Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01.12.2018, 10:32   #19
Dredd

Zapłaciłem składkę :)

Zarejestrowany: Jan 2017
Miasto: Warszawa
Posty: 301
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Dredd jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 3 dni 14 godz 11 min 33 s
Domyślnie

25 lipca

Pobudka o 5:00, na dworze 19 stopni. Wstajemy, żona zakręciła się za zrobieniem śniadania, ja szykuję nasze rumuńskie tobołki. Jako, że w tym kraju jest ordnung, motocyklem nie dało się podjechać pod same drzwi, tylko musiał stać na parkingu za domem. Dzięki temu, oprócz noszenia z drugiego piętra, pokonałem dla zdrowia jeszcze kilkanaście metrów z torbami. Startujemy i powrót na autostradę. Biegi wchodzą gładko: dwójka, trójka, czwórka, piątka, szóstka. Na budziku już 120. Włączam tempomat i pędzimy jak wiatr
Jest fajnie. Mimo, że to tylko dojazd autostradą i tak to lubię.
Krajobrazy zaczęły robić się coraz ładniejsze.
Wobec tego zrobiliśmy małą przerwę na kawę.

002b.jpg


002c.jpg

Po drodze spotkaliśmy „pozytywnie zakręconych”, jadących starym garbusem. Mój pierwszy samochód – łza się w oku kręci.

002d.jpg

Generalnie jednak wrażenia z podróży po Europie zamykały się w dwóch słowach: jazda i tankowanie. Dobrze, że chociaż Stelvio jest po drodze – będzie jakieś urozmaicenie. Niepostrzeżenie wjeżdżamy do kolejnego kraju – Austrii. Ponieważ zjechaliśmy z autostrady, muszę trochę zacząć patrzeć na znaki, bo może prawa jazdy nie zabiorą, ale mandat w ojro może zaboleć. Inna sprawa, że i tak średnia prędkość wychodzi niezła, więc nie ma potrzeby gonić. Zatrzymaliśmy się w wiejskim markecie zrobić zakupy. Patrzę na półki, a tu większość towarów taka sama jak w Polsce. Nie znoszę tej globalizacji! Udaje się jednak capnąć trochę wurstu i parę innych w miarę „lokalnych” rzeczy do jedzenia. Plan jest taki, żeby na Stelvio zrobić sobie przystanek i przyrządzić kanapki na łonie przyrody.
Kolejna zmiana kraju. Tym razem na Włochy. Rozglądamy się z ciekawością, co tutaj innego niż w Austrii. Już niedaleko. Jak do tej pory pogoda wymarzona. Zastanawiam się, czy uda nam się także przełęcz przejechać w słoneczku. Wiadomo, w górach bywa różnie, zwłaszcza gdy góry są ciut wyższe. Ale jest super - na niebie tylko kilka małych baranków. Jeśli wierzyć internetowi, niedawno oberwana część trasy powinna być już naprawiona. Pojawiające się coraz częściej motocykle wskazują, że jedziemy w dobrym kierunku. No, zaczyna się wreszcie robić coraz ciekawiej. Ośnieżone szczyty majaczą w górze, droga coraz bardziej się wije, agrafki coraz ciaśniejsze. Na jakim biegu powinienem w nie wchodzić? Da radę na dwójce? Hamulec, złożenie, podłoga już szoruje po asfalcie, gaz i wychodzimy z zakrętu. Jeśli w następny wejdę na jedynce, będzie zdecydowanie lepiej. W ostatniej chwili podjąłem dobrą decyzję, bo łuki drogi jeszcze bardziej się zacieśniły. Cholera, bardziej się nie złożę, a i tak wynosi nas na przeciwległy pas ruchu. Dobrze, że akurat nic nie jechało. Trzeba poprawić technikę i ognia. Fajna ta jazda, krajobrazy super, choć na łukach muszę dobrze wytężać uwagę, żeby obrać dobrą „trajektorię lotu”. Ja to pikuś, współczuję natomiast kierowcy autobusu, który wypatrzyliśmy z góry. Musiał dwa razy cofać, aby pokonać zakręt. Zawsze uważałem, że motocykl jest najlepszym (i najbezpieczniejszym) środkiem transportu!

002e.jpg


002f.jpg


002g.jpg


002h.jpg


003.jpg


004.jpg


Drugi nocleg wypada we Włoszech – w miasteczku Tirano. Do pokonania tego dnia mieliśmy tylko 580 km, Stelvio pomimo zdjęć poszło szybko, więc jeszcze za dnia jesteśmy u celu. Adres ustawiony w gpsie, więc z trafieniem nie powinno być problemu. Tymczasem wyjeżdżamy z miasteczka, droga pnie się coraz bardziej w góry, zakręty coraz bardziej zaczynają przypominać Stelvio. Nagle, gdy wokół nie ma niczego gps oznajmia entuzjastycznie „jesteś u celu”.
Nocleg zarezerwowany, ojro przelane i co? Czyżbyśmy zostali… ehm… no, tego… ten…
Nie ma co, ładnie się zaczyna nasza przygoda! Dobrze, że w Algierii nic nie rezerwowaliśmy
Próbujemy jeszcze kawałek. Droga się kończy. Dalej maleńki dziedziniec i kościółek. Chyba nici z noclegu. Ale, ale – przejeżdżamy pomiędzy kwietnikami i jedziemy dalej. Droga zmienia się w szutrówkę i nagle kończy, zaś po prawej stronie stoi opuszczona rudera.
Teraz jesteśmy pewni, że jesteśmy w d…!
Nagle po lewej stronie – jakby spod ziemi – pojawia się dziewczyna z psem.
Okazuje się, że do urwiska „przyklejone” są schodki, po których można dostać się do naszego pensjonaciku. Eletta poszła przodem, zaś Bruno (tak miało na imię bydlę) bezpardonowo obszczał nasz bagaż, który zdążyłem zdjąć z motocykla…
Świński ryj!


005.jpg


006.jpg


Pensjonacik okazał się rewelacyjny – dostaliśmy pokój przerobiony z piwniczki na wino. W pełni wyposażony, kuchnia, łazienka. Wszystko w rustykalnym stylu – nie wiem jak Eletta jest w stanie utrzymać tam niemal kliniczną czystość ?! A widok jaki się z niego roztaczał wart jest każdych pieniędzy. Na stole słodycze i owoce, a w lodówce jogurty, dżemy, miody, mleko. Mamy się częstować. Jak to traktować – czy jako gościnność, czy potem należy za to zapłacić – jak w hotelu?
Za chwilę wpada Eletta, przynosząc nam lokalną wędlinę w stylu szynki parmeńskiej i rogala. Zanim zdążyliśmy to zmłócić, dostajemy parujące lokalne danie, tylko jak to się nazywało? Potem przyniosła jeszcze ciasto… Wszystko super!
Dobrze, że Bruno nie odstępował nas na krok… i nie jest wybredny
W ciągu pół godziny reagował już na polskie „podaj łapę”.
Nawiedził nas również mąż Eletty, przynosząc 1,5 litrową butlę pysznego wina z winnicy kolegi.
A my następnego dnia rano wsiadamy na algierski prom! Żona z żalu rozważała nawet ostrą samotną degustację tego wieczoru…
Leżąc w łóżku rozmawiamy o bardzo ciepłym przyjęciu we Włoszech. To dobra wróżba!

007.jpg


008.jpg


009.jpg


010.jpg


011.jpg


26 lipca

Wstajemy o 7:00. Jak dla mnie nie jest to wczesna godzina, więc mogę powiedzieć, że trochę poleniuchowałem Plan jest taki, żeby wystartować o 8, żeby dojechać bez napinki do promu. Niby mamy tylko 340 kilometrów do Genui, ale prom odpływa o 17, a trzeba być 2 godziny wcześniej. Zagadaliśmy się tak z Elettą, że wyjeżdżamy prawie o 10.
Łykamy sielskie, włoskie krajobrazy, ale droga mija bardzo wolno. Masa małych miasteczek, ruch ogromny, a wyprzedzać trudno. Jak tak dalej pójdzie to może nie być różowo… Generalnie ciepło, termometr wskazuje 34 stopnie. Szczęście, że zabudowania się skończyły i wjeżdżamy na autostradę. Trochę podgonimy. Płacimy 10,60 Euro, ale (nie licząc winiety w Austii) to jedyny koszt za przejazd. Cieszy mnie to, bo zakładałem dużo większe wydatki. Jedziemy spokojnie, wjeżdżając co i rusz w jakieś tunele aż naszym oczom ukazuje się taka oto tablica:


012.jpg


zaś po chwili jednostka pływająca o jakże śpiewnie brzmiącej nazwie: Al – Dżazair II.


013.jpg


Zostawiam motocykl z Anią w kolejce, sam zaś idę załatwiać papiery. Przed budynkiem tłum ludzi. Wszyscy siedzą lub leżą jak popadnie. Z ubiorów, rysów twarzy i sposobu zachowania widać, że to raczej nie Europejczycy – ciemniejsza skóra, kobiety często w hidżabach. Widząc moje niezdecydowanie, ktoś wskazuje ręką schody na pierwsze piętro. Nie bardzo wiem co i gdzie się załatwia, jednak prosta i jasna wskazówka ochroniarza: uno i secundo ze wskazaniem konkretnych okienek wszystko rozjaśniła. Trochę stania w kolejkach, dostaję bilety i możemy pakować się na prom. Dobrze się stało, że przyjechaliśmy 3 godziny przed planowanym wypłynięciem, bo czasu nam nie zostało… Tymczasem prom wyruszył z około godzinnym opóźnieniem. W sumie – co za różnica – i tak 24 godziny na morzu przed nami. W oczekiwaniu na odpłynięcie żona pyknęła kilka zdjęć Genui i portu.


014.jpg


015.jpg


016.jpg


017.jpg


018.jpg


019.jpg


020.jpg



Wreszcie płyniemy. Czekał nas piękny zachód słońca i rozgwieżdżona, księżycowa noc. Tak naprawdę to nasz pierwszy „rejs”, kiedy to zza burty nie widać lądu, lecz - jak okiem sięgnąć – tylko morze.
W nocy odstaliśmy w kolejnej 3-godzinnej kolejce aby załatwić papierologię związaną z przekroczeniem granicy. Dobrze, że odbywa się to na promie i nie trzeba tracić czasu po zejściu na ląd. Kupiliśmy także ubezpieczenie OC – zielona karta nie działa w Algierii. Koszt 15 Euro. Nikt później przez całą podróż nie pytał o to ubezpieczenie…
Na koniec zonk – nie da się na statku wprowadzić nas do jakiegoś systemu informatycznego i całą procedurę celną musimy dokończyć w Algierii.


021.jpg


022.jpg


023.jpg

Nie udało nam się wykupić kajuty, więc śpimy na fotelach. To g… a nie spanie. Z dwóch powodów: Algierczycy klimę ustawiają chyba na 15 stopni i jest po prostu strasznie zimno, poza tym – fotele. Ja w kurtce i kawaleryjkach trochę kimnąłem, ale moją Żabę obudziło szczękanie jej własnych zębów. Poszła zagrzać się na pokład i pochodzić po promie. Dzięki temu poznała gościa z obsługi i została oprowadzona bez mała po całej łajbie. Nie była jedynie w maszynowni. Była natomiast na mostku kapitańskim, gdzie spotkała kobietę w hidżabie. Kapitana tego promu
Cóż, nie zdążyłem powiedzieć, że jako jedyni Europejczycy – byliśmy maskotkami, wzbudzając dość duże zainteresowanie. Wszyscy byli dla nas bardzo mili i serdeczni, z każdym się dało pogadać. Nieraz był jedynie problem z językiem, ale to pokonywaliśmy.
W restauracji po zamówieniu kawy nic za nią nie zapłaciliśmy, bo… jesteśmy gośćmi w Algierii. Jaki miły gest. Jeśli do takich serdecznych ludzi jedziemy, to super zaczyna się nasza podróż.
Na promie nawiązałem masę znajomości z ludźmi płynącymi z nami; chłopaki opowiedzieli mi jak przejść przez kontrolę celną, gdzie w Algierii wymieniać pieniądze.

- To jest mój numer telefonu. Kupisz sobie algierską kartę telefoniczną i w razie jakichkolwiek problemów, możesz do mnie zadzwonić. Jeśli będziesz miał jakikolwiek problem z dogadaniem się – zadzwoń i ja przetłumaczę. Jeśli będzie potrzeba to przyjadę do ciebie.
- Ale mieszkasz co najmniej 600 km od naszej trasy !?
- To nic. W Algierii paliwo jest tanie.
Babskie gadanie – pomyślałem. Nie było babskie. Ja jeszcze nie znałem Algierczyków.

Tymczasem mieliśmy możliwość poobserwowania ludzi, jakże odmiennych od nas. Wszędzie wielki rwetes, tumult, masa dzieci. Ludzie poukładali sobie posłania dosłownie wszędzie – w salach, na korytarzach, na klatkach schodowych. Ale wszystko z uśmiechem. Łatwo dało się zauważyć, że uwielbiają dzieci. Są one wszędzie - uczestniczą w życiu dorosłych, jednak – gdy trzeba – okazują im szacunek. Maja przy tym ogromną swobodę. Moja lepsza połówka, kwitnąc wraz ze mną w kolejce do odprawy celnej namalowała dziewczynce stojącej obok rysunek. Dziecko tak się ucieszyło, że uściskało i wycałowało moją żonę. Okazało się, że kontakt fizyczny jest tam dużo bliższy niż u nas (jednak oczywiście w obrębie płci).

27 lipca

Tymczasem zastał nas świt – przepiękny! Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że jest to jeden z wielu naszych świtów…


024.jpg


Dużo rzeczy do załatwienia, emocji, nowości, więc rejs – mimo, że trwał długo – jakoś upływał. Ale od południa chcieliśmy już być u celu. Tymczasem do portu dobiliśmy wczesnym wieczorem. Bardzo nas ciekawiło jak to będzie, czy uda nam się dojechać tam, gdzie planujemy. A plan wyglądał mniej więcej tak:


024a.jpg


W oddali już majaczy zarys – tak wyczekiwanej przez nas – Afryki.


025.jpg


026.jpg


Odprawa, choć nie tak szybko jak byśmy chcieli – poszła bezproblemowo. Traktowani byliśmy bardzo miło i nikt nie złościł się, że nie umiemy żadnego języka. Przypomniał mi się celnik w Serbii, który nie wiadomo dlaczego rzucał naszymi paszportami. Jako kontrast!
Tu, oprócz arabskiego, w powszechnym użyciu jest francuski. Angielski raczej rzadko. Załatwiamy kolejne formalności, udaje się uzyskać TPD, czyli coś a’la dowód rejestracyjny dla motocykla i możemy ruszać. Musi to być ważny dokument, bo celnik upomina, żeby go nie zgubić.
Jak głosi napis – jesteśmy już w Skikdzie.


027.jpg


028.jpg

Ostatnio edytowane przez Dredd : 26.01.2022 o 20:00
Dredd jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem