Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25.07.2023, 12:46   #7
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 66
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 20 godz 51 min 37 s
Domyślnie


Ósmy.
O 6 rano się uspakaja, a o 7 przestaje padać. Szykowałem się na ciężki start, ale nie jest tak źle. Robię gorącą kawę, zjadam burka co to wczoraj zanabyłem go na kolację. Zwijam mokry namiot i śpiwór. Resztę przyczepiam do trampka, znów zamieniając go w cygański tabor. Ruszam o dziewiątej mając na celowniku miasto Ptuj. Jedzie się bardzo przyjemnie, droga wije się delikatnie wśród soczystej zieleni, na horyzoncie chmury przyjemnie przykrywają co wyższe wzgórza, niczym kapelusze. To raczej nie te nasączone deszczem gąbki, bardziej kojarzą mi się z lekkimi obłokami. Tyle że są bardzo nisko i jest ich dużo. No dobra nie znam się na chmurach, ale z każdą chwilą robi się cieplej, i zamiast zapowiadanego deszczu wychodzi słońce. Ciuchy na trampku schną, a mi micha się cieszy.




Do miasta dojeżdżam już w pełnym słońcu i na szybko wypinam membrany z ciuchów, bo robi się upalnie. Jeszcze zanim przekraczam rzekę, dociera do mnie wyjątkowość miejsca. Górujący nad miasteczkiem zamek, roztacza ochronę nad położonymi niżej domami. Wszystkie ceglane z czerwonymi dachówkami na dachach. Z daleka wygląda jak żywcem wyciągnięte wprost ze średniowiecza. Z bliska jest jeszcze przyjemniej, uliczki są bardzo spokojne momentami wręcz wyludnione. Kupuję pierwszego loda na tym wyjeździe, zostawiam kurtkę i kask na motocyklu i udaję się na spacer. Ma się tą żyłkę ryzykanta. Nic nie zniknęło nigdy na campingu może nie zniknie i teraz. Ptuj jest ostatnim miejscem na liście jaką miałem do odwiedzenia. Od tego miejsca więc zaczynam powrót. Ale nie jest mi z tym źle, wyjazd był absolutnie niesamowity i ilość wrażeń dała mi masę radości.

Ale to nie tylko to. Jadę sam i większość dnia nie odzywam się do nikogo. Już kilka dni temu zauważyłem, że wyszedłem z roli. Nic nie muszę. Nie mam dla nikogo być, jestem tu dla siebie, dla drogi dla wrażeń. Chłonę to całym sobą. Wyszedłem z roli pracownika, z roli kumpla, z roli ojca, męża, syna. Rozpływam się w tu i teraz, nie analizuję, czuję i odbieram bodźce. Dobrze mi ze sobą. Idealnie zgrywam się z motocyklem jakby był częścią mnie. Na czuja wiem ile mam obrotów i na którym jadę biegu, wiem czy opony kleją czy już jadę na krawędzi, w zakrętach buty przyjemnie trą o asfalt. Na pewno nowe opony robią robotę, ale to nie tylko to… znamy się po prostu na wylot. Tak, to jest ten stan, po który tu przyjechałem.





Wjeżdżam na Węgry, trochę polując na langosza oczywiście. W miejscu, gdzie jadłem go w zeszłym roku z chłopakami, robi mi się przyjemnie nostalgicznie, niestety budki z langoszami już nie ma. O 18 staję w Lidlu i zjadam drugie śniadanie, bo poza tym wczorajszym burkiem i lodem nic nie jadłem cały dzień. Chwilę później jestem już na Słowacji. Mam coś ewidentne z tymi Węgrami. Słowenia spowodowała, że czułem się jak u siebie, Słowacja podobnie, a Węgry zawsze tratuję jak odcinek drogi, który po prostu trzeba przejechać. Żebym się chociaż na langosza załapał, to cieplej pomyślałbym o kraju Orbana. A tak znów potraktowałem go po macoszemu.


Dopada mnie lekki deszcz i jadę w nim z godzinę, ale nie robi mi to wielkiej różnicy bo wiem, że mam już w sakwach pochowane suche ciuchy.
Podziwiam piękny zachód słońca z kanapy motocykla i znajduję nocleg w przyjemnym campingu nad rzeką. Stąd do domu mam jakieś 700km, biję się trochę z myślami, na jutro znów zapowiadają burze w całej Polsce, ale mam jeszcze dwa dni wolnego. Jeżdżenie w burzy to proszenie się o kłopoty… no nic zobaczymy co czas przyniesie. Dziś wyszło jakieś 500km



Dziewiąty, jak się okazało, ostatni.
Poranek jest przyjemnie słoneczny. Puszczam muzę na uszach i świetnie się bawię pakując szpej, chyba nigdy mi się to nie znudzi. Dolewam trampkowi oleju, bo wyraźnie mu smakuje. Dokręcam śrubę od osłony wydechu, bo wczoraj jedną zgubiłem i dzwoni skubany nieznośnie. W drodze jestem już o ósmej. Bardzo lubię Słowenię i Czechy, drogi może nie tak epickie jak w Alpach, ale zakręty dają dużo frajdy, a widoki w górach sycą oczy. Kilometry szybko lecą i w południe przekraczam biało czerwoną granicę. Jeszcze wczoraj postanowiłem trochę się powłóczyć, co by nie robić z tego dnia czystego tranzytu.


Obieram kierunek na Zalew Sulejowski i żeby trochę nabrać prędkości wpadam na drogę szybkiego ruchu. Od razu przypomina sobie dlaczego nie znoszę tych dróg. Momentalnie mnie ścina z nudy. Dziś upał bo 32 stopnie i gotuję się cały kiedy zamykam szybę w kasku. Po godzinie walczę już by zachować przytomność. Dociera do mnie, że spowoduję jakiś wypadek za chwilę i uciekam na boczne drogi. Telefon od rana atakuje mnie alarmami o burzach, ale póki co lampa grzeje z nieba.



Nad zalew dojeżdżam koło 15, cieszę się bardzo, że dałem się skusić. Jego rozmiar robi wrażenie, choć ciężko go oszacować z ziemi, dopiero gdy odpalam drona jestem w stanie go ocenić, chętnie dałbym nura do wody, ale czas nagli. Wjeżdżam też do Tomaszowa Mazowieckiego i chłodzę się w fontannie na środku placu. Przyjemnie mi tutaj, ale postanowiłem, że dziś wrócę, bo burzową noc wolę spędzić pod dachem. Jest więc po 15, a mam jeszcze 400 km do zrobienia. Nie ociągam się i jadę. Lubię te nasze boczne drogi, niby nie ma tu nic specjalnego ale przyjemnie bardzo się jedzie. Łapie mnie początek burzy, wszystko w koło jest granatowe, ale przede mną jest jeszcze czysto. Mam już piękne synchro z maszyną i nie robię przerw poza tymi na tankowanie. Bardzo jestem z siebie zadowolony, bo mam wrażenie, że jak utrzymam tempo to burzę będę miał cały czas za plecami, a nawigacja podpowiada, że na 21 będę w domu.

No i wiadomym, że musiało się to posypać, jakoś tak szło podejrzanie sprawnie. 2 lata temu silnik wybuchł nieco ponad 200km od domu, dzisiaj los był bardziej łaskawy na szczęście. Jakoś koło 19 staję na ostatnie tankowanie. Zjadam zapieksa na stacji i popijam kawą. Dziś przebieg duży więc znów dolewam trochę oleju. W tym momencie patrzę, a z przodu nie mam ani trochę powietrza w kole. Stoję zszokowany, bo 5 minut temu leciałem stówą i zabiłbym się niechybnie gdybym miał flaka na przedzie. Opona cała, oglądam ją uważnie, ale pełna integralność. Kompresor na stacji pompuje ochoczo, ale całe powietrze schodzi momentalnie. Mam dętki ze sobą na zapas, tylko brak stopki centralnej komplikuje nieco sprawę. Nic to, trzeba będzie rzeźbić. Od pracownika stacji upraszam lewarek samochodowy. Udaje się podnieść trampka bez problemu. Pierwszy raz będę samodzielnie zmieniał dętkę i mam trochę obaw. Przed wyjazdem zamówiłem dodatkową łyżkę do opon i na szczęście mam teraz dwie. W domu jest internet i widziałem YouTuby wszelakie, to nie może być takie trudne. Na szczęście dogania mnie też burza i zaczyna padać, to się nie przegrzeję przynajmniej. Ściągam koło, wyciągam dętkę, ma dwie małe dziury przy samym wentylu, wyglądają jakby guma się w jednym miejscu przyszczypała. Dziwne to no, ale teraz tego nie rozkminię. Wkładam nową dętkę i długo męczę się z założeniem opony. Twarda skubana jak smok, a nie chcę uszkodzić świeżej dętki bo kolejnej już nie mam. Zabawa trwa ponad godzinę, ale mam ogromną satysfakcję kiedy Trampidło znów stoi na kołach. Guma w terenie zawsze wydawała mi się wyzwaniem, teraz już wiem, że wszystko jest do ogarnięcia.

Zakładam kondoma i pakuję się w tą burzę. Dochodzi 21, robi się ciemno i leje regularnie. Znów wpadam w trans. Jadę bardziej zachowawczo, bo ślisko się bardzo zrobiło, ale nie staję już po nic przez kolejnych 200 km. Kilka mijających aut daje mi znaki światłami. Podejrzewam, że straciłem tylne światło. Faak, jest noc leje, mógłbym stanąć na poboczu, ale jak mnie tam nie huknie auto to i tak nie wiele zdziałam bo nie mam zapasu. Ruch na szczęście jest znikomy postanawiam jechać dalej, jak widzę auto w lusterku delikatnie macam hamulec żeby kierowca zobaczył światło stopu. Do domu dojeżdżam koło 23 z przebiegiem 920 km. Huczy mi w głowie od drogi. Jak zamykam oczy widzę światło motocykla odbijane od białych linii wymalowanych na asfalcie.

Rany jakie to było intensywne 9 dni. Zrobiłem ponad 3200 km. Ani dużo ani mało, za to czuję, że przeżyłem coś wspaniałego i na chwilę wypełniłem zbiorniki rezerwowe radości z życia do fulla.

Mam takie poczucie, że z każdego wyjazdu wracam mądrzejszy, jakbym jakieś sekretne prawdy odkrył. Ale to chyba nie prawda, to złudzenie. Ja tylko siebie bardziej odkrywam i wracam bardziej prawdziwy.

Lipiec 23.




P.S. Jedną z rzeczy jakie sam ze sobą na wyjeździe ustaliłem, to chcę więcej zdjęć robić i filmów składać. Przez lata przerodziło się to w coś dużo fajniejszego niż tylko hobby. Jeśli masz jakieś filmy czy zdjęcia i chciałbyś mieć z nich zrobioną pamiątkę w postaci filmu to chętnie się tym zajmę. Jeżeli nie masz zdjęć i filmów a chcesz to ja też bardzo chętnie.

P.S 2 Dla tych jeżdżących. Sakwy Ironclad, nie płacą mi za to ale cholera nie mogę, wyjść z podziwu, że da się zrobić coś tak dobrego w tak śmiesznych pieniądzach. Mam zaliczone w nich dwa wyjazdy w offie i na asfalcie, Trzymają się sztywno jak zanitowane, wody nie puszczają, wyglądają zacnie, szyte są ręcznie i nawet przerobiono mi je dokładnie pod wymiar mocowań stelaża. Jeżeli zastanawiasz się nad sakwami - uważam, że nic w tych pieniądzach nie zbliża się nawet do ich jakości i trzeba brać póki ich twórca się nie zorientuje, że można za nie kosić dwa razy tyle.

Pozdro i jak zwykle każdy kto doczytał zasługuje na browara. Nie należy się więc krępować w tym względzie
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem