Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13.01.2022, 23:57   #72
dżony
 
dżony's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2013
Miasto: Złotów
Posty: 416
Motocykl: DR 650 SE
dżony jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 3 tygodni 1 dzień 16 godz 12 min 30 s
Domyślnie

Jest już popołudnie. Przed nami koło 200km drogi przez tajgę. Nie mamy pojęcia czego się tam spodziewać a tym bardziej ile czasu nam to zajmie. Optymistycznie zakładam, że około dwóch dni. Paliwa mamy w zapasie, jedzenie też się znajdzie więc spokojnie możemy biwakować po drodze. Przygotowując się do wyjazdu wyczytałem gdzieś, że po drodze jest kilka osad. Osad, to dużo powiedziane. Będziemy mijać Vostochnoye Munozero, które prawdopodobnie jest opuszczone i większą osadę Inga, gdzie możliwie ktoś mieszka.





Droga zaczyna się niewinnie. Ot szuter przez las, krajobraz jaki mamy już od dobrych kilku dni. Droga jest jednak mniej uczęszczana i zarośnięta. Widać, że mało używana. Mijają tak pierwsze kilometry, kilka opuszczonych domów, jakieś kałuże ale nic wielkiego. Nad strumieniami drewniane mostki w całkiem niezłym stanie.



Powoli zaczynam się zastanawiać czy aby na pewno jedziemy dobrą trasą, miało być przecież zupełnie inaczej. Co kawałek przejeżdżamy przez większe kałuże czy rozlewiska ale to raczej nic strasznego. Raptem kilka pierwszych sprawdzamy z buta ale kolejne idą już z marszu.







Skoro dojechało tu Audi to i my chyba damy radę...



Auto rozkraczone ale sądząc po śmieciach od produktów spożywczych w środku widać, że w ciągłym użyciu. Służy chyba jako chatka przetrwania aby w nocy schować się przed misiem.



Droga meandruje między bagnami, w większości usypaną groblą. Po terenie widzę, że cały czas jedziemy sporo powyżej poziomu wody więc czuję się swobodnie. Zrobiliśmy tak dobre kilkadziesiąt kilometrów w sumie bez większych przygód. Dojeżdżamy do osady Vostochnoye Munozero. Kilka drewnianych chat w rozsypce chociaż jedna wygląda jakby całkiem niedawno ktoś ją opuścił. Miejsce do życia dla prawdziwych outsiderów..







Odjeżdżamy jeszcze kawałek od osady i dostajemy to po co tu przyjechaliśmy. Jest pierwszy most z tych co to zawaliły się dawno temu.



Rzeka niezbyt głęboka ale nurt wartki a na dnie spore otoczaki. Głębokość nie robi tyle problemu co manewrowanie i utrzymywanie kierunku jazdy podskakując na śliskich kamieniach.







Przeprowadzamy się nawzajem i chwilę później jedziemy już dalej. Zakręt za zakrętem zaczynają się bagniska. To takie nie wiadomo co, ani to kałuża ani bród na rzece. Po prostu zalany kawał drogi, która w tym miejscu widocznie schodzi kawałek poniżej „poziomu wody”.





Woda w nich brunatna więc sprawdzamy już z buta, słusznie bo można się bardzo zdziwić. Zazwyczaj jak obierze się dobry tor jazdy wody wcale nie jest tak dużo, gorzej jeśli trafi się w koleinę wykopaną przez samochody. Nie raz się zdarzało, że badający grunt idzie sobie spokojnie z wodą przed kolano, odbija lekko w bok i jest do uda. Dalej droga zaczyna wyglądać już tylko gorzej, poligon. Pomijam wszechobecne błoto, większych problemem jest mnóstwo drewna nawrzucane w dziury, koleiny, wzdłuż, w poprzek, wszędzie. Pewnie w jeździe autem 4x4 kłody pomagają przed zapadaniem się w błocie jednak motocyklem sporo się trzeba naćwiczyć aby po tym jechać.









Kolejny most, który przestał spełniać swoją funkcję. Trzeba robić dołem.











Było takie jedno rozlewisko gdzie utopiłem motor. Niby wody nie tak dużo, przez siedzenie się nie przelewało ale zaczął się dusić i zgasł. No i dupa, stoję tak w tym bajorze i próbuję go wypchać do brzegu. Miotacz był akurat w pobliżu więc pomógł wyszarpać na brzeg. Przez tłumik się nie wlało na pewno, zostaje airbox – w DR jest pod siedzeniem. Rozkręcam osłony a w środku ledwo trochę wody na dnie, poniżej poziomu gaźnika, do tego filtr wydaje się suchy. Silnik kręci więc cylinder pusty a mimo to nie chce zaskoczyć. Złapał na chwilę, na wolnych obrotach pyrka ale po dodaniu gazu gaśnie. Woda w paliwie, spuszczam szlam z komory pływakowej, zalewam świeżą benzynką i zapala od strzała. Skręcam wszystko i jedziemy dalej. Zastanawiam się tylko którędy woda dostała się do gaźnika.

Kolejne ułatwienia terenowe, które nam bardziej przeszkadzają.





Tę „kałużę” zapamiętałem najbardziej.



Ciągnęła się chyba z 300 metrów i miała kilka zakrętów. Miotacz ruszył z buta na rekonesans a my czekamy na wiadomości. Diagnoza taka jak się spodziewaliśmy. Niby nie tak głęboko ale jak się obierze dobrą trasę. Pewnie, tylko skąd wiedzieć jak jechać skoro woda brunatna. Na dnie pełno belek i kamieni, no i te koleiny... Jakoś się pchamy, trochę boczkiem, trochę środkiem jakoś tak na czuja.



Miotacz poszedł przodem, w F800GS wloty powietrza ma najwyżej z nas więc przejechał bez problemów. Ja ciągle z duszą na ramieniu żeby znowu nie zalać silnika. No i dupa, zgasł. Dodatkowo zawisnąłem płytą na kamieniu i ani rusz w przód ani w tył. Schodzę i próbuję wydostać osiołka z opresji, z pomocą przychodzą koledzy i znowu wypychamy go na brzeg. Tym razem od razu zaczynam od spuszczenia wody z gaźnika. Tak samo jak poprzednim razem po tym zabiegu silnik odpala. W oczku olej ciemny, nie widać masła więc powinno być ok.



Co tu dalej pisać, kolejne bagnisko, tam spędziliśmy trochę czasu żeby przepchnąć wszystkie motocykle. Klasycznie kilkaset metrów błota, belek i głębokich kolein. Padł nawet pomysł aby spróbować bokiem po tej trawce ale tam to chyba mogą chodzić tylko łosie bo człowiek zapadał się do kolana w muł.









Z racji tego, że wyjechaliśmy z Umby po południu a jedziemy już dobre kilka godzin zrobiło się późno. Nikt nie zwracał uwagi na godzinę bo ciągle jasno i jakoś straciliśmy rachubę czasu. Jest już dobrze po 20 a my głęboko w dupie. Nie ma szans na biwak gdzieś w tym terenie bo dookoła ani jednego suchego miejsca. Do tego jesteśmy zgnojeni do pasa, wszystko mokre na wylot, ciągle pada deszcz co nie pomaga w wysychaniu. W tym miejscu przestałem już robić zdjęcia, morale trochę zaczęło upadać.



Jak wspomniałem wcześniej, wyczytałem o jeszcze jednej osadzie, która prawdopodobnie jest zamieszkana. Może uda się postawić namioty gdzieś na podwórku albo chociaż przespać w opuszczonej chacie, których na pewno będzie tam sporo. Do Ingi zostało kilkanaście kilometrów. Teoretycznie to kawałek ale wiedząc jak wygląda droga...? Nie mamy wyjścia, jedziemy. Zaczął się nawet kawałek drogi, który wyraźnie wjeżdżał wyżej i droga zrobiła się sucha. Jednak był to krótki kawałek. Bagno, rozlewisko i bród. Mijamy jeszcze ich kilka. Dojeżdżamy w końcu do punktu kulminacyjnego. Ułożone na drodze belki wyglądają jak pomost.... Pomost nad jeziorem. Kurwa to nie jezioro tylko droga, przez którą musimy się przebić. Nie będę ukrywał ale faja mi zmiękła. Tysiąc myśli na minutę co tu zrobić. Przecież nie będziemy zawracać przez to wszystko, może uda się przejechać. A co jeśli za chwilę będzie kolejne rozlewisko, jeszcze większe ? Przechodzi mi przez myśl, żeby przepchać motocykl na wyłączonym silniku. Chłopaki dotychczasowe przeszkody wodne robili bez większego szwanku ale u mnie coś ewidentnie niedomaga, że gaźnik zaciąga wodę. No nic, tradycyjnie Miotacz idzie badać teren. Ma coś w sobie chłop, że się nie boi albo przynajmniej tak wygląda i robi dobre wrażenie. Pakuje się w bajoro jak gdyby jutra miało nie być, jakby niesiony jakąś wyższą mocą. Albo po prostu wierzy mocno, że nie może się nie udać? I chwała mu za to bo ja byłem bliski kapitulacji.

Wraca po chwili, w kasku nie widać dobrze wyrazu twarzy ale sądząc po oczach nie jest kolorowo. Jedzie pierwszy a my z daleka obserwujemy. Trzyma się prawej strony i nawet nie jest tak głęboko aż tu nagle zsuwa się w jakąś podwodną jamę i pół motocykla ginie pod wodą. Pełen gaz i wyjeżdża z drugiej strony. Loki jedzie następny. W AJP ma dosyć wysoko umiejscowione wloty powietrza i podobnie jak poprzednik – górą, dołem, piecem i wyjeżdża. Gregori na starej XR, pyr pyr zachowawczo. Ja jadę ostatni, początek nie taki zły na końcówce wiem, że będzie dół. O dziwo udaje się przejechać bez szwanku i dzięki poradom poprzedników omijam jamę. Mamy to już za sobą i po cichu liczę, że to może koniec. Inga zbliża się na mapie ale jednak ciągle to kilka kilometrów, suchych kilometrów. Droga ponownie wznosi się ponad poziom bagnisk i jedziemy kamiennym duktem przez las. Do osady dojeżdżamy już bez problemu, tylko co dalej. Zaczynają się drewniane chatki, raczej opuszczone. Mijamy je i zatrzymujemy się w centralnym miejscu wioski. Z daleka widzę, na podwórku jednego z domostw kobietę. Zsiadamy z motocykli i idziemy porozmawiać. Tutaj zaczął się najpiękniejszy moment tego dnia. Nie ten offroadowy raj, który mamy za sobą a to co otrzymaliśmy w zamian za nasz trud.

Myślę, że z daleka wyglądaliśmy jak najemnicy z Donbasu. Każdy ubrany w moro, ujebany od stóp do głów od błota. Podchodząc do płotu nie zdążyłem nawet zdjąć kasku i tak zaczęliśmy rozmowę z babuszką. Pytamy o nocleg, czy można tu gdzieś postawić namioty. Chwila rozmowy a ona co na to? Chodźcie do mnie do domu. Będę spała z wnukiem w kuchni na zapiecku a wy weźmiecie nasz pokój.

Zbieram szczękę z podłogi. Starsza kobieta, sama na tym odludziu z kilkuletnim wnuczkiem pod opieką. Bez zawahania, nie widząc nawet naszych twarzy, nie pytając nawet skąd i po co tutaj przyjechaliśmy zaprasza nas do domu....





Podjeżdżamy bliżej domu i zaczynamy ściągać zgnojone rzeczy. Tobołki i ciuchy motocyklowe zostawiamy w szopce/przybudówce przed domem. I tak nie wyschną do jutra a zresztą chyba nie ma to nawet sensu bo przed nami prawdopodobnie powtórka z dziś..

Z domu bije błogie ciepło, kobieta dokłada do ognia aby rozgrzać chałupę. Jest cudownie. Przebieramy się w suchą bieliznę a mokre skarpety wieszamy przy piecu. Parzy się czaj i nic więcej nam już do szczęścia dziś nie potrzeba. Wyciągam z dna torby rezerwowy podarunek na taką właśnie okazję, babuszka nie chce przyjąć butelki rudej żołądkowej ale ja nie ustępuję. Małego Saszkę raczymy batonikami. Gregori wiezie jeszcze żelazny zapas jedzeniowy w postaci 3 paczek obiadu liofil i to jest właśnie ten moment. Nie chcemy kobiety objadać z zapasów więc odmawiamy i prosimy tylko o wrzątek. Stoję tak z nią w kuchni, rozmawiamy o okolicy i trudnych warunkach życia. Ona gotuje kolejny czajnik wody na herbatę i tak dla żartu rzuca „wody mamy u nas pod dostatkiem (...)”. Mimo tragizmu dzisiejszej sytuacji śmieję się, ona też zrozumiała chyba, że z wodą mieliśmy dziś dużo do czynienia.

Okazuje się, że mieszka tam już tylko w sezonie letnim. Na zimę wraca do Kirowska do córki, Saszka to właśnie jej syn. Kiedyś mieszkała tu cały rok ale czasy trudne i wynieśli się do miasta. Podobno w osadzie „na stałe” mieszka tylko dwóch-trzech zakapiorów co to im tutaj dobrze. Upolują coś w lesie do jedzenia, drewna narąbią, aby tylko ktoś gorzałę przywiózł...

Babcia z wnuczkiem idą spać a my siedzimy jeszcze trochę nad butelką myśląc co tu na nas czeka kolejnego dnia...

dżony jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem