Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13.03.2021, 21:11   #80
CeloFan
 
CeloFan's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
CeloFan jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 16 godz 51 min 3 s
Domyślnie




21 dzień. 10 maja.
Chalandar - 36.218990, 53.736372 lub N 36 13.145 E 53 44.182. Iran.


Licznik 98637-99167
530 km.

Mimo dość wczesnej pory, jest parno i gorąco. W cieniu. Bo jak się jest na słońcu, to piecze i człowiek niezwyczajny, rozpuszcza się tuż po wyjściu z klimatyzowanego holu hotelowego. Rozpuszcza albo gotuje jak ziemniaki w mundurkach. Czarna kanapa motocykla, mimo że w cieniu, zaraz się chyba rozpłynie.



Po 40 minutach jazdy wzdłuż linii brzegowej morza odbijam na południe, w kierunku gór. Już za kilka kilometrów wjeżdżam do… Gdyby nie napisy w farsi, można by pomyśleć, że do Rumunii.

















Wspinam się serpentynami w bukowym lesie. Liściaste drzewa chronią przed skwarem i słońcem ledwo przebijającym się przez gęste korony drzew. To może być uczęszczana droga, bo u podnóża pasma górskiego przedsiębiorczy człowiek rozpala ogień, żeby gotować dla podróżnych. Być może uczęszczana, ale nie dziś i nie teraz. Droga Baladeh – Royan, zajęta jest tylko przez mieszkańców tego regionu. Jeżdżą w swoich sprawach starymi furgonetkami Nissan i przeganiają bydło, kozy i owce na pastwiska. Gdzie stado, tam psy. Tutaj też są, ale spokojne. Nie tak agresywne, jak przy jeziorze Ovan.



















Im wyżej, tym drzew mniej. Na około 1800 metrów n.p.m, zastępują je niskie krzewy i zielone łąki porastające zbocza.









Pozbawiony ochrony drzew, rozpływam się od niemożliwie rozgrzanego powietrza. Trochę lepiej jest, kiedy zapnie się kurtkę i zamknie kask. Tylko nie ma wtedy czym oddychać.
W przylepionych do zbocza wioskach mieszkają ludzie. Niekiedy, mimo wielkiej przestrzeni wokół, domy postawione są bardzo blisko siebie. Jakby miało to zagwarantować ciepło zimową porą. Mam wrażenie, że te bliżej drogi są najstarsze a im wyżej, tym nowszych materiałów użyli budowniczowie.









Jestem już na tyle wysoko, że przy drodze zalegają resztki śniegu, a schłodzone powietrze przynosi ulgę po spiekocie. Z wysoka doskonale widać, którędy jechałem. Z tej perspektywy to oaza spokoju i bajkowa kraina zieleni.









Na przełęczy jest wręcz rześko. Nie rześko. Zimno.
GPS pokazuje 2950mnpm. Jestem na odsłoniętej przestrzeni. Niskie, kolczaste krzewy smagane lodowatym wiatrem drżą tak samo, jak ja. Tylko mnie wicher może przepchnąć jak nieproszonego gościa.















Myślałem, że jestem sam, ale w dole, po zboczu pasterz przepędza swoje stado. Pewnie do wodopoju. Dopiero przez teleobiektyw aparatu widać, że to owce i kozy. Gdyby zwierzęta się nie przemieszczały, wcale bym ich nie zauważył.





Po lewej stronie, od przepaści odgradzają drogę głazy, a za nimi niewidoczna teraz zielona dolina, którą jechałem.
Surowy klimat, ostre, lodowate podmuchy wichru, niemal ogołocone z roślinności skały, sprawiają wrażenie dzikości tego zakątka świata. Można zachwycać się tą wielkością, stałością, determinacją rzadkiej roślinności, z jaką tu z trudem rosną i jednocześnie poczuć się małym i nic nieznaczącym. Ja tylko wjechałem wygodną drogą i za chwilę odjadę. Wszystko, co zastałem, jest tu od zawsze, nieprzerwanie trwając.



Przede mną… Potęga i czysta biel góry przytłacza wszystko, co do tej pory zobaczyłem. To Demawend*. Drzemiący wulkan i najwyższy szczyt w Iranie i na całym Bliskim Wschodzie. Mimo przejmującego zimna długo wpatrywałem się w jego biel, odcinającą się od pozbawionych śniegu, niższych gór i później wielokrotnie zatrzymywałem się, żeby popatrzeć i zapamiętać to, czego żadne zdjęcie nie jest w stanie uchwycić.



Teraz w dół. Po drugiej stronie doliny, która wyłoniła się zza skał, niższe, lecz też ośnieżone szczyty. Towarzyszą wulkanowi, oddzielając białą kreską ziemię od nieba.



Wystarczył krótki czas i silny wiatr, żeby różnica ciśnienia, temperatury albo wilgoci, albo wszystko na raz spowodowało, że do Damawend przywarła chmura, tworząc coś jak kołnierz i skrywając część stromego zbocza przy szczycie. To chmura orograficzna**, a ja jestem świadkiem jej powstania.



Droga meandruje, sprowadzając mnie niżej i niżej w dolinę. Minąłem może dwa samochody i oprócz pasterza w dolinie, nie widziałem innego człowieka. Skały zamieniają się w łąki a łąki w pola uprawne, ale tylko tam, gdzie jest woda.















W zielonej dolinie miasto nad rzeką jakby zakleszczone między skałami. To Baladeh, stolica dystryktu Baladeh, będącego częścią prowincji Mazandaran. Rzeka nazywa się Noor. Według informacji z sieci, jej źródło jest na wysokości 3170 metrów. Przez 150 kilometrów spływa w dół, żeby na wysokości 700 mnpm połączyć się z Haraz.





W dolinie o tej samej nazwie droga nieprzerwanie towarzyszy wartkiej rzece. Znów jest jak w piekarniku, choć nie ma wilgoci znad morza. Góry zatrzymują ją sprawiając, że klimat zamienia się w pustynno-stepową krainę z wapienia i piaskowca. Został tylko silny, suchy wiatr.



Życiodajne wody Haraz są koloru kawy z mlekiem. Rwący nurt zagłusza wszystko inne. Nad rzeką mostek drewniany. Wydaje się tak kruchy, że gdyby tylko rzeka mogła zawadzić swoją spienioną falą choć jedną deskę, to porwałaby całość na zawsze.













Coraz częściej wymijam ciężarówki. Znika zupełnie zieleń, a jeśli nawet jest, to przyprószona pyłem. W końcu sam wjeżdżam w wielką chmurę szarego pyłu, którego wiatr nie nadąża przewiewać. To kopalnia. Jeżdżące wywrotki wzniecają tumany pyłu. Spada widoczność, a pył dusi nawet w zamkniętym kasku.











Tuż za kopalnią wjeżdżam na drogę główną, prowadzącą do Teheranu, tym razem od północnego wschodu.
Wygląda jak autostrada. Mimo wygody i widoków wytrzymałem 20 kilometrów.
Jadąc, wyszukuję na chybił-trafił możliwości zjechania z arterii. Jest, ale zjeżdża się tam z przeciwnego pasa. Dopiero po 2 kilometrach znalazłem przerwę w barierze na tyle dużą, żeby można było zawrócić motocyklem.







Wąski asfalt a przy nim znaki sugerujące wznos 8 do 14%. Żar leje się z nieba. Wczołguję się na 1 biegu. Spod koła ucieka wylegujący się dotąd wąż albo żmija.



Serpentyny. Wyjechałem zza linii drzew i okazało się, że nieświadomie trafiłem na naturalny taras widokowy na Damawend. Ten widok towarzyszy mi nieprzerwanie.









Motocykl nie znosi dobrze wspinaczki. Mruga czerwona kontrolka i świeci wskaźnik płynu chłodzącego. Zatrzymać się nie mogę od razu, bo albo ostry zakręt pod górę, albo taki podjazd, że trudno byłoby ruszyć. Cały wyświetlacz już pulsuje. To ostatni moment na zatrzymanie, bo silnik się przegrzeje.



Wystarczy kilka minut przerwy i coraz zimniejszy wiatr szybko chłodzi motocykl. Wystarczy też kilka kilometrów i znów kontrolka daje znać. Aż do szczytu nie można się rozpędzić. Tak jestem zaaferowany motocyklem i widokami, że skręciłem w nieodpowiednią, gruntową drogę. Kiedy zawracałem, przy domu zbudowanym z gliny, cegieł i drewna, znowu silnik daje znać, że za gorąco. Ja też jestem nieco wyczerpany jazdą pod górę i wiatrem non stop próbującym zrzucić mnie w przepaść. Mimo przyjemnego chłodu panującego na tej wysokości jestem cały mokry. Mimo, że jestem cały mokry, nie mogę przestać patrzeć.





Na to podjeżdża niebieski pickup. Wysiada rosły typ w zwiewnej, jasnej koszuli. Zerka na mnie, ale idzie na skarpę nieopodal i staje na krawędzi, chcąc się z niej rzucić. Nie rzuca się. Rozkłada ręce, jakby wszystko co widzi, witał po podróży. Jakby wrócił do domu. Taki gest z Titanika ze znanej sceny. Chcę zrobić zdjęcie. Zanim jednak wyjąłem aparat... Niestety wie już co zamierzam i stanął tak, żeby lepiej było go widać.



Dopiero teraz podszedł i zgniata silnym, szczerym uściskiem moją dłoń, a potem gestami zaprasza do swojego skromnego domu na jedzenie. Odmawiam, znając miłe zwyczaje Persów. To taarof

Kiedy zdaje mi się, że motocykl nieco ostygł, wracam na właściwy szlak i znów pnę się pod górę. Tutaj już tak skandalicznie stromo nie jest. Tylko ten wiatr.
Jeszcze kilka serpentyn i na szczycie dylemat. Jestem najwyżej, jak się da wjechać na górę. Tu kończy się asfalt i zaczyna szuter. W oddali następna góra, po której pnie się szutrówka i przepada gdzieś za zboczem. Tą drogą, w linii prostej do asfaltówki jest około 100 kilometrów. 100 kilometrów w górach może zamienić się w 150 albo więcej. Benzyny mam za mało, nawet licząc zapas w kanistrze. No i znów jakaś niepewność wdarła się we mnie i mówi, żebym zawrócił. Zakręty 180 stopni na luźnej nawierzchni z moim ekwipunkiem po drodze bez możliwości popełnienia błędu. A jak się skończy zawalona skałami? A jeśli skończy się w ogóle? No i wiatr. Stoję pod stacją przekaźnikową. Są tu anteny różnego rodzaju. Porywisty wiatr wprawia w drżenie każdą linę naciągu. Przez to, każda wydaje z siebie upiorne wycie. Wszystkie razem tworzą chór przyprawiający o ciarki, o paśmie częstotliwości jak z horroru.



Zawróciłem. Powrót jest łatwy i przyjemny dopiero na wysokości zamieszkanej przez ludzi. Powyżej to walka z wichrem na zakrętach i z roztargnieniem. Nie da się nie patrzeć tam gdzie ciągnie mimowolnie wzrok.
Nadrobię około 200 kilometrów.













Nigdy chyba nie dorównam kunsztowi miejscowych motocyklistów. Pojawił się znikąd, jechał za mną, aż mu się znudziło i wyprzedził w takim miejscu, że mi by do głowy to nie przyszło





Na asfalcie, na głównej drodze, do której wróciłem, płasko i prosto, choć wokół góry. Potem wpadam w zakręty jak na torze wyścigowym, a na koniec droga prowadzi do przełęczy. GPS pokazuje 2650 m n.p.m. Jest wczesne popołudnie i przyjemny chłód pozwala odpocząć od żaru dnia, nie tylko mi. Droga prowadzi do Teheranu, więc jest mocno uczęszczana. Jest wszystko, czego potrzeba: sklepy, restauracje, meczet. Nie zatrzymam się tu. Za dużo ludzi.







Od razu za przełęczą tunel prowadzący w dół. Dziwne uczucie. Wjeżdżając weń z zimnej przestrzeni czuję, jak otacza mnie rozżarzone powietrze. Rozżarzone? Wręcz pali. Przenika do kasku i do płuc. Jak pierwszy oddech w saunie. Dymem samochodowych wyziewów gryzie w oczy. Oddycham coraz szybciej, ale to nic nie daje. Co się dzieje? Jest jak w komorze gazowej. W ciemności, na asfalcie widać białe, nieregularne plamy ostrego światła bijące snopami z góry. Latarnie? Znów ciemność. Płuca palą w środku. Nie da się oddychać. Nie da się przyspieszyć, bo przede mną sznur samochodów ciągnie się 30 km/h. Z naprzeciwka też. Znowu snopy światła przenikają z sufitu… W końcu, kiedy wzrok zaczął przyzwyczajać się do ciemności, chwyciłem. To tunel z… blachy, a światło na asfalcie pochodzi od dziur w starej, metalowej powłoce.





Z ulgą wyjechałem z tej pułapki. Otwieram kask i zaciągam się powietrzem jak wyłowiony z wody, niedoszły topielec.
Nie dojeżdżając do Teheranu, w Rudehen, odbijam na wschód. Wcześniej jednak zgubiłem się mimo GPS. Dobrze się stało, bo skończył się zapas mojej wody, a pragnienie wysysa ze mnie wszystkie siły. Po zakupach wlałem w siebie litrowy, schłodzony sok i tyle samo wody. Kiedy tak się nawadniałem, ze sklepu wyszedł sprzedawca, zajadając melona. Zobaczył mnie, zawrócił na pięcie i za chwilę ja też zajadałem się soczystym, żółtym kawałkiem owocu razem z nim. Nie zadawał pytań, nie przyglądał się, nie robił zdjęć. Po prostu poczęstował turystę melonem i zamienił kilka grzecznościowych zdań.







Żeby wjechać na drogę 79, muszę przejechać przez kładkę dla pieszych albo nadrobić kilka kilometrów do głównej drogi i potem jeszcze nie wiadomo ile, żeby zawrócić. Nie zastanawiałem się dłużej niż chwilę.





Za 90 kilometrów odbiłem na południe i wjechałem między skały jak przez monstrualne wrota. Za nimi inny świat. Słońce wydłuża cienie i wszystko nabiera plastyki.





Za miastem Semnan, wjechałem w łagodnie pofalowane wzniesienia. Trudno nie zatrzymać się tutaj.



















Właśnie wyjąłem aparat, kiedy zatrzymała się ciężarówka, którą niedawno wyprzedziłem. Jej silnik zgasł, a kierowca idzie prosto w moją stronę. Czego chce?





Będąc coraz bliżej, mówi po swojemu. Zna kilka słów po angielsku. Rozmawiamy za pomocą mapy papierowej, GPS i gestami, dokąd jadę i dokąd jedzie kierowca. Bariera językowa jest zbyt duża, żebyśmy się w pełni zrozumieli. Zrozumiałem tylko, że zaprasza mnie do swojego domu. Oferuje gościnę, jedzenie i nocleg. Odmawiam oczywiście, ale ten nalega. To nie Taarof. Już tłumaczy gdzie jest jego dom, że za dwie godziny będzie tam, tylko skończy pracę. Z początku próbowałem opierać się, ale to na nic. W końcu wrócił do ciężarówki. Myślałem, że odjedzie, ale ten przyniósł notes. Napisał na kartce nazwę miejscowości, adres, swoje imię i numer telefonu. Tylko numer telefonu jest dla mnie zrozumiały. Adres pisany w farsi nie jest dla mnie, tylko dla tego, kogo będę pytał o drogę. Odrywa zapisaną kartkę i wręcza mi ją w taki dziwny sposób. Trudno to uchwycić słowami. Tak jakby nierówno urwany papier był gafą, a jednocześnie jego zawartość, świadczyła o szacunku do kogoś ważnego. Wiem jak to brzmi. Kimże jestem, żeby się wywyższać, ale właśnie tak to przez chwilę widziałem. Stałem się ważny dla tego człowieka, kimkolwiek bym nie był. Jako gość w jego kraju i w jego domu.
Żegnamy się serdecznie uściskiem dłoni. On z nadzieją, że odwiedzę jego dom a ja z pewnością, że nie zrobię tego. Jakże bym mógł nachodzić tak poczciwego człowieka, wyjadać jego zapasy, korzystać z gościnności, nie mogąc w odpowiednio szczodry sposób odwdzięczyć się.










***
Poszerzenie podnóżka już od dawna wisi przykręcone tylko jedną śrubką. Reszta odleciała po drodze. Przypomniawszy sobie o tym, zatrzymałem się na poboczu.
Ostatni raz przed wieczorem, zatrzymałem się na rozstaju dróg, żeby zastanowić się, czy szukać noclegu, czy jechać do końca drogi, którą wyznaczyłem w nawigacji i tam zastanowić się co dalej. Zatrzymuje się mijany wcześniej samochód. Z nowego, białego Peugeota 405 wysiada mężczyzna około pięćdziesiątki a od strony pasażera, młoda kobieta. Dziewczyna właściwie. Jest szczupłej budowy. Bez skrępowania zdejmuje chustkę z głowy, żeby ją poprawić. Długie, kruczoczarne włosy rozlewają się po ramionach, aż za łopatki. Brązowe uśmiechnięte oczy i cała twarz w nienagannym makijażu. Jest naprawdę piękna.
Obydwoje podchodzą do mnie. Gaszę silnik, zdejmuję kask. Mężczyzna pyta, czy potrzebuję czegoś. Zatrzymali się, żeby zapytać obcego człowieka, czy ten czegoś potrzebuje. Nie, przecież nie potrzebuję.
Rozmawiamy o drodze i o tym miejscu. Pytają dokąd jadę, a ja pytam, gdzie może być hotel. Próbują wytłumaczyć co, gdzie i jak, ale to już zbyt wiele jak na moje pojęcie o angielskim. Pozostało mi udawać, że już wiem, inaczej byliby w stanie zaprowadzić mnie tam, porzucając swoje plany.
Odchodzą do auta. On otwiera dziewczynie drzwi z nonszalancją, wręcz teatralnym gestem. Ona dotyka jego ramienia i wsiada. Jakie to niezwyczajne. Nietypowe według stereotypu, który mam zakodowany w głowie na temat roli mężczyzny i kobiety w Iranie.






***

Stacja benzynowa na obrzeżu Telmadreh. Zatankowałem motocykl i siedzę na krawężniku, zajadając resztę cienkiego placka, przypominającego lawasz***, który został mi z kolacji. Mimo że jestem w pewnym oddaleniu od dystrybutorów i kasy, kilka osób podchodzi, żeby przywitać się i zagaić o cokolwiek. Jest też samochód z parą młodych ludzi w środku. Zatankowali i teraz dziewczyna pyta po angielsku, czy mogą w czymś pomóc. Ponieważ jeszcze się nie zastanawiałem nad tym a słońce nisko, nieopatrznie zapytałem o hotel w pobliżu. Nieopatrznie, bo w tym kraju wszystko musi być załatwione i dogadane, jeśli ktoś zapyta albo poprosi o cokolwiek.
Jadą z Teheranu, więc nie znają okolicy. W związku z tym chłopak poszedł zapytać obsługę stacji. Ci o hotelu w pobliżu, nie wiedzą nic.

-To nie kłopot, bo ten tam, co sprzedaje miód przy stacji, może coś wiedzieć — oznajmia chłopak.

W ten sposób w akcję rozpytywania o hotel dla faceta z motorem zaangażowani są wszyscy. Zebrała się mała grupka i dyskutują. W końcu straganiarz wpadł na pomysł.
- Nie musisz nigdzie jechać. Będziesz spał tutaj – przetłumaczyła słowa straganiarza dziewczyna z samochodu.
Zanim zorientowałem się w czym rzecz, wszyscy zaczęli kiwać głowami na znak zgody. Straganiarz już idzie do budynku i woła mnie zachęcająco, żebym szedł za nim. Cóż mi pozostało. W korytarzu drzwi a za nimi miejsce do modlitw. Zdjęliśmy buty i pokazuje, gdzie można się położyć, gdzie zostawić bagaż. Później jeszcze gdzie mogę się umyć, a jakbym był głodny, to tutaj a tutaj jeszcze jest sklep.

Powinienem wiedzieć już, że lepiej o nic nie pytać, jeśli nie jest się świadomym pytania i jego możliwych konsekwencji. To jest dla mnie, zatwardziałego introwertyka po prostu KRĘ PU JĄ CE.
Straganiarz to dobry handlowiec. Za swój pomysł oczekuje rewanżu w formie 200 tysięcy Riali. Wiem, że nie płaci się za taki nocleg, ale... To niewielka cena, za którą będę mógł spokojnie usnąć, mając mniejsze wyrzuty w sprawie zamieszania z hotelem. Z ulgą przyjmuję ofertę. Młodzi z samochodu, dopiero kiedy upewnili się, że na pewno mam wszystko czego trzeba, odjechali.
Krzątam się przy motocyklu, a kobieta ze sklepu częstuje mnie kawałkiem zimnego arbuza.
Wyszedłem po ostatnią rzecz z motocykla – tankbag i dostaję herbatę.
Schowałem tankbag i poszedłem zablokować kierownicę i sprawdzić co się dzieje, bo oprócz odkręconego poszerzenia podnóżka, sączy się benzyna przez lewy wlew. Dostałem dorodną śliwkę.
Straganiarz poprosił, żebym zrobił mu zdjęcie z jego kramem różności i poczęstował mnie herbatą.
No co za ludzie! Nigdzie już nie wchodzę i nie wychodzę! To jednak nie działa. Człowiek z obsługi stacji, widząc, że siedzę na krawężniku, przyniósł plastikowe krzesło. A jak na nim już usiadłem i zacząłem pisać w notesie, jeszcze doniósł herbatę. Jak ją tylko dopiłem, dostałem następną. Przy tej następnej, bardzo uważałem, żeby się nie skończyła…















Tak oto, w gorący wieczór zakończyłem dzisiejszą tułaczkę, schwytany w pułapkę małych i dużych uprzejmości.



P.s
Prawdopodobnie wyciek jest przez sparciałą uszczelkę wlewu benzyny albo źle ją założyłem, po mocowaniu filtra do wlewu. No i jak zwykle nalałem za dużo benzyny.
CF

Mapy.





*Demawend - https://pl.wikipedia.org/wiki/Demawend
**Chmura orograficzna - https://pl.wikipedia.org/wiki/Chmura_orograficzna
***Lawasz - https://pl.wikipedia.org/wiki/Lawasz
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie.
https://www.facebook.com/CFact1/
CeloFan jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem