Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05.04.2020, 17:05   #56
zz44
 
zz44's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2015
Posty: 297
Motocykl: nie mam AT jeszcze
zz44 jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 tygodni 2 dni 4 godz 42 min 0
Domyślnie

Czosnek, w punkt!

15.01

Śniadanie na górze, znowu cieniutkie, bagietka i masło, nawet bez dżemu.
Zabieramy kilka bułek na potem i ruszamy.
Kolorowe łodzie ruszają jak co rano na połów.

rano lodzie.jpg

taras rano.jpg

rano.jpg

Cel nr 1 – bankomat.
Najbliższy jest na głównym skrzyżowaniu przy wjeździe na wyspę. To dobre kilka km.
Nie wiem czy się uda, ale mam trzy karty, będę próbował.
Stajemy, Michał zostaje przy motorkach. Bankomat to taki domek, w którym zamykasz za sobą drzwi.

bankomat.jpg

Karta, klik i płyną do mnie kolorowe franki.
Wychodzę, Michał już oblepiony żebrzącymi dzieciakami, jakiś gość chce uchodzić za życzliwego
- Udało się w bankomacie?
- Nie, karta nie działa. W Dakarze wybierzemy.
- Aaa.

banko2.JPG

Podchodzi inny, bez dłoni, na przywitanie ściska jedyną dłonią ten kikut i kłania się. Też czeka na kasę.
Szukam kluczyków po kieszeniach. Dzieciarnia nic nie otrzymawszy od Michała podlatuje do mnie jak stado much do świeżego mięsa, bo myślą że szukam dla nich kasy.

bako dzi.JPG

Ledwo stamtąd wyjeżdżamy.
Chory kraj.

No i jedziemy przez ten chory kraj.
Najpierw tankowanie.
NAWET BENZYNA ŚMIERDZI. I to na Shellu!
Lubię zapach benzyny, już tak mam, ale tutaj czuć różnicę, po prostu benzyna śmierdzi jak połączenie gnojówki i domestosa.
To nie może być dobre dla tenery.

Samochody:
W Senegalu brylują stare peugeoty 505. Jak merce w Mauretanii, tak peugeoty tutaj są eksploatowane nawet w stanie agonalnym, nawet po śmierci.

peug.jpg

Jeżdżą ich tu tysiące, przeróżnych wersji nadwozia.
A drugim symbolem senegalskich dróg są mercedesy kaczki – busy robiące tutaj za komunikację miejską.
Również dobite, dziurawe, pomalowane na kolorowo, z zawieszkami itp. Z tyłu zawsze mają otwarte drzwi oraz podest, na którym stoi kilku chłopaczków, którzy zsiadają w czasie jazdy, albo do nich dosiadają się kolejni, bez zatrzymywania samochodu.

bus.jpg

bus2.jpg

Ale jak to wszystko kopci…..oni chyba idą w normy spalin euro-5, euro -6……
Na kominiarce zostaje czarny osad.
Czasem w korku dosłownie nie ma czym oddychać, pewnie przywiozłem sobie raka na pamiątkę z Senegalu.
Tam nawracam się na ekologię, serio. Tzn cieszę się, że nie ma tego w polskich miastach, ale nadal uważam, że zakładanie samemu sobie kagańca (jak Holendrzy, którzy ostatnio postanowili, że na autostradach będą jeździć max 100 aby ograniczyć emisję spalin. Na to mój biznesowy nos, który nigdy się nie myli, mówi mi, że niedługo Holandia będzie największym odbiorcą bryczek, furmanek oraz zwierząt pociągowych) nie ma większego sensu bez równoległych działań w Afryce czy Azji.

Jest też trzeci symbol – stojący na poboczu samochód ciężarowy bądź dalekobieżny autokar, z wybuchniętą oponą.
Oni tam chyba nie mają świadomości, że opona w pewnym momencie już się nie nadaje, jeżdżą do upadłego i to dosłownie, a potem zmiana w upale na poboczu, bardzo częsty widok.

Właśnie, tu już jest upał, skwar jak cholera. Pył z drogi, smród spalin, chcieliśmy Dakar no to mamy. Do tego wszechobecne, monstrualne progi zwalniające.

Dalej? Kozy włażące na ulicę, nie jedna czy dwie, całe stada marzą, aby zostać rozjechane przez japoński motocykl i przez cały dzień wyskakują nam pod koła.
Kolorowa Afryka, cały czas, kobiece stroje naprawdę są ładne i czyste, ciekawe te charakterystyczne senegalskie chusty.
Ale dla mnie kolory Senegalu to przede wszystkim hałdy śmieci na poboczach, w miastach tak samo, ludzie po tym chodzą, siedzą na tym, jedzą, sprzedają.
Hitem wycieczki okazuje się płonące śmietnisko, znowu nowe zapachy, nowe doznania…
Wiatr turla śmieci przez ulicę, w dymie jakieś postacie grzebią w tych stertach i coś wybierają i wrzucają do worków zawieszonych na plecach. Fuck!!!

Toczymy się do główniejszej trasy na Dakar. Porażka. Idzie jak krew z nosa. Zbliżamy się do miasta Thies. Zatrzymuje nas policjant.
- Za szybko jechaliście! (cóż za bystre oko, bez radaru takie rzeczy) Pokaż prawo jazdy!
- A, sorry mister, nie widzieliśmy znaku. Jest prawo jazdy.
- Jest tam znak! Za szybko jedziecie, dzisiaj taki sam motocykl, z takimi torbami, zabił dziecko w tym miejscu!
- Really sorry, mister.
- Musicie zapłacić mandat. (To już wiadomo o co chodzi) Musicie jechać do biura, o tam do miasta, zapłacić i wrócić to wam oddam prawo jazdy. (Niby że on nie bierze w łapę, sprytnie)
- Gdzie ten office?
- Tam w mieście.
Jasne.
- To proszę jechać z nami i nam pokazać.
- Hey, je jestem Big Chef, ok? (wyraźnie obruszony obrazą swojego majestatu)
- A tu możemy zapłacić?
- Możecie. 5000 CHF!

Ech.
Pewnie to był nawet jakiś przebieraniec, bo policja nosi tam odblaskowe kamizelki, a on miał tylko mundur z flagami.
Ale nie wiemy do końca, czy nie ma kumpli w policji i zaraz telefonem im nie da znać. Poza tym miał nasze prawa jazdy. Trudno. Taka przygoda.
Skierował nas na obwodnicę Thies, i w sumie pomógł, bo nawigacja pchała nas w miasto.
Jest późno, nie damy rady wrócić dzisiaj do St. Louis.

Wbijamy na kawałek autostrady, jest płatna dwa razy, na wjeździe i na zjeździe (!!!) ale jedzie się szybciej. Jednak nam tylko kawałeczek pomaga. Nawigacja ma jako cel nr 2 - jezioro, każe nam zjechać gdzieś tam, i wbijamy się w korki w slumsach Keur Massar.

korek.jpg

Moto się grzeje, niby dwa pasy ale jeden jest zasypany piachem (nawet w mieście!). Zjeżdżamy na stację.

korek stacja.JPG

Wszystko stoi i trąbi. Nie, to nie ma sensu. Zawrotka.

Cel nr 3 – sklepy motocyklowe, których wg mapy jest w Dakarze bez liku. Zgubiłem namiar na sklep Madou, ale jedziemy do miejsca, gdzie według mapy są trzy w bliskim sąsiedztwie.
Muszę dokupić oleju, a nie chcę dolewać byle czego.

Przedostajemy się całkiem szybko, zjazd, mały korek i jesteśmy.
Zjazd na stację benzynową, Michał zostaje z motorkami bo nie ma sensu błądzić dwoma krowami w ciasnych uliczkach, a ja ruszam na poszukiwania.

stacja.JPG

Powinny być gdzieś tutaj, w promieniu 100 m…
Pytam pana parkingowego. Tu nie, dalej wzdłuż ulicy.
Nic nie ma. Pytam gościa w garniturze i okularach, płynnym angielskim mówi aby szukać po drugiej stronie ulicy.
Tam znowu ktoś rozkłada ręce, ktoś wskazuje stragan z warzywami.
Mam tego dość.
Kupię na stacji co będzie.
Wracam do Michała. I okazuje się że na stacji mają kilka litrowych pojemników motocyklowego full syntetyka!
Biorę od razu trzy.

Cel nr 4 – ambasada.
Najpierw chcieliśmy odwiedzić ją aby się przywitać i może wypić herbatkę, ale teraz jedziemy żebrać o kasę. Mauretańska granica ładnie nas ogoliła, i chociaż mamy zaskórniaki pochowane w różnych zakątkach i po kilka kart, wolimy nie ruszać tamtej gotówki, a z kart korzystać tylko awaryjnie.
Dzielnica ambasad to inny świat, czysto, nowe auta, kobiece perfumy czuć nawet w kasku.

Nie widzimy polskiej ambasady, ale idziemy do pierwszej lepszej, akurat Libia. Tylko podjeżdżamy pod bramę i już wychodzi dwóch agentów w marynarkach i ciemnych okularach, którzy wcześniej pewnie robili w ochronie Kadaffiego. Grzecznie pytamy a ci grzecznie nam wskazują drogę, ale czujemy że mają skaner rentgena w tych okularkach i zaraz na kamerach będą nas analizować.
Amerykańska ambasada to jak zwykle hacjenda Pablo Escobara, posiadłość na pół dzielnicy, pewnie z ośmioma basenami, czternastoma siłowniami, własnym Burger Kingiem i kanałem Alabama News. Polska ambasada mieści się w bloku zbiorczym, dla kraików takich troszkę biedniejszych. Ale flaga z okna powiewa.
Wita nas czarnoskóry jegomość z wpinką flagi polskiej i senegalskiej i prowadzi na górę.

Przy drzwiach stoi rosły żandarm, wychodzi pani sekretarz. Niesteeeeety pani ambasador (o nota bene swojsko brzmiącym nazwisku Margareta Kassangana) ma was gdzieś, już wyszła i nie wróci. Trzeba się umawiać na wizytę ileś dni wprzód, telefonicznie.
Nie ma to jak dobry dowcip przed obiadem.
Napisaliśmy maila kilka dni wcześniej, mail doszedł ale komu by się chciało odpowiadać.
Ale pani ambasador może was przyjąć tutaj jutro o 14.30!
No teraz to turlamy się ze śmiechu po marmurowej posadzce.

Ambasada nie udziela pożyczek, spoko na to byliśmy przygotowani, ale pani sekretarz naprawdę pomaga nam jak może, szuka jakieś noclegi na mieście, drukuje mapki, uzgadnia z panem z wpinką jaka jest najlepsza trasa nad jezioro, wskazuje bankomat i za to jej chwała. Naprawdę miła pani, siedzi tam już 20 lat.
Daje numer do siebie gdybyśmy potrzebowali jeszcze potem pomocy. Widać że zrobiła tyle, na ile jej kompetencje pozwalały, więc miło ją wspominamy.
Kraik może biedny, ale pod tym zbiorczym blokiem też jest basen, a co!

No trudno, trzeba będzie odwiedzać bankomaty.
Odwiedzamy i już z plikiem forsy jedziemy na Przylądek Zielony.
Najbardziej wysunięty na zachód kawałek Afryki.
Teraz to wszystko jest ogrodzone bo trwa tam jakaś budowa wielkiego hotelu.

inwest.jpg

inwes.JPG

Pan z ochrony chętnie nas prowadzi, cykamy zdjęcia. Szkoda że nie można tam wjechać motorkiem, ciekawsze to niż jezioro.
Ktoś do słupa wskazującego Paryż, Sydney czy Kapsztad przybił strzałkę z nazwą jakiejś czeskiej wioski.

przylądek.jpg

Oczywiście pan z ochrony terenu napiwek musi dostać, ale jest solidarny, pamięta też o trzech towarzyszach.

No to znowu, cel: Jezioro Lac Rose.
Musimy wyjechać z miasta, a nad jeziorem na pewno są jakieś noclegi.
Wyjeżdżając z dzielnicy ambasad mijamy największy pomnik Afryki, African Renaissance Monument, kawał rzeźby.

pomnik.jpg

Wbijamy na autostradę, nowiuśką, nad samym oceanem, gogle jeszcze nie uwzględnia jej w planowaniu trasy..
Wspaniały widok.
Kawałeczek trzeba się przecisnąć objazdem przez miasto, znowu kawałek autostrady i jesteśmy już stosunkowo niedaleko jeziora, w linii prostej 4 km.
autrsot koniec.jpg

Jest droga gruntowa, ale….to piasek plażowy, na widok którego włos nam się jeży na karku. No way.
No to jedziemy asfaltem. Mamy do objechania kawał slumsów.
Jest asfalt w lewo, ok., odbitka. Jedziemy, ruch gęstnieje. Asfalt się kończy!
Slums + piach = wkurw.
Ulica niesamowicie zatłoczona, do tego korek, brak szans na asfalt. Zawracamy!
Tylko jak?
Pocimy się nawracając na kilka razy.
Mały chłopaczek tak manewruje osłem z wózkiem, aby mi zrobić miejsce, podjeżdżam do pickupa żandarmerii, wskazują drogę hen tam gdzieś naokoło. Ale teraz nie mam jak wycofać, nogi mi się kopią, Michał czeka na mnie kawałek dalej. I czuję jak moto idzie do tyłu, jakiś student z plecakiem ciągnie za kufer i pomaga mi się wydostać. Dzięki! Uśmiecha się i odchodzi, nie czeka na kasę ani na podarek.

Wracamy na asfalt.
Szlag by trafił takie przygody!

Objeżdżamy szerokim łukiem, pytam spoconego biegacza, mówi że potem asfalt „Se termine” (czyli chyba skończy się). Ale właśnie asfaltem dojeżdżamy prościutko do jeziora. Ludzie widząc nas rozglądających się na skrzyżowaniach sami pokazują drogę. Wiadomo, kolejne głupie białasy z Europy szukają jeziora.
Ledwo podjeżdżamy i podchodzi naganiacz.
- Szukacie spania?
Pewnie że szukamy ale na razie ciiii.
- A ile za pokój?.
- Mister, przyjdźcie najpierw zobaczyć.
- Ok, czekaj chwilę, zrobimy zdjęcia, zaraz wrócimy i pojedziemy zobaczyć pokoje.

Jedziemy do brzegu jeziora, a naganiacz leci za nami, abyśmy mu nie uciekli. Cykamy fotki ale nie ma tu jakiegoś uczucia ulgi, poczucia satysfakcji czy zwycięstwa. Ot, po prostu, fajnie że jesteśmy, ale trzeba zająć się sprawami bardziej prozaicznymi, nocleg, żarcie, Michała pobolewa brzuch.

jezioro.JPG

No jedziemy zobaczyć.
Nie mam wałka z tyłu (część bagaży została w St. Louis), więc naganiacz pakuje mi się na kanapę i tak jedziemy.
Hotelik jest całkiem niedaleko, i nawet niezły.
Domki z klimą, WIFI, śniadaniem, normalną łazienką za 28000 CHF.
Do tego basen, no i znowu mają piwo w barze!
No ale jednocześnie leci nam doba w St. Loius…

basem.jpg

piwo.jpg

Szefuje stary Francuz w długich włosach, wyraźnie wali od niego alkoholem, opieprza naganiacza, bo ten trochę przekłamał z reklamą oferując kolację w pakiecie. Okazuje się, że Francuz też jest tu tylko wyrobnikiem.
Michał woli się położyć i odpocząć.
Ja też mam dość, ale idę jeszcze na piwo, chłopak (pewnie mający nocną zmianę w recepcji) siedzący przy stoliku obok z barmanką pyta jak mi się podoba Senegal.
Nie mam ochoty na rozmowę, chciałem wypić piwo i popisać na Whats Apie, ale mówię
- No fajnie ciepło, słońce, u nas zima. Kolorowo tutaj (He He). Dziewczyny ładne, uśmiechnięte.
- Podobają ci się dziewczyny
(czuję podstęp)
- No tak, są bardzo naturalne.
- To zaczekaj!
Idzie do jakiejś komórki, wyciąga dwie dziewuchy i mi je przedstawia. Noooooo tooo supeeeer…….
Kurtuazyjnie oświadczam że mimo iż ta niewiasta jest cudna niczym okręt pod pełnymi żaglami, to mam swoją żonę w Polsce i dziękuję, niestety nie skorzystam.

bar.jpg
zz44 jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem