Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28.07.2017, 07:31   #1
CeloFan
 
CeloFan's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
CeloFan jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 16 godz 49 min 28 s
Domyślnie Turcja i dalej 2012 (opis) O złej chmurze, co widok zakryła i o zębatce, co w drodze się skończyła.



Chciałbym tu opowiedzieć jak spędziłem z Werą(córką) wakacje w 2012 roku.
Jest to moje pierwsze pisane i publiczne przyznanie się do podróżowania, więc proszę wziąć poprawkę na brak doświadczenia.
Liczę, że jeśli nie będzie interesująco, to przynajmniej kogoś zainspiruje ten bezwładny zlepek słów, do podróżowania motocyklem. Kogoś kto tak jak ja, myślał jeszcze niedawno że Chorwacja jest na końcu świata.

Dla porządku tylko napiszę coś w rodzaju przewodnika:
Każdy dzień zaczyna się nazwą miejscowości skąd ruszamy i miejscowością dokąd dojeżdżamy.
Niżej jest stan licznika (choć nie wiem sam po co ) i za ukośnikiem przebieg dzienny.
Na samym końcu każdego dnia, wpisałem dokładne dane GPS noclegu a poniżej danych, link do mapki która pokazuje jak jechaliśmy.


Więc tak…

1.Warszawa-Barwnek 22.06
106922-107333/411


Ruszamy spod domu około 8:00. Już w Kozienicach wcinamy pyszne drożdżówki. Nic szczególnego nie dzieje się po drodze. Dopiero między Tylawą a Barwinkiem znajdujemy drogę której nie ma na naszej mapie Polski i spanie na nowo powstałym kempingu za 14 zł staje się rzeczywistością. Jego niezaprzeczalną zaletą jest to że jest pierwszy na naszej drodze i wokół jest tak inaczej niż w domu.

Dla dociekliwych: N49.47253 E021.7133
http://goo.gl/maps/R9keo



2.Barwinek-Vata de Jos (na dziko) 23.06
107333-107824/491

Przepełnieni zapałem, suszymy namiot z rosy w pierwszych promieniach słońca. Jest rześko i pachnąco.

Przed granicą ze Słowacją kupujemy za drobne wodę i napoje energetyzujące, choć nie wiem po co. Chyba żeby nie wozić ze sobą bilonu krajowego.
Słowacja to przede wszystkim góry. Droga mija, ale nie bez małej przygody. Rozwiązał się pas mocujący prawy worek i majta się dopóki nie zatrzymuje nas jakiś dobry człowiek, pewnie tuż przed tym jak pas wkręciłby się w tylne koło…
Mogłoby być nieciekawie… Nigdy za mało staranności w pakowaniu!
Na Węgrzech kupuję winetę na stacji benzynowej za 1470ft na pięć dni i jedzenie w sklepie. Na szczęście jest samoobsługowy, więc moja mowa w tym języku ograniczyła się do migowego i pokazania karty bankomatowej.
Kilka kilometrów przed granicą z Rumunią, GPS wyprowadza nas w pole. Dosłownie w pole.

Nie sądziłem że TDM`ka zapakowana po niebo może tyle w takich warunkach i to na szosowych oponach.
Nie ma fotografii z tego miejsca ale jest trochę straszno, trochę zabawnie.
Jedziemy przez te wszystkie niedogodności aż do niespodziewanie wyłaniającego się zza krzaków asfaltu. Skręcamy w lewo a tu granica z Rumunią. Mały włos i nawet nie wiedzielibyśmy że jesteśmy w Rumunii.
Na granicy wymieniam 50E na 199 RON. Taki jest przelicznik.
Na początek znajomości z RON, tankuję benzynę do TDM`ki i kupujemy sobie po lodzie.
Jadąc ze słońcem świecącym coraz niżej w plecy, znajdujemy świetne miejsce przy drodze na rozstawienie obozu.

Tak oto przy krzakach osłaniających nas od drogi, na rżysku rozbijamy namiot z widokiem na pola i góry majaczące w oddali. Kończymy dzień myjąc się w wodzie z plastikowej butelki.
Dla dociekliwych: N46.20006 E022.59161
http://goo.gl/maps/c97D



3.Vata de Jos-Knezha 24.06
107824-108313/489

Wygrzebawszy się z krzaków, otrząsnąwszy namiot z masy winniczków, które zarządziły w nocy inwazję, znów pełni animuszu ruszamy na poszukiwanie jedzenia.

Daleko nie ujeżdżamy. Polowanie kończy się na parkingu Lidla przy wózkach na zakupy.

Zadowoliwszy się bułkami z jogurtem, nie zwróciwszy niczyjej uwagi jedziemy dalej w świat.
Kawa, sok, 7Days itd. Te wszystkie zdrowe i pożywne dobra, zwiedzają nasze żołądki, żebyśmy mogli dojechać do Transalpiny.
Transalpina to zwyczajowa nazwa drogi krajowej DN67C pełnej zakrętów pnącej się w górę na 2145m do przełęczy Urdele. Do 2010 jeszcze offroudowa mieszanina piachu, błota, kamieni i dziur, teraz szczyci się asfaltem jak stół do gry w bilard i może nią przejechać nawet posiadacz bolidu F1. Można tu od starszej pani z taboretu kupić różne gatunki sera białego z mleka od krowy, kozy albo owcy. My też próbujemy. Najważniejsze żeby dobra te jeść leżąc na soczystej i czysto-zielonej wysokogórskiej odmianie trawy z widokiem na panoramę doliny, wdychając czyste i rześkie nawet jak na tą porę roku powietrze. Zastanawiające, że tak blisko domu jest to przepiękne miejsce a dopiero teraz tu jesteśmy.








Kiedy tak sobie leniwie przekąszamy ser łapiąc promienie słońca, olbrzymi, szary, zimny i wilgotny jak psi nos twór z impetem wręcz przesłania nam widok na drogę którą mamy właśnie zamiar jechać.

Chmura wielkości góry na której jesteśmy zasłania już niemal wszystko. Zbieramy się w lekkim pośpiechu, ale to na nic. W przeciągu minut widoczność zmniejsza się do dwóch metrów.


Samochody jadące z naprzeciwka na wszystkich włączonych światłach widać dopiero z trzech metrów. Zimna wilgoć wnętrza chmury wkrada się pod ubranie i wytrwale topi nasze morale. Wiem z doświadczenia że takie zjawisko może trwać dziesięć minut albo kilka godzin. W końcu jednak pękam i jedziemy dalej. Prędkość 10km/h.
Wszystko trwa około 20 minut, ale to wystarczy żeby jadąc w tym mleku ominąć najpiękniejszą część Transalpiny.

Urdele skrywa zazdrośnie swe wdzięki przed nami. Tuż za przełęczą, zaczyna padać lodowaty deszcz z gradem które wspólnie wyganiają nas na sam dół tego zaczarowanego miejsca. Tylko konie na hali jakby zastygłe w bezruchu czekają na coś cierpliwie.
Wszystko rozmyło się i rozwiało dopiero kiedy mokrzy i na w pół zamarznięci zjeżdżamy do miejscowości w dolinie. Zimno i lodowaty deszcz szybko zamieniają się miejscem z ostrym światłem słońca. Teraz ono suszy asfalt i nasze ciuchy w ekspresowym tempie.
Przy drodze, gdzieś na prowincji Wera kupuje pomidory. Może nie są zbyt imponujące wielkością, ale ten smak… Są okrutnie kwaśne…
Koniec końców, bez przeszkód dojeżdżamy do promu a ten przewożąc całe stado TIRów, przewozi i nas na drugą stronę Dunaju za 9 Euro.






Czas zajmuje nam pewien kierowca z kraju nad Wisłą, całą drogę przekrzykując maszynę warczącą obok. Przekonuje nas z niemałą wiarą w swoje słowa, graniczącą z pewnością, że po nocy na dziko, powinniśmy zostać przynajmniej okradzeni, jeśli nie zjedzeni na kolację przez krwiopijczych, agresywnych autochtonów. Opowiadam jak to się stało,że jednak żyjemy. Ta miła pogawędka kończy się dopiero na drugim brzegu rzeki i w drugim kraju.
Bułgaria. Nieco marudząc w porcie nad rozłożoną mapą, zasilam portfel w gotówkę w najbliższym bankomacie, do którego wiedzie nas dwóch policjantów w białym radiowozie zaczepionych wcześniej. Zmierzcha. Z kieszeniami wypchanymi gotówką ruszamy dalej.
Droga prosta, mało dziur, po bokach widoczne w reflektorze krzaki i tak aż do Knezha. Tutaj tankujemy. Karta nie działa na stacji, druga też nie chce oddać swojej zawartości do czytnika, więc gotówka. Na szczęście i na hotel stojący nieopodal wystarcza to, co wyrwałem z bankomatu w porcie.
I tak oto kończymy późnym wieczorem w hotelu o niezłej kondycji i wyglądzie z wygodnymi łóżkami, klimatyzacją i groźnie zwisającym ze ściany telewizorem. W środku pachnie nowością. Nikt z obsługi nie zna ludzkiego języka. W pokoju jest działająca klimatyzacja, TV Sat i czysta łazienka. Standard europejski.
Kąpiel, pranie bielizny, spać.

W tej kolejności kończymy dzień, chociaż TDM`ka nie stoi na tradycyjnym parkingu strzeżonym. Stoi całą noc przed hotelem pilnowana przez atrapę kamery przemysłowej i zapewnienia ochroniarza o jego nadprzyrodzonych mocach ochronnych. Parking bez bramy, bez ogrodzenia, szlabanu czy budy dla psa nawet. Ot miejsce pod ścianą przy ulicy.

Dla dociekliwych: N43.49323 E024.07886
http://goo.gl/maps/QyJFr
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie.
https://www.facebook.com/CFact1/

Ostatnio edytowane przez CeloFan : 28.07.2017 o 19:37
CeloFan jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem