Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03.05.2020, 00:41   #69
zz44
 
zz44's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2015
Posty: 297
Motocykl: nie mam AT jeszcze
zz44 jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 tygodni 2 dni 5 godz 23 min 4 s
Domyślnie

19.01

Koniec laby. Śniadanie, pożegnanie z Hiszpanami. Wyjeżdżamy razem, tylko za brama oni w lewo a my w prawo.
Ich wiedzie żądza przygody, jak również nas kilka dni temu. Tymczasem mnie aż wzdryga na samo wspomnienie trasy do Diama, granicy mauretańsko-senegalskiej i samego Senegalu.
Tenera się uspokaja, zwłaszcza na wysokich obrotach, więc jadę ze spokojem. Poranek bezwietrzny, piękny acz chłodny, ale to dobrze.
Upał w Senegalu był wyjątkowo męczący.

Jadę objuczony paliwem jak prawdziwy adwenczer, jakbym się wybierał w poprzek Sahary, a nie z duszą na ramieniu liczył tylko na dojazd do odległego ledwie o 250 km Chami.
W sumie mam zbiornik pod korek plus 14 litrów w bańkach.

Na pustyni jednak po staremu wieje i zacina piachem. Pomimo pięknego słońca i temperatury około 17 stopni, wiatr przedostaje się w każdy zaułek stroju.
Znowu mijamy hiluxa z wielbłądem na pace. Siedzi posłusznie przytroczony pasami i linami, a głowa mu się kolibie na boki.
Dosłownie co kilkanaście-dwadzieścia kilometrów na poboczu bieleją kości potrąconych wielbłądów. W jaki sposób można wjechać w taką powolną kupę mięsa, na płaskiej pustyni, nie jest dla mnie zrozumiałe.
No ale w pewnym momencie patrzymy, po prawej leży świeżo potrącony wielbłąd, kopytami do góry, a kilkanaście metrów przed nim hilux z wgniecioną maską. Kierowca już gdzieś dzwoni. Wokół płasko i widoczność na kilometr. Hm.

Około 100 km za Nawakszut są dwie wioski z chałupkami zasypanymi do połowy piaskiem i biegającą wokół nich masą dzieciaków.

wioska3.JPG

Powiedziałem sobie, że jak będziemy wracać i jeszcze będę miał te kredki, zeszyty i mazaki, to tutaj się zatrzymam. Wolę dać dzieciakom z wioski niż talibańskim złodziejaszkom, którzy i tak utarg oddają mułłom.
No więc wciąż mam kredki, zatrzymujemy się. W dwie sekundy pojawia się dwójka dzieciaków, w cztery – ośmioro. Znikąd. Po 10 sekundach mam wokół siebie całą armię. Otwieram kuferek i daję im te kredki.

wioska 2.jpg

Ale nie ma czekania. Tysiąc rączek sięga mi do kufra, któraś większa dziewczynka już coś dostała ale łapie jeszcze.

wioska.JPG

Na tyle ile potrafię tłumaczę, że to nie tylko dla niej ale dla całej wioski. Malutkie dzieciaczki są wypychane do tyłu i rzecz jasna beczą wniebogłosy.

płacz.JPG

płacz1.JPG

Fanty rozeszły się same, gdybym nie zamknął kuferka to poszłyby również moje skarpetki, blokada, napój i czego ja tam jeszcze nie miałem.

Ale niestety taka jest prawda, że biały = św. Mikołaj. I sami ich nauczyliśmy takich zachowań i wciąż ich w tym utwierdzamy.
Ale i tak nawet gdybym przed wyjazdem wiedział jak to działa, zapakowałbym tych kredek i zeszytów pełen kuferek…

wioska4.JPG

wioska1.JPG

Wciąż zacina piachem, ale droga w miarę dobra. Ludzi świecą nam światłami gdy zbliża się jakaś poważna dziura. A dziury zdarzają się naprawdę poważne, i tym bardziej niebezpieczne, że z nienacka. Jedziesz rozpędzony 80-90, a tu dziursko.
Jedna dziura jest na samym szczycie wzniesienia, widać ją dopiero gdy w nią wpadasz.
Mijamy kilka samochodów na poboczach, w sąsiedztwie takich dziur, z przetrąconymi kołami albo przebitymi oponami.

Ciężarówki przepuszczają nas praktycznie zawsze, najpierw sygnał kierunkowskazami (bez różnicy którymi) a potem szofer pozdrawia ręka z kabiny.

Policjanci i żandarmi na posterunkach uprzejmi i nastawieni przyjaźnie. Stoją w słonecznych okularach, twarze okutane w zielone turbany, bo cały dzień sypie piachem po oczach, chociaż już nie tak mocno jak na dojeździe do Nawakszut.

Zatrzymujemy się na sesję fotograficzną. Zdjęcia potem wydrukujemy jako pocztówki i z prawdziwym znaczkiem wyślemy rodzinie i przyjaciołom. Tacy jesteśmy staroświeccy, retro i vintage.

pocz.jpg

….brak paliwa.
20 km przed Chami.
O to się modlę, bo wolę spalanie w granicach 10 litrów niż poważniejszą awarię.
No tak, bak pusty, więc zalewam z baniaczka nr 1.

pust 2.jpg

Nadjeżdża motorek…..TDMka!
Mówimy że wszystko w porządku, tenera więcej pije ale mamy zapas.
Facet mówi że też ma piątkę i zaraz będzie Chami. Tak w ogóle to nazywa się Christian, jest Francuzem ze Strasburga i zamiast angielskiego woli niemiecki, więc odkurzam w pamięci kilka słów tego barbarzyńskiego języka, które pamiętam jeszcze z podstawówki.

chris1.JPG

W Chami jest kilka stacji, na pierwszej brak benzyny, na kolejnej też…. Ale jest benzynka na stacji, gdzie tankowaliśmy wcześniej.
Szybka bułka, woda i ruszamy dalej, bo tutaj znowu wichura z piachem.

Trochę się boję czy dojadę bez tankowania, ale teraz razem mamy około 29 litrów zapasu, więc jakoś się dokulamy.
Jazda idzie gładko, po dobiciu do punktu, gdzie droga idzie równolegle z torami kolejowymi bezskutecznie wypatrujemy pociągu SNIM. Jest tylko lokomotywa, która przetacza wagony w lewo i prawo. Czyli pociągu już nie będzie…
Następnym razem.

wagony.JPG

Skręt na granicę, teraz wszędzie pusto, dojeżdżamy tak szybko że sami jesteśmy zaskoczeni. Odpuszczamy Nawazibu, cmentarzysko statków i rojowisko łodzi rybackich w porcie, na ten trip wystarczy nam Mauretanii.
Jest i Hamida. Dotrzymuje słowa, załatwia nas błyskawicznie i za darmo! Czyli te opłaty to tylko kwestia widzimisię poszczególnych frendów albo big bossa na granicy.
Michał daje mu jakiś kempingowy garnek, dla nas to balast a jemu się przyda, więc wszyscy są szczęśliwi.

granica ma ma.JPG

granica maur.jpg

No ale teraz przeprawa przez ziemię niczyją. Ruszamy powolutku, szukając na spokojnie dogodnej drogi. Czekamy trochę na TDM i…zaraz znajdujemy kawałek dzikiego asfaltu, na którym przeładowują się ciężarówki, i zaraz jesteśmy pod granicą. Nie było tak strasznie.

Granica Maroka: jako że wracamy z dzikiego kraju, wrzucają nas na skaner. Serio, motorki zostawiamy w hali i skaner na ciężarówce szuka w naszych kufrach ukrytych kałachów. Milion dokumentów, pieczątek, okienek. Każdy musi skontrolować i zatwierdzić.
Policjant w okienku gubi mój dowód rejestracyjny, zarzeka się że dał Michałowi. Michał ma tylko swój. Szukam po kieszeniach, nie ma.
Trochę kiepska sytuacja bo przy okienku stało kilku kierowców ciężarówek, a dokumenty składa się na kupkę i tam leżą.
Policjant rozkłada ręce, no skąd, on przecież oddał. Ale patrzy na podłogę, no i niespodzianka, mój dowód rejestracyjny. Oczywiście przeprasza w ukłonach, ale kurna kłamanie w żywe oczy to oni mają we krwi.

Ogólnie, o dziwo, granica marokańska schodzi dłużej niż mauretańska.
Zaraz ruszamy na Bir-Gandouz i hotel Barbas.
Za pokój dwuosobowy 300 dirhamów, jeśli są dwie osoby. Jeśli jedna, jak Christian, płaci 200 MAD.
Dolewka oleju, przepakowanie, tankowanie. Obiad, chociaż tadżin już nie taki smaczny jak poprzednio, większość z mięsa w glinianym naczyniu to kość wołowa i pokrojone kawałki tchawicy czy przełyku, których nie sposób pogryźć. Koty mają ucztę.

Spotykam przed wejściem gościa ze stacji benzynowej, który chciał mnie okantować na ogujach. Grzecznie zagaduje
- Monsieur, jaki kurs ouguiya w Mauretanii?
No właśnie, coś mnie tknęło, przypominam sobie i pytam jaki on miał kurs. No i wychodzi, że miał taki sam kurs. A błędny kurs (stary) jest wciąż na jakimś internetowym serwisie walutowym, a ja, jak roszczeniowy europejski burak, wtłoczyłem gościa w szablon arabskiego kanciarza i z góry założyłem, że mnie oszukuje.
Głupio mi strasznie, przepraszam go. On z uśmiechem mówi że „no problem”. W ramach rekompensaty wymieniam u niego trochę euro, mimo, że przed chwilą pobrałem dirhamy z bankomatu.
Właśnie, obok hotelu Barbas jest bankomat. Dla mnie starczyło, ale Christian już nic nie dostał. Trochę skonfundowany sprawdzał stany konta i wydzwaniał do domu, okazało się że kasa jest ale w bankomacie zabrakło.
zz44 jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem