Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13.11.2018, 11:45   #13
Gończy
 
Gończy's Avatar

Zapłaciłem składkę :) Dział PiD

Zarejestrowany: Mar 2017
Miasto: LPU
Posty: 1,141
Motocykl: RD07a
Gończy jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 9 godz 5 min 52 s
Domyślnie

Snując się powoli się po śliskim asfalcie serpentyn północnej Transalpiny zjechałem do pierwszego miasteczka z nadzieją na ciepły posiłek. Niestety jak na złość wszystko wokoło było pozamykane. Psiocząc pod nosem i wyżymając mokre rękawice wlazłem na motocykl i poturlałem się w dół. Po zmaganiach z upałem, zmęczeniem spowodowanym nieprzespaną nocą oraz zimnym prysznicu na wysokości 2000 m npm. parująca ciepła pizza jakąś godzinę później, którą wylądowała przede mną na stole wniesiona przez uśmiechnięta rumuńska kelnerkę, błysnęła niczym największe skarby tajemniczej Shangri-La. Nie chciało mi się już stamtąd ruszyć. Mógłbym tam pozostać na zawsze. Naraz zrobiło mi się błogo i przyjemnie. Była to najsmaczniejsza pizza jaką jadłem w życiu. Pożerając ostatnie kawałki i popijając je colą patrzyłem na popołudniową, przepełnioną gwarem ulicę tego małego rumuńskiego miasteczka. Było kolo godziny osiemnastej, właściciele zamykali powoli sklepiki szykując się do domów. Niektórzy zebrani w grupki przesiadywali pod parasolami uśmiechnięci i zadowoleni paląc papierosy i pijąc piwo. Góry, deszcz i burza, zimno, to wszystko zostało za mną. Schłem w cieple popołudniowego słońca jak chodnikowy kocur. Dziś zbliżał się półmetek podróży, od jutra zaczyna się oficjalnie powrót. Skręciłem papierosa i zapaliłem. Cieszyłem się tą chwilą, która trwała. Przed sobą miałem jeszcze kawałek drogi ale po namyśle stwierdziłem, że należy mi się odpoczynek, wbiłem w nawigację jakiś nocleg do 60 km od stolika, przy którym zajadałem się pizzą, tak aby wysuszyć ciuchy na motocyklu i po chwili byłem znowu w drodze.
I tak oto przed wieczorem dotarłem drogą, która odbijała na północ od krajowej drogi 67 do miejscowości o nazwie, której teraz nie pomnę. Nazywać ją będę Rumuńskim Nałęczowem, o czym przekonałem się dopiero nad ranem, ale nie uprzedzajmy faktów. Człowiek uczy się całe życie. Zamiast zdobyć się na minimalny wysiłek i podjechać do centrum owego miasteczka zaufałem wskazaniom gps-a. Poprowadził mnie zaś on jakimiś zadupiami, kamolami i rozkopanymi drogami do pensjonaciku niczym z czasów wakacyjnych wypraw maluchem w PRL-u, który położony był na samych obrzeżach na stromej górze. Tańcząc jak pijana licealistka na studniówce Afryka wdrapała się dzielnie po mokrej trawie i śliskich kamieniach na górę. Kiedy zatrzymałem się przy pensjonacie i zgasiłem silnik, uśmiech po odniesionej właśnie wiktorii spłynął mi z gęby i potoczył się gdzieś po kamiennej stromiźnie, lądując u podnóża góry. Na usta cisnęło się pytanie… Jak ja kur.. stąd jutro zjadę?
O ile wjazd na górę wąskim podjazdem tuż obok metalowego ogrodzenia z jednej i rozciągniętego drutu kolczastego z drugiej strony nie przysporzył mi aż nadto problemów, o tyle zjazd w dniu jutrzejszym po śliskich od rosy trawy i kamieniach będzie nie lada wyzwaniem. Zameldowałem się w pensjonacie Adi, po czym ruszyłem jak zawsze w takich enigmatycznych i egzystionalnych przypadkach po piwo do sklepu u podnóża góry. Trasę zjazdu miałem jeszcze tego wieczoru przejść kilka razy utrwalając ją sobie w pamięci. Nie dość, że wjazd był stromy to jeszcze schodził pod kątem w bok. Nawet we śnie przyszło mi się zastanawiać jaką taktykę przyjąć, żeby nie zakończyć przygody w tym rumuńskim uzdrowisku ze złamaną ręką lub nogą. Oczywiście była to kolejna noc nieprzespana zbyt dobrze. Z tego wieczora taki obraz stoi mi przed oczami: siedzę brudny i umorusany dopijając drugą puszkę piwa, gapiąc się na ten nieszczęsny zjazd, za wzgórzami zachodzi właśnie czerwone leniwe słońce a do moich uszu dobiega piękna ludowa rumuńska muzyka, gdzieś z doliny, gdzie właśnie odbywają się tańce.
Wstałem oczywiście niewyspany. Ubrałem się od razu i z niepewną miną poszedłem do motocykla. Postawiwszy motocykl na centralce rozgrzałem trochę silnik i klocki hamulcowe, złożyłem lusterka, przeżegnałem się i zanim jakikolwiek cień zwątpienia przysłonił mi moją biedną mózgownicę ruszyłem w dół, ot tak z marszu bez jakichkolwiek dywagacji. Pierwsza część zjazdu była w miarę łatwa. Musiałem tylko robić wszystko, żeby nie zjechać z cieniutkiego paseczka betonu na śliską trawę. Potem mała hopka i mokre, staczające się w dół kamienie. Trzymałem się tylko jednej myśli – dłoń z klamki hamulca i gaz w razie w. Gdzieś w połowie kamienistego odcinka Afryka złapała poślizg i zaczęła iść bokiem w kierunku ogrodzenia z drutu kolczastego. W ostatniej chwili odkręciłem manetkę i złapałem pion. Po chwili, spocony jak mysz kościelna, sto razy bardziej dumny niż z przejazdu deszczową Transalpiną byłem już na dole. Pozostało mi zrobić jeszcze dwa kursy po cały mandżur, który zostawiłem na górze i pożegnać się z właścicielem. Jadąc przez ową mieścinkę co chwilę widziałem piękne pensjonaciki i pola namiotowe położone w urokliwych miejscach, tuż przy samej drodze. Jedno jest pewne. Pensjonat na tamtej górze będę pamiętać bardzo długo. No cóż człowiek się uczy przez całe życie.


Ps.
Wybaczcie że nie zamieszczam tu dziesiątek zdjęć ale nie zrobiłem ich za dużo po drodze, choć miałem ze sobą zarówno smartfona jak i aparat. Ba nawet kamerę na kasku, ale jak się później okazało coś poprzestawiałem w ustawieniach i w sumie nagrało się wielkie g. Poza tym jak pisałem miałem problem z ładowarką a akumulator umarł tuż przed górną Transalpiną zgodnie z prawem Murphiego.
Załączone Grafiki
Typ pliku: jpg 1e.JPG (521.1 KB, 12 wyświetleń)
Gończy jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem