Samiuśkim rankiem, o dziewiątej idziemy do restauracji hotelowej na śniadanie. Tam do naszego stolika podchodzi jakiś facet i mówi cześć. Tak poznaliśmy Marka, który jak się okazało jest tutaj właścicielem. Porozmawialiśmy dłuższą chwilę o żuciu w tej części Hiszpanii, o tym że jak 20 lat temu tam przyjechał, to jeszcze w okolicznych górach w zimie był śnieg, o problemach z wodą, ale także o pasjach Marka jakimi są rowery górskie i trochę motocykle.
Po śniadaniu pakujemy cały majdan i jedziemy już na ostatni nocleg, gdzie również zostawiamy motocykle. W sumie mamy około 160 km, nie musimy się śpieszyć. Jedziemy dalej główną N260 do Alp, przez które już przejeżdżaliśmy, a za miasteczkiem skręcamy w bardzo widokową GIV 4082
Robi się chłodno, na samej przełęczy przechodzą chmury i jest chyba +12
W oddali widać jadącego kampera(jakieś stare Dukato czy coś), gdy do mnie dojeżdża wypluwa cały płyn chłodniczy
Ładnie tutaj, takie Bieszczady w skali makro
Minutę później przechodzi kolejna chmura
Zjeżdżamy niżej, niestety robi się znowu coraz cieplej
Wpadamy jeszcze raz do Olotu, w Supermerkado robimy zakupy szynki, sera i wina. Nie pakujemy się do centrum, tylko opłotkami wyjeżdżamy w stronę Sant Esteve d'en Bas. Gdzieś po drodze jemy jakąś Pangę, czy coś.
W hotelu lotniskowym w Gironie meldujemy się około 16, szybko się przebieramy i anektujemy 2 leżaki na basenie.
A pod wieczór pomagamy Mateuszowi zapakować motocykle do ciężarówki.