Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25.07.2023, 12:27   #4
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 66
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 20 godz 51 min 37 s
Domyślnie

Noc mija powoli, często się budzę, trochę ze zmęczenia, trochę z duchoty, czasem mnie skurcz przyatakuje. Wstaję o 6, zegarek mówi żebym się kładł z powrotem, bo dalej jestem nieżywy od wczoraj, spałem 4 godziny. Schodzę do łazienek i zimna woda mnie cuci. W ogóle jest pełen komfort skoro na wysokości 2500 metrów można się umyć i najeść. Nie ma co prawda ciepłej wody, ale uważam, że skoro jest wino i ciepły posiłek to i tak mega luksusy. Z chłopakami spotykamy się na śniadaniu o 7. Dostaję jajecznicę i kawałek szarlotki. Rozpływam się ze szczęścia. Do tego kawa z miodem. Na zewnątrz wszystko tonie w chmurach. Dobrze, że udało się wczoraj wejść dziś ma cały dzień padać.

Na zejście dzielimy się na 2 grupy. Idę z Piotrem i Andrzejem, ponieważ chcemy zejść feratami. Po drugiej stronie góry jest szlak nieco prostszy, a dłuższy, którym idzie reszta ekipy, dla mnie bez sensu bo i tak muszę wrócić na camping. Ruszamy we mgle czy też w środku chmury. Jest bezwietrznie i przyjemnie, szybko rozgrzewamy się marszem. 20 minut później na połaciach śniegu zaczyna padać i robi się ślisko. Nie ubieram przeciwdeszczówki, bo już jestem spocony, a w niej bym się ugotował. Po godzinie leje już regularnie, idziemy jednak dobrym tempem. Na feratach robi się ciekawie, chwyty wszystkie mokre i wyślizgane, schodzimy więc bardzo uważnie. Szlak wiedzie szczelinami, żlebami, i coraz więcej jest wszędzie wody, tworzą się strumienie i małe wodospady. Wszystko mam już przemoczone. Momentami staję się częścią strumienia, łapiąc się skały po której płynie woda wpada mi ona rękawem, spływa pod ciuchami by wylecieć nogawką. Wczoraj pod górę szedłem znacznie pewniej, teraz nerwowo badam każdy krok w dół, często nie widząc gzie stawiam nogę. Nie wiem jak tędy wczoraj wszedłem, dale wydaje się to nierealne.







W końcu nadchodzi nieuniknione, puszcza mi staw skokowy i lecę na ziemię. Mam w tym pewną praktykę i kiedy czuję, że puszcza- wolę się przewrócić niż postawić pełen ciężar na stopie. Kostka wówczas wraca na miejsce i po kilku chwilach jestem w stanie iść dalej. Miałem więcej szczęścia niż Czech wczoraj, zszedłem już poniżej ferrat i stąd została mi godzina trekkingu bez żadnych wyzwań. Idę jeszcze bardziej zachowawczo i chłopaki mnie mocno odstawiają. Jestem szczęśliwy, bo co by się nie działo już mam tą górę przeżytą, znam ją, jeszcze wczoraj wydawała mi się nie do zdobycia, ba nadal mi się taka zdaje gdy oglądam się za siebie, ale w żyłach krzyczy mi jakiś hormon radości. Że mam to że, się udało…. Staw puszcza i po raz drugi leżę. Zrobiło mi się zimno, bo woda wylewa mi się z każdego miejsca, a tempo mocno spadło. Ale na glebie dostrzegam czarną jaszczurkę, trochę ich tu wylazło z okazji deszczu. Uśmiecham się do siebie, mam olbrzymią radość w środku, zbieram się na nogi i przekraczam ten sam sam strumień co wczoraj. Jeszcze bardziej chyba zachwycony okolicą jak dnia poprzedniego.




Do parkingu dochodzę zmęczony i szczęśliwy, jest tu cieplej niż u góry, ale przemoczone ciuchy solidnie mnie wychłodziły przez te godziny. Chłopaki czekają przy aucie. Też ogromnie cieszą się tą przygodą. Chętnie podwożą mnie na camping, za co jestem bardzo wdzięczny, bo nie muszę drałować tych 12km. Żegnamy się serdecznie i po chwili padam w namiocie. Zmęczony jestem srogo i mimo że nie ma jeszcze 14 postanawiam zostać na campingu na kolejną noc. Przestało padać więc może trochę mi ciuchy przeschną. Rozbieram się do gaci w namiocie i w tym momencie orientuje się, że nie mam kamery. No szlag. Jak zgubiłem ją gdzieś na szlaku to po ptakach, w życiu jej tam nie znajdę, a nawet nie bardzo mam siły się wracać. Dzwonię do Piotra z nadzieją, że wypadła mi w aucie, ale ciężko w tych górach o zasięg. Zaczynam się godzić ze stratą, poirytowany bo kamera miała ledwie tydzień, no i nagrany materiał, drugi raz przecież na ten szczyt nie wejdę. Po 40 minutach oddzwania Andrzej i ku mojej wielkiej radości kamera znajduje się w aucie. Szykuję na kuchence obiad i w tym czasie chłopaki podjeżdżają ze zgubą. Znów się żegnamy serdecznie, po czym zapadam na dwugodzinną drzemkę w namiocie. Budzę się, zgrywam zdjęcia uzupełniam notatki i zjadam drugi obiad bo znów ssie mnie straszne. Dobrze mi robi takie spowolnienie. Przez następne dni wszędzie w koło ma padać i waham się czy jechać do Triestu we Włoszech czy może obrać inny kierunek. Bardzo się czuję spełniony tym Triglavem i postanawiam nic nie postanawiać. Jak jutro będzie sucho to pojadę na wybrzeże, a jak będzie lało wynajmę jakieś łóżko w Lublanie i tam będę się suszył.


6, Niedziela. Budzę się o 6, w końcu wyspany do syta. Wbrew zapowiedziom nie pada na szczęście. Nie spieszę się więc, spokojnie pozwalam ciuchom trochę doschnąć w porannym słońcu. Udaje się to połowicznie, bo część muszę chować mokrą do sakw, a większość rozwieszam na trampku by dosuszył je pęd powietrza w trakcie jazdy. Znów wygląda jak część cygańskiego taboru z tymi gaciami powiewającymi na wietrze. Nic to, był czas przywyknąć. Ruszam koło 10 jak tylko wysechł namiot. Kieruję się na kamienny most, który niby jest w Słowenii, ale po 20 minutach już jestem we Włoszech. Jadę na granicy tych dwóch państw, klucząc po boskich alpejskich drogach. Zachwycony jestem tą trasą i widokami. Do mostu dojeżdżam wzdłuż rzeki o niesamowicie intensywnym kolorze. Odpalam drona i przez kilka minut latania gotuję się z gorąca, ciuchy już wszystkie wyschły w pełnym słońcu. Most przewieszony nad rzeką otoczony soczystą zielenią, wygląda przepysznie.





Teraz już obieram kierunek na Triest, oficjalnie wjeżdżam do Włoch. Co prawda co najmniej trzeci raz na tym wyjeździe, ale tym razem celowo. Szybko zmienia się krajobraz, odmienna roślinność, inne zapachy, dźwięk cykad w powietrzu. Nie planowałem tego jakoś szczególnie, pomyślałem, że po zejściu z góry fajnie będzie podjechać nad morze, wykąpać się i zrobić taki dzień restowy. Nie czytałem nic o Trieście, nie oglądałem zdjęć przez co moje zaskoczenie jest ogromne. Droga znajduje się wysoko nad miastem i patrząc w dół układa się ono niczym wielki amfiteatr, lecz miast sceny na końcu jest Adriatyk. Staję jak zamurowany i sycę się widokiem miasta i morza. Jak tu jest pięknie, aż nie wierzę że podświadomie wybrałem takie miejsce, nie spodziewałem się czegoś takiego. Nie spodziewałem się też, że sklepy i stacje benzynowe będą zamknięte. Na Triglavie zjadłem wszystkie zapasy, a rano ruszyłem mając tylko pół litra wody. Przy 32 stopniach dawno już wszystko wypiłem, a teraz czuję jak narasta powoli ból głowy. Zwykle za mało piję i nauczyłem się rozpoznawać ten symptom odwodnienia. Ominąłem trzy samoobsługowe stacje benzynowe, licząc, że któraś w mieście będzie otwarta. Ale nic z tego. Trochę przywykłem żyć w trasie na stacjach benzynowych, schłodzić się choć na chwilę w klimatyzowanym pomieszczeniu, obmyć twarz w toalecie, wypić kawę, zjeść batonika. A tu dupa i kamieni kupa. Kieruję się na centrum i każda ulica mnie zachwyca. Dojeżdżam do nabrzeża i staję obok przystani jachtowej. Opodal zacumował wielki prom i wylewa się z niego mrowie aut i ludzi. Zostawiam ten mój cygański tabor i idę trochę pozwiedzać. Wszystko mi się tu podoba, uwielbiam klimat nadmorskich miasteczek. W porządku Triest to już dawno nie miasteczko, ale jego stara centralna część, znajdująca się przy nabrzeżu, kiedyś nim była i ma w sobie to coś. Są budynki z jasnego kamienia, wąskie uliczki spotykające się na centralnych placach, jest wyjątkowa architektura, okiennice, powiewające na wietrze flagi, maszty jachtów bujające się na falach i szum morza w tle. Chodzę tak z półtorej godziny w pełnym słońcu i ciuchach motocyklowych, aż zaczyna mi się kręcić w głowie. Oho to drugi symptom odwodnienia. Kupując magnesy na lodówkę, podpytuję gdzie mogę zakupić wodę i coś do jedzenia. Szybko trafiam do malutkiego marketu schowanego w bocznej uliczce i uzupełniam zapasy. Siadam w cieniu na glebie i zajadam bułę z jogurtem. Siedzę na kurtce oparty o plecak,na ziemi leży kask, aparat i reklamówka z żarciem. W koło drogie restauracje i elegancko ubrani turyści, a ja w środku miasta w dalszym ciągu cyganerię kultywuję. Lubię tak, z perspektywy gruntu świat obserwować. Za studenta było to normalne, może nie mam już legitymacji, ale ciągle się uczę, więc chyba mogę sobie pozwolić na trochę lumpiarstwa.








Nasycony i napojony wyjeżdżam kawałek za miasto w poszukiwaniu campingu, znalazłem miejscówkę 200 m od granicy ze Słowenią i tyleż samo od plaży. Rozstawiłam namiot, biorę ręcznik i lecę do wody. Uwielbiam Adriatyk i paplam się w wodzie dłuższy czas, później zasypiam na ręczniku na godzinę. Czuję dobrostan w sobie.
Zbieram się pod wieczór i gdy nadciąga złocisty zachód słońca wyciągam drona i utrwalam kilka kadrów na przyszłość, kiedy będę potrzebował ten dobrostan podładować. Długo spaceruję nad wodą jakbym nie mógł się tym wszystkim nacieszyć. Zwykle mam dużo frajdy z gotowania na kuchence przed namiotem, proste potrawy na świeżym powietrzu smakują genialnie. Lecz nie dziś. Dziś na kolację mam włoską pizzę na cieniutkim jak papier cieście i popijam piwem. Idealny to dzień był, rajski niemal. Czuję, że prawdziwie odpoczywam i ta zmiana modelu z kłusa do stępa zdaje mi się służyć.






Dzień 7
Budzę się o 6 z bardzo luźnym planem. Kilometrów do zrobienia mam niewiele, na 3 godziny jazdy może. Pierwszym przystankiem tego dnia jest Postojna Jama, druga co do wielkości jaskinia w Europie. Ma 24 kilometry długości i żeby ją zwiedzić trzeba wjechać do środka elektrycznym pociągiem. Sama jazda trwa kilkanaście minut ale dostarcza wielu wrażeń. Bo nie jedzie się jakimś górniczym tunelem ale jaskinią wydrążoną w skale przez podziemną rzekę. Wielokrotnie przejeżdżamy przez pięknie oświetlone komnaty, niektóre są kameralne inne wielkości auli czy sali gimnastycznej. Do największych wchodzimy już na piechotę i one robią już niesamowite wrażenie. Mają wielkość podziemnego boiska, stalaktyty są wielkie jak drzewa, największy zdaje się ma 16 metrów wysokości, potrzeba milionów lat żeby wykształcić takie twory. Stojąc obok czuję się mały i nieważny jak muszka owocówka. Najniżej schodzimy 120 metrów pod ziemię, to jakby zakopać trzydziesto piętrowy budynek. Dobrze złapać skalę porównawczą swojego miejsca we wszechświecie. Z ciekawostek, żyją tu jeszcze salamandry królewskie, mimo braku światła potrafią dożyć 100 lat, i przetrwać na jednym posiłku nawet dziesięć. Wycieczka trwa 90 minut i warta jest tych 30 Jurków uiszczonych przy kasie.



Chętnie ruszam dalej, bo mimo że wszystko jest tu fascynujące to męczy mnie stężenie ludzi na metrze kwadratowym. Przyzwyczaiłem się już do swojego towarzystwa widocznie. W tłoku i ścisku wkrada się pod skórę irytacja. Wyczuwam ją już z daleka, przekładam więc nogę przez siodło i ochoczo odpalam silnik.
Do Lublany stąd to raptem godzinka jazdy, to już nie góry, ale drogi nadal są przyjemne i malownicze. Większy ruch zaczyna się dopiero w samym mieście. Znajduję camping na drugim jego końcu, przez centrum więc przejeżdżam zanim zacznę zwiedzanie. Miałem okazję jechać przez smoczy most i już mi się tu podoba. Nim rozbijam namiot na campingu czuję, że to miasto jest inne. Nie przypomina mi żadnej znanej stolicy. Czuję luz w powietrzu, ruch uliczny jest nienachalny, nie irytujący. Ludzi jakby mniej i nie czuć tej wiecznie doskwierającej pogoni.







Łapię busa do centrum i niespiesznie zaczynam przechadzkę. Długo na to czekałem i cieszę się ogromnie, że mogę tu pochodzić na luzie, bez ciężkich butów, zbroi na plecach i kasku w łapie. Robię dużo zdjęć bo miasto wygląda przesympatycznie. Przez środek płynie rzeka, przecinają ją liczne mosty pełne ludzi. Coś co bardzo urzekło mnie we Wrocławiu, tak samo działa tutaj. Zabudowa niska, zgrana i ze smakiem, brak komunistycznych klocków i szklanych domów. Jest i zamek górujący nad miastem. Czuję się tu idealnie, pośród pomników poetów, ciepłych kolorów i pysznych zapachów zapraszających do restauracji. I mimo że nie jestem zbyt restauracyjny to od dawna wiedziałem, że tu się przełamię. Kelner zgadza mi się udostępnić zarezerwowany stolik, ponieważ jestem sam wie, że szybko się uwinę. Z polecenia zamawiam lokalny specjał - pierogi z ziemniakami i sosem z boczniaków i boczku, posypane parmezanem, do tego kieliszek wina. Łatwo się w tym daniu rozpływam. Nie chce mi się ruszać ale jeszcze mam ochotę wdrapać się na zamek i zobaczyć miasto z góry.
Wspinam się wąską uliczką pod górę i niemal przy każdym kroku słychać trzask migawki aparatu. Zachwycony jestem miastem. Widok z góry nie rozpieszcza. Zwykle widać panoramę miasta i góry w tle. Dziś widać głównie chmury.




Zamek obchodzę dookoła i choć z wierzchu zabytkowy, tak w środku szkło i restauracje. Niemniej szybko korzystam z dobrodziejstw kawiarni bo na zewnątrz rozszalała się burza, której od dwóch dni unikałem. Pół godziny piję pyszną kawę ale z prognozy wynika że lało będzie całą noc, a jutrzejszy dzień nie wiele ma zmienić. I tu trafiam na opór własnej głowy bo znów czuję jak wkrada się irytacja. Wiesz, mam urlop na który długo czekałem, jestem w wymarzonym mieście a tu leje. W sakwach wilgotne ciuchy i ostatnie suche spodnie na tyłku. Za oknem ściana wody. Szału ni ma. Zjadam korzenne ciasteczko, które Pani podała wraz z kawą. I coś się we mnie zmienia. To tylko optyka myślę sobie, filtr jaki nakładam na rzeczywistość. Można się na deszcz wkurzać, a można go przyjąć jak najnormalniejszą rzecz na świecie. Nic mi się przecież nie stanie, nie ma co się irytować trzeba korzystać skoro już tu jestem. Uśmiecham się do siebie ubierając przeciwdeszczówkę, po czym ruszam pod ścianę deszczu. Do autobusu mam godzinę, więc spokojnie zwiedzam dalej mimo, że już po chwili jestem całkowicie przemoczony. Kiedy znów dochodzę do centrum, świecą się już wszystkie latarnie, odbijając światło w kałużach jak w czarnym szkle. Miasto wygląd niesamowicie. Lustrzanki już nie wyjmuję, ale GoPro śmiało sobie radzi nawet po zmroku. Robię jeszcze szybkie zakupy w markecie i łapię powrotny autobus na camping. Jestem pełen zachwytu choć podczas 30 min jazdy łapię lekką telepkę. Bezruch i mokre ciuchy szybko wyciągają ze mnie ciepło.







Do namiotu wchodzę ostrożnie żeby jak najmniej wody wlać do środka. Opady są ciągle bardzo obfite, widzę że na ściankach się skrapla woda.
Co mogę zamykam w worku i sakwach, rozbieram się do naga i przebieram w suchą bieliznę. Ledwie wczołgałem się do śpiwora, słyszę donośne jeb koło namiotu. No szlag. Trampkowa nóżka zapadła się błocie i motor się położył. Ubieram z powrotem mokre gacie, bo suchą parę mam już tylko jedną, zapalam czołówkę i idę szarpać się z trampidłem. Na zewnątrz burza w pełni, leje jakbym miał dyszel prysznica nad głową i grzmi co chwila. Podnoszenie trampidła mam opanowane choć pierwszy raz robię to w gaciorach.
Wracam niepyszny do namiotu. Nie jem kolacji, nie myję zębów, zawijam się w kokon i myślę sobie, że wesoła ta noc będzie. Z sufitu już kapie, na siatce rozwieszam więc wilgotne ciuchy żeby wchłaniały wodę. W łapie mam ręcznik i co chwila wycieram to co zbiera się w narożnikach. I robię tak większą część nocy. Nie wiele śpię, bo hałas na zewnątrz jest ogromny. Zastanawiam się co będzie rano. Ale nie stresuję się nadto. Ubiorę się w namiocie zwinie mokre szmaty i pocisnę w deszczu ile dam radę, a na noc najwyżej znajdę jakieś lokum żeby się wysuszyć… obieram taki plan i zasypiam nad ranem.
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem