbliżej góry, ale mocno niepokoi mnie, że do szlaku stąd jest 20km. To za dużo na treking z rana, sporo czasu i sił stracę, a później nie zdążę wejść na szczyt. Rozmawiam trochę z parką obok co to widać, że po górach chodzili i uprzejmie mi wyjaśniają, że jestem w dupie i to raczej głową do przodu i tylko buty wystają. Albowiem powinienem być po przeciwnej stronie góry jeżeli chcę iść ferratami.
Na końcu rozmowy okazuje się, że cala dysputa po angielsku była niepotrzebna, bo jak na krajanów przystało, całkiem przyzwoicie mówią po Polsku.
Miał być luźny dzień, a ja już po ciemku objeżdżam górę, niezupełnie małą i szukam kolejnego campingu. Trafiam nieźle, stąd do początku szlaku będę miał 12 km. Od 1 lipca kursuje tu autobus, ale dziś jest 29 czerwca więc czeka mnie spacer.
Dziś 434 km i wielka radość że jutro idę w góry



Dzień 4 - ten bez motocykla. Wstaję po 6 i zaczynam przepak. Mam 45 litrowy plecak i pakuję się w niego na dwa dni. Trochę jedzenia, bielizna na zmianę, dwie wody, uprząż, lonża, przeciwdeszczówka, apteczka, softshell, powerbank i poza jakimiś pierdołami to w zasadzie limit. Plecak dopinam już z pewnym wysiłkiem, a lustrzanka mi nie weszła nawet. No dobrze miało być możliwie na lekko - do robienia zdjęć GoPro musi styknąć.

Chciałem ruszyć prędzej, lecz po tej trzydniowej galopadzie potrzebowałem się wyspać. Ostatecznie ruszam przed ósmą, motocykl, namiot i większość sprzętu zostawiam na campingu. Po przejściu 3 km łapię stopa i uprzejmy Pan podwozi mnie 2km, za chwilę łapię kolejnego i Pani podwozi mnie kolejne dwa. Bardzo chwali pomysł wejścia na Triglav, mówi że w młodości weszła na Blanca, a tu sprowadziła się na emeryturę i nie dziwię się jej wcale bo okolica jest przepiękna. W sumie z 12km podejścia 7 już mam zrobione. Kolejnych 5 to wspaniały treking wzdłuż strumienia. Podejście jest strome i męczące ale absolutnie piękne. Lasy w tej okolicy są niewiarygodnie zielone, strumień krystalicznie czysty, formacje skalne tworzą rozległe zadaszenie i jamy w środku których można się schronić, może nawet przytulić do jakiegoś misia. Nie wiem czy tu są misie?

Dopada mnie trans, łapię rytm kroków i w głowę dzieje mi się coś wspaniałego Najpierw takie spowolnienie, że już mi nigdzie nie śpieszno. Jestem tu gdzie miałem być i jest mi tu dobrze. Taka czysta infantylna radość się w środku rozlewa i wzruszenie, że tak tu pięknie. Z tyloma osobami chciałbym się tym podzielić, w tym momencie łzy same cisną mi się do oczu. To chyba jakaś tęsknota. O rany jak mi dobrze. Treking wraz z podwózką zajmuje mi 2,5 godziny, z 12 km przeszedłem 8 i gdy mijam Dom Aljazev jest 1030. Tu zaczyna się szlak, dobrze byłoby być tu wcześniej, ale i tak jazda na stopa zaoszczędziła mi z godzinkę.


Zaraz na początku szlaku wychodzę na większą polankę i przede mną rysuje się pionowa ściana skał. I ja mam wejść na TO? Kurczę, nachodzą mnie pewne wątpliwości, respekt przed górą miałem od początku, ale teraz zmaterializował się w postaci pionowej ściany. Wyciągam słuchawki z uszu dla pełni skupienia i ruszam przed siebie z nadzieją, że z bliska będzie mniej pionowa.

W tym miejscu szlak przecina strumień, uzupełniam w nim zapas wody i schładzam się nieco, bo od rana grzeje zacnie. Znów zachwycam się malowniczością wszystkiego w koło. Zaraz za nim zaczyna się strome podejście i bardzo szybko zdobywam wysokość. Przestaję liczyć czas, bardzo dobrze mi się idzie, choć wysiłek jest spory, tętno czasem dobija mi do 170. Po płaskim to całkiem szybko muszę biec żeby tak je rozhulać. Nie robię jednak przerw, staram się iść równo. Niebawem zaczynają się ferraty. Bardzo na nie czekałem, bo to pierwsze w moim życiu. I nie zawiodłem się. Trasę wybierałem świadomie, miało być ciekawie, ale na pierwszy raz bez przegięć. Idę drogą Pot cez Prag, ekspozycja momentami jest onieśmielająca i robi w głowę ciekawe rzeczy, ale że zwykle jest się do czego przypiąć czuję się raczej komfortowo. Koło południa robię przerwę na batonika i spoglądam za siebie. Widok robi wielkie wrażenie, szeroki strumień który dopiero co przekraczałem majaczy głęboko w dole, niemal nierozpoznawalną niebieską niteczką. Idąc wydaje mi się, że się poruszam bardzo powoli, tylko tętniąca w skroniach krew mówi o tym że to nie odległość do przodu jest wysiłkiem tylko pięcie się w górę, gdzie grawitacja stawia opór.


O 14 zjadam dwudniową bułkę z resztką masła orzechowego i figami. Posiłek jem przy łatach śniegu, przyjemnie schładzają powietrze. Na szlaku do tej pory spotkałem dwie pary tylko. Po godzinie mijam trójkę Czechów. Powoli schodzą w dół. Pierwszy niesie dwa plecaki, drugi kuleje wyraźnie, za nim jeszcze idzie kobieta. Rozmawiamy chwilę, facet miał pecha i skręcił nogę, widzę że idzie z dużym wysiłkiem, ale tu jest w miarę płasko, za to poniżej są pionowe odcinki ferraty, nie bardzo wiem jak je pokonać bez podparcia w nodze. Musieliby go na linie opuszczać. Okazuje się, że schodzą niżej by złapać zasięg i wezwać helikopter. Mówiłem, że przy ostatnim postoju rzeczywiście zasięg był i że to powyżej ferrat więc powinni dać radę. Chłop idzie dzielnie, ale widać że nogi pod nim drżą z wysiłku. Po kilku chwilach spotykam dwóch chłopaków z Krakowa, Piotrka i Marka. Też im wysiłek dał w kość. Mam wrażenie, że w Tatrach chodzę dużo szybciej i męczę się mniej ale też nie pamiętam żebym gdzieś tak szybko zyskiwał wysokość jak tu. Rozmawia nam się sympatycznie więc planujemy spróbować wejść na szczyt razem. Czekają jeszcze na trzech kolegów, którzy są gdzieś niżej. W trakcie naszej rozmowy słyszę poniżej ryk helikoptera, widocznie podjął kontuzjowanego Czecha. Dobrze, że się udało.



Gdzieś nie daleko powinno być już schronisko, ale mam poczucie, że wlokę się niesamowicie i wejście na szczyt dzisiaj jest poza zasięgiem. Schronisko jest z 500m poniżej szczytu, więc żeby choć tu się udało dostać, skoro ruszyłem za późno. Ale już za najbliższą skałą wynurzają się zabudowania. Dochodzę do schronu o 15:20, stąd do szczytu jest jeszcze jakieś półtorej godziny. Moje obawy o to, że mi dnia zabraknie były bezpodstawne.
Plan od początku miałem by w schronie zanocować. Schronisko na wysokości 2500 m n.p.m. Ma swój klimat i skoro chciałem poczuć Alpy w pełni to chyba będzie najlepszy sposób. Nocleg zarezerwowałem jeszcze w Polsce, zapłaciłem też za obiad i śniadanie. Wszystko tu drogie jak smok, bo zapasy na tą wysokość dostarcza helikopter, ale dalej wygodniej tak niż taszczyć je na plecach. Czekając więc na pozostałych cieszę się makaronem z warzywami i zabijam bezalkoholowym radlerem. U góry jest już Andrzej i rozmawiając chwilę ustalamy plan gry. Startujemy o 1630, pogoda się psuje i za 3-4 godziny mają przyjść opady i burzy. Już teraz szczyt pokrywa się chmurami. Mam cichą nadzieję, że jeszcze się przetrze choć na chwilę by złapać widok ze szczytu. Ale póki co trzeba się skupić na podejściu, bo tu ściana znów z daleka wygląda na pionową, na szczęście szlak jest dobrze oznaczony i zabezpieczony. Znów ekspozycja robi ogromne wrażenie, lecz idzie się równo i dobrze. Wiatr pogania chmury, co tworzy niesamowity spektakl, kiedy niczym rozciągnięte smugi przelewają się przez granie. Momentami zasłaniają cały widok by po chwili ukazać co skrywa się pod nimi. Idę pierwszy i jestem dość skupiony. Wieje silny wiatr i zimno na tej wysokości robi się dotkliwe. Ubieram więc dodatkowe warstwy, na dole było 25 stopni, tu jest 9. Ruszyliśmy w sześciu, ale pod koniec zostaje nas trójka. W moim odczuciu trudność jakoś nie wzrosła, ale rozumiem, że warunki pogodowe stały się nieciekawe.




Na szczyt wchodzimy po dwóch godzinach. Widać nie wiele, raz jesteśmy w chmurze raz ponad nią, ale w dole ukazują się tylko strzępy pomiędzy pasmami białego puchu. Robimy pamiątkową fotę z beczką na szczycie- umieszczoną tu jako mini schronisko na wypadek załamania pogody. Chwile odpoczywamy na śniegu, kiedy przylatuje do nas czarny ptak z pomarańczowym dziobem. Nie wykazuje żadnego strachu, wręcz dopomaga się żarcia. W koło raczej nic nie rośnie, więc ewidentnie nauczył się objadać turystów, jak misie w Rumuni przy Transfogarskiej.






Mam ogromną radość, że tu wszedłem, Triglav to najwyższa góra Słowenii, wieść niesie, że każdy obywatel powinien choć raz ją odwiedzić. Góra ma 2852 m n. p. m. i jest moją pierwszą ferratą. Z powodu licznych skręceń stawu skokowego już kilka razy na dobre żegnałem się z górami, ale zawsze jednak dam się skusić z nadzieją że może noga jest silniejsza i nie puści tym razem. Nie byłem pewny czy sobie poradzę, zwłaszcza, że ruszyłem sam, zwykle w górach chodziłem w towarzystwie. Ale udało się i mam z tego olbrzymią satysfakcję. Zejście idzie nam sprawnie, tym razem nie ja prowadzę, a Kozica górska. Idzie równo szlakiem kilka metrów przed nami i obecność ludzi nie robi na niej wielkiego wrażenia. Mam z tego sporą radochę, każde takie spotkanie z dzikim zwierzakiem od zawszą mocno mnie budowało i dobrze nastrajało. Do schroniska dochodzimy o 20 porządnie już zmęczeni. Zegarek pozuje, że szedłem prawie 11 godzin, niby tylko 17 km, ale 2241 metrów przewyższenia.


Piotr kupuje wino i z dużym apetytem je konsumujemy, już po drugim kieliszku mam wrażenie, że jestem pijany. Język się plącze, myśli stają się nieskładne, a ciało ogarnia ciepło i odrętwienie. Padam na twarz o 22, kompletnie nieprzytomny.

C.D.N... W razie czego całość na blogu http://ciaho.blogspot.com/
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem