Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01.02.2022, 16:14   #138
CeloFan
 
CeloFan's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
CeloFan jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 16 godz 51 min 5 s
Domyślnie




28–my dzień. 17 maja.

Licznik: 102220 – 102865
645km

Kombaki – Dulab (wyspa Qeshm)

Na drogę, od nauczycieli, dostałem zamrożoną wodę w butelce i jeszcze dwie zimne. To nie byle co. Taki zestaw włożony do czarnego plecaka i wystawiony na słońce w czasie drogi, potrafi trzymać względny chłód prawie cały dzień. Trzy razy 1,5 litra, to za mało na jednego człowieka, ale można po drodze uzupełniać zapas. Jeśli trafi się butelka z lodówki, tym lepiej. Zgrzana słońcem woda z plastiku, jest ohydna w smaku.

Mechmani jest tu samozwańczym kucharzem i o 6:30 zrobił pobudkę na śniadanie. Tak od razu nie wyjechałem z Kombaki.
Zdaje się, że dziś dzieciaki ze szkoły będą miały test końcowy. Taka klasówka z całego roku szkolnego. Jest ich coraz więcej przy szkole. Później nauczyciele rozjadą się do swoich odległych domów rodzinnych.
Chciałem wszystkim zrobić zdjęcie, ale grupowego się nie da. Chłopcy stoją karnie pod ścianą pozując i niektórzy nawet mają z tego frajdę. Dziewczynki za to, zobaczywszy mnie, otwierają oczy ze zdziwienia, a widząc wycelowany obiektyw, uciekają jak stadko spłoszonych ptaków. Która uciec nie zdążyła, chowa się pod stołem w klasie, albo narzuca na siebie czarną chustę i daje nogę za budynek. Może nie powinienem. Każdy tutaj ma swoją życiową rolę, wpajaną od dziecka.










Nie lubię pożegnań. Tym bardziej, kiedy wiem, że prawdopodobnie już nigdy się nie zobaczymy. Tylko zdjęcia będą przypominały mi Mechmaniego, Ahmada, Samada - moich gospodarzy, Mussę, który tak chętnie i bezinteresownie wymienił dętkę w kole i bezimiennych przez moją słaba pamięć biesiadników z wczorajszego wieczora.






***

Nie wiem czy patrzeć na drogę, czy rozglądać dookoła. Myślałem, że widok wzdłuż wybrzeża Zatoki Perskiej (właściwie Omańskiej) będzie monotonny, aż do Bandar-e-Abbas. Wcale tak nie jest.
Są skały jakby podrapały je potwory. Tafle wypiętrzone, popękane i zastygłe pod kątem 45 stopni. Jaka siła złamała płytę i wypiętrzyła w tak spektakularny sposób? Stało się to gwałtownie czy na przestrzeni tysiącleci? Proces ten postępuje, czy skały skruszeją i zamienią się w piach za milion lat? Czasem wyglądają jakby już kończyły swój skalisty żywot, rozpuszczając się. Ma się wrażenie, że cała ta przestrzeń, jest niedostępna przez swoje kształty i ostrą, porowatą strukturę.



























Są odcinki pustynne, zupełnie pozbawione życia i są zielone oazy palm figowych, podlewane zautomatyzowanym systemem gumowych węży.
Jest też sawanna, z niskimi drzewami i ich koronami, jakby przystrzyżonymi na płasko od góry. Pod nimi, wylegują się wielbłądy, przeżuwając to, co wyskubały jakiś czas temu. Niektóre bezceremonialnie idą wzdłuż drogi, albo i w poprzek, nie zważając na ruch samochodowy.





































Są też kozy i bydło rogate pilnowane przez pasterzy, ale wyglądają inaczej niż te znane mi z Polski.















Sporadycznie, w najmniej oczekiwanym miejscu, spośród skał wyrasta wieża meczetu. To oznacza, że ludzie mieszkają tu i radzą sobie jakoś z siłami natury.



Wszystkie te widoki łączy jedno. Zalane są żarem lejącym się z bezchmurnego nieba. Tu słońce jest bardzo blisko ziemi, a cień to rzadkość.
Mimo pozornego odludzia, kiedy zatrzymać się na poboczu, można być pewnym, że za chwilę ktoś też to zrobi, żeby zapytać zwyczajowo skąd, dokąd, jak, czym i tak dalej.
Tutaj, benzyna jest dostępna bez kłopotu, tyle że czerwona. Kolor nie ma znaczenia. Motocykl jedzie jak zawsze.













***

Woda skończyła się już dawno. Na moje szczęście, można spotkać pośrodku niczego, coś na kształt nowoczesnego karawanseraj. Zatrzymałem się przy jednym z takich miejsc. Jest kilka budynków, stragany i handlarze, sprzedający swój towar z samochodów. Tu zatrzymują się podróżni, żeby zrobić zakupy, zjeść, albo kupić benzynę z plastikowych pojemników. Przestaję się pocić, więc to ostatnia chwila, żeby uzupełnić płyny. Nawet początki odwodnienia są przykrym doświadczeniem. Próbowałem zostawić motocykl w cieniu wystającego zadaszenia jednego ze sklepików, ale zmieściło się tylko koło i kokpit z zegarami. Reszta drogocennego cienia zajęta jest przez towary na sprzedaż. Plastikowe miski, metalowe rondle, patelnie, łyżki i wszelkie inne wytwory. Mam wrażenie, że gdyby ich dotknąć, mimo cienia, i tak mogłyby się odkształcić.





W środku, chłód klimatyzowanego pomieszczenia odrzuca. Pierwszy haust zimnego powietrza zatyka, aż oddychać się nie da. Później już jest lepiej, przyjemniej, komfortowo i w końcu błoga ulga.
Zimna woda skończyła się. Butelki w lodówkach, muszą tu leżeć od kilku chwil. Taka woda nie nadaje się w podróż. Zaraz byłaby obrzydliwie ciepła i przesiąknięta plastikowym smakiem. Jest za to ulubiony sok. Sok brzoskwiniowy. Jest gęsty i najważniejsze, zimny. Gasi pragnienie i uśmierza głód. Jeden karton wypiłem na poczekaniu, drugi zostawiłem na zapas, choć już teraz napiszę, że bardzo szybko się ów zapas skończył.
Ciekawie robi się zakupy. Kiedy sprzedawca nie ma wydać „grosika”, proponuje w zamian cukierka, albo gumę do żucia. Coś co odpowiada brakującej kwocie.






***

Im bliżej Bandar-e-Abbas, tym więcej spowalniaczy na asfalcie, betonowych zapór, żołnierzy i policjantów.
Trzeba zwolnić, przejechać wpatrując się w mundurowego z nadzieją, że nie będzie chciał zatrzymać i wylegitymować. To mi nie przeszkadza. Taką mają pracę. Sęk w tym, że każde takie zatrzymanie, to termiczna pułapka. Ani krzty wiatru. No żeby zefirek jakiś chociaż. NIC. Powietrze stoi jak zaczarowane, a każda kontrola trwa kilka minut. Tyle, żeby przewertować paszport, albo spisać z niego moje dane. Innych dokumentów nikt nie chce. Te kilka minut to akurat tyle, żeby słońce przedarło się przez motocyklowe ciuchy i żebym zapalił się od środka.

















Przedmieścia Bandar – e – Abbas. Od razu to widać, bo ruch jest wzmożony. Wielkie miasto portowe zaczyna się wiele kilometrów od centrum. Jeździ więcej samochodów, motocykli i widać ludzi. Zniknęły za to wielbłądy, kozy i inne bydło.









Raz już tutaj byłem w 2014 roku. Tyle, że teraz wjeżdżam od wschodniej strony i nie rozpoznaję niczego. Wtedy wjechałem od północy. Poznałem przypadkowo człowieka. Nazywa się Mohammad Asadzadeh. Oprowadził mnie po najstarszej części miasta, pokazał bazar, zaprosił do domu, gdzie jedliśmy lody szafranowe. Studiował w mieście i chciał zostać inżynierem. Ciekawe czy dokonał tego.
Nie odwiedzę go teraz. Nie można ot tak wejść komuś w życie, bez zapowiedzi. Poza tym, mogło by się to skończyć klęską urodzaju. Już wiem co znaczy w Iranie gościnność. Ludzie tu, traktują swoje zwyczaje jak miły sobie i Bogu obowiązek.
Plany związane z miastem mam takie, że chcę tylko zatankować i wymienić trochę pieniędzy w kantorze.
Na pierwszej napotkanej stacji tankuję motocykl i żeby odetchnąć nieco od upału, siadam na krawężniku w cieniu zadaszenia. Podchodzi człowiek i wręcza mi małą puszkę zimnego napoju pomarańczowego. Takiego z kawałkami owoców. Ot gest. Odkładam zeszyt z notatkami na bok. Puszka jest zimna, a płyn błogo chłodzi wysuszone pyłem z drogi i upałem z powietrza gardło. Na okładce zeszytu, w którym robię notatki, jest grafika wilka i księżyca w pełni. Starszy pan, z ciekawości, tak się nad zeszytem pochyla, że niemal przykucnął. Pokazałem, że to zeszyt. Starzec uśmiecha się radośnie jakby odkrył wielką tajemnicę. Prostuje się i idzie dalej swoją drogą.
Napój szybko znika w moim zgrzanym gardle. Kończę notatki, moczę chustkę w wodzie, zmywam z twarzy kurz, no i musze zapytać kogoś o kantor. Zapytałem pracownika stacji.
- Exchange? Czeńdż many?
Ten, zrozumiawszy mnie od razu, pokazuje w kierunku centrum miasta. Dla pewności wyszukuję w GPS kantory w okolicy, ale z mizernym skutkiem. Jadę. Wiem przynajmniej gdzie Centrum.
W Iranie wybory, albo po wyborach. Już w Chabahar widziałem rozwieszone plakaty, spotkania polityczne. W tym mieście plakatów jest tak niebywała ilość, że propagandowy materiał, z braku miejsca, wiesza się nawet na drzewach. Twarze kandydatów na samochodach, przyklejone na budynkach, na wolnostojących wielkich afiszach i banerach. Kartony z plakatami wywieszone na drzewach i latarniach kręcące się w koło od wiatru. Wszędzie.









Myśląc, że jestem już blisko centrum, zwolniłem, żeby poszukać kogoś, kto „na oko” może znać angielski. Zatrzymuję się przy mężczyźnie stojącym przy swoim aucie i zagaduję o kantor. Ten, gestem prosi o chwilę i woła żonę, która właśnie wsiadła do auta.
Z samochodu wysiada niewysoka, uśmiechnięta kobieta przy kości. Jej włosy przykrywa kolorowa chusta, a reszta stroju jest czarna. Na nosie wielkie przeciwsłoneczne okulary. Zna kilka słów po angielsku. To tyle co ja. Czuję, że się dogadamy. Tym bardziej, że ma w telefonie translator.
Dowiedziałem się tyle, że kantor jest w samym centrum miasta przy głównym bazarze. Zaraz po dyskusji wspomaganej mocno gestami, dostałem niespodziewanie propozycję obiadu. Teraz jestem już nieco mądrzejszy. To tradycyjne taarof. Kobieta nie nalega. Bardzo miły to zwyczaj. Małżeństwo wsiada do samochodu i odjeżdżają. Ja też.
Za kilkaset metrów, widzę równoległą do głównej, ulicę z pawilonami. Skręciłem w nią i w tym samym momencie słyszę natarczywy klakson. To samochód pary, której pytałem o drogę. Kierowca trąbi, a jego żona gestami pokazuje przez otwartą szybę, że to nie tędy. Gapa ze mnie. Wycofałem i zaczęło się. Teraz każą jechać za sobą i nie mogę już zaradzić temu, że zabieram im niepotrzebnie czas. Posłusznie jadę za małym, białym samochodem, a żona kierowcy co chwila odwraca się, sprawdzając czy nie jadą zbyt szybko. Mijają kilometry, aż w końcu samochód zatrzymuje się na szerokiej, ruchliwej ulicy, z wieloma pasami w każdą stronę. Obie arterie przedzielone pasem zieleni, na którym rosną niskie drzewa. Na drzewach plakaty wyborcze. Chodnik z wysokim krawężnikiem oddziela ulicę od ciągu budynków.
Motocykl zostawiłem pod opieką kobiety. Mężczyzna, prowadzi mnie nieopodal, do żelaznej bramy z prętów i blachy, pomalowanych dawno temu na żółto. Jest zamknięta na wielką kłódkę. Mój przewodnik nie poddaje się. Nad bramą wisi wielki szyld, a na nim napis i numer telefonu. Wyciąga więc telefon i dzwoni.



Dogadał się z kimś i za chwilę idziemy wzdłuż budynków, aż do małego przesmyku między nimi. Za 20 metrów małe, skromne wejście, a w nim starzec siedzący na drewnianym krześle. Przepuszcza nas na ocieniony plac z pozamykanymi sklepami. Tylko jedno miejsce jest otwarte.







Pusta witryna z przydymionych szyb i przeszklone drzwi. Przed wejściem do kantoru czeka starszy mężczyzna, usłużnie przytrzymując otwarte drzwi. Ten który mnie tu przyprowadził, przejmuje klamkę drzwi i zaprasza do środka.



W środku zbawienny chłód od klimatyzatora, rozlewa się po pomieszczeniu. Zaciągam się powietrzem i czuję jak płuca napełniają się ulgą. Podchodzę do wskazanego okienka. Wyjmuję dwie studolarówki. Normalnie nie wymieniam aż tyle. Ale nie wiem co czeka mnie na wyspie. Kasjer bada je na wszelkie sposoby, potem przelicza kurs na kalkulatorze. Po tej operacji, wyszedł zza kontuaru, i na prośbę mojego przewodnika, jeszcze raz pokazuje kurs Dolara i liczy znów na kalkulatorze na moich oczach. Zbędna to ostrożność i wcale nie chciałem sprawdzać rzetelności człowieka zza kontuaru.
Riale chowam do wewnętrznej kieszeni kurtki. Właśnie zostałem milionerem. Podzielę je później i poupycham w różne miejsca. Mam taką przypadłość, że gubię pieniądze. To zabezpieczy mnie na okoliczność utraty wszystkich na raz.





Wychodzimy. Odwracam się, a tam starszy jegomość, który czekał na nas na dziedzińcu, już otwiera drzwi i kłania się przyjacielsko, przykładając dłoń do serca. Odprowadza nas aż do stróżówki.
Świat za progiem znów zwariował. Gorąc rzuca się na ledwo schłodzone dłonie i twarz. Wdziera się do płuc z każdym oddechem. Wilgoć równie mocno przypomina, że jestem o krok od Zatoki Perskiej.
Kobieta, która została przy samochodzie i motocyklu, znów zaprasza do swojego domu. Znów gra w taarof. Odmawiam najuprzejmiej jak tylko mogę, nie znając języka. Żegnamy się i każdy odjeżdża w swoją stronę. Ludzie ci, nadrobili dla mnie sporo kilometrów i zużyli dużo czasu. Nie musieli, a jednak tak się stało. Iran to taka socjologiczna pułapka. Jak i kiedy oddać tyle uprzejmości, żeby bilans się zgadzał?
Może później porozmyślam o tym fenomenie. Teraz GPS prowadzi przez miasto i musze się skupić na drodze.
Wjeżdżam na ulicę przy nabrzeżu, którą spacerowałem kilka lat temu, rozmawiając z Ahmedem. Niewiele się nie zmieniło. Nawet kopia KFC otwierana dopiero późnym popołudniem, teraz zamknięta, czeka na swój czas. Jadłem tu kolację ze wspomnianym Ahmedem.


















***

Wyjeżdżam z zaduchu miasta. Skręcam do Bandar – e – Pol. Stamtąd odpływa prom na wyspę Qeshm. Słyszę przeraźliwy skowyt klaksonu. Biały Peugeot, a w nim kierowca mocno gestykulujący przez otwarte okno. Coś zrobiłem? Dogonił mnie i będzie żądał sprawiedliwości? Zatrzymuję się pośrodku ślimaka drogi szybkiego ruchu, gotowy na wszystko. Kierowca zrównuje samochód ze mną i … pokazuje, że źle pojechałem… Skąd wie dokąd jadę? Czy to możliwe? Zerkam na GPS, odwracam głowę, a tam jak byk stoi drogowskaz, pokazujący mój kierunek. Źle pojechałem. Jak to możliwe? No jak? Zaskoczony, mogę tylko podziękować kierowcy. Ten odjeżdża wyraźnie zadowolony, a ja zawracam ze ślimaka autostrady, jakieś dwieście metrów pod prąd. Mam wrażenie, że nikogo to nie dziwi i nikomu nie przeszkadza.

Za miastem jest tak samo gorąco. Tak samo duszno i tak samo parno, ale nie czuć spalin. Widoki, które mijałem jadąc wzdłuż wybrzeża cały dzień, wcale się nie zmieniły, tylko człowiek wdusił w to surowe miejsce swoje potrzeby. Asfaltowe drogi, szlaki kolejowe, linie energetyczne i budowle albo niedokończone, albo nikomu już niepotrzebne. Pomiędzy tym wszystkim, czasem da się zobaczyć samotną palmę, czy suchy krzak. Widoki jak z filmu „Mad Max”.






***

Ostatni czekpoint przed skrętem w drogę wiodącą do portu. Żołnierze sprawdzają każdego. Kolejka. Gorąco. Motocykl grzeje się. Na wskaźniku maksymalna ilość kresek. Cholernie chce mi się pić i głód doskwiera. Coś we mnie podpowiada głupie i nielogiczne rozwiązania. Czekpointy, do tej pory traktowałem jako ciekawostkę i trochę jak spowalniacze, ułożone gęsto w miastach na drodze. Teraz stały się irytującą, bezsensowną przeszkodą na mojej drodze. Nie będę czekał.
Bezpardonowo mijam wszystkie auta. Niemal przeskakuję przez muldy betonowe w momencie, kiedy żołnierz zajęty jest kontrolą jednego z wielu samochodu. Czuję, jak bagaż przez moment lewituje i za chwilę dociska tył motocykla do asfaltu. Dwójka i gaz.
W lusterku widzę, jak żołnierz macha rękoma prawie podskakując. Nic więcej. Żadnego pościgu, strzelania, blokad. Głupi pokaz słabości to był, ale poczułem wewnętrzną ulgę i irytacja natychmiast odpuściła.








***

Wjeżdżam w szeroką drogę wiodącą do budek z okienkami. Jak na autostradzie. Cofają mnie, bo to nie tędy. Zawróciłem i trafiłem na wielki betonowy plac zalany słońcem. Tu uchylona brama z prętów, a w niej zagradzający drogę policjant. Nie wpuści mnie. Gestami pokazuje niewielki budynek po drugiej stronie placu. Zrozumiałem. Już jestem za winklem budynku, ale słyszę przeciągły gwizd. Zawracam. Policjant znów pokazuje ten sam budynek. Teraz zrozumiałem dokładniej. Trzeba tam iść pieszo. Zostawiam motocykl na słońcu i wąskim przejściem dotarłem do okienka baraku. Tutaj, mężczyzna odwrócony plecami, rozmawia przez telefon. Stukam w parapet, bo czuję, że zaraz się zagotuję od temperatury. Nic z tego. Przychodzi do okienka inny mężczyzna i coś mówi w farsi. Człowiek – plecy, odwraca się na to i od razu pokazuje mi, żebym szedł dalej, do murowanego budynku.
Schody prowadzą do klimatyzowanego, niewielkiego pomieszczenia. Ledwo otworzywszy drzwi, poczułem jak bucha we mnie ożywczy chłód klimatyzacji. To biuro. Dwa okienka za szybą. Jedna kolejka na kilka osób. Stoję w niewielkim oddaleniu nie wiedząc co dalej.
Jeden z urzędników, widząc moje niezdecydowanie wstaje zza biurka, obchodzi szybę z okienkami.
- Passport please.
Wyciągam dokument i podaję. Zabiera go i idzie z nim do pokoju za drzwiami. Dopiero teraz zauważyłem te drzwi. Pewnie rezyduje tam ktoś ważny. Może naczelnik. Za chwilę wychodzi i prosi o dokumenty motocykla. Daję je i razem idziemy na zewnątrz, do budki z człowiekiem odwróconym plecami. Teraz, kiedy jestem z urzędnikiem z biura, wszystko idzie gładko. Wąsata twarz Człowieka-plecy, nawet lekko się uśmiecha. Tutaj robi się ksero moich dokumentów. Za pierwszym razem coś nie wychodzi i wąsaty dostaje ochrzan. Urzędnik sam sięga do kopiarki przez okno i robi co trzeba.



Z małą stertą papierów wracamy do zbawiennie zimnego biura. Urzędnik znika znów za drzwiami. Za kilka minut wraca, oddaje paszport, dowód rejestracyjny motocykla i kartkę do wypełnienia. Imię ojca, moje imię i nazwisko, zawód, data i miejsce urodzenia, po co chcę na wyspę, ile czasu tam będę, gdzie zamieszkam, numer telefonu do miejsca zamieszkania. Są jeszcze inne rubryki, ale przerasta to moją znajomość angielskiego. Wypełniam co umiem i oddaję kartkę. Muszę ściągnąć mokrą od potu kurtkę. Kiedy się tak męczę nad kartką do wypełnienia, urzędnik przynosi mi lodowatą wodę w butelce. Co za gest! Ten wspaniały, półlitrowy płyn pochłaniam niczym ambrozję. Oczywiście wiadomo co się dzieje z prawie ugotowanym człowiekiem, kiedy się napije wody. Teraz jestem już zupełnie mokry. Uważam, żeby długopis nie wyślizgnął się i żeby nic nie kapało na dokument, który wypełniam. Jeszcze podpis.
Oddaję wypełniony formularz. Urzędnik nie patrząc na to co wypisałem tam z taką trudnością mówi, że mogę jechać. Żadnego potwierdzenia, notatki, ksero, ani skrawka papieru. Wychodzę. Skwar uderza jak młotem. Z niechęcią nabieram gorące powietrze w płuca. Drzwi zamykają się za mną, automatycznie oddzielając mnie na zawsze od chłodu biurowego wnętrza.
Motocykl stoi tam gdzie go zostawiłem. Tyle, że nie da się dotknąć. Czarny materiał kanapy nabrał połysku jakby miał się zaraz rozpuścić. Bagażu nie da się dotknąć bez bolesnego oparzenia. Mam nadzieję, że aparat w tankbagu nie popsuje się od temperatury.
Brama, z której gwizdał policjant kierując mnie do budynku, teraz rozwiera się całkowicie. Groźnie wtedy wyglądający funkcjonariusz, teraz z uśmiechem zaprasza.



To jednak nie koniec.
Sto, może dwieście metrów dalej, siedzą ludzie w cieniu konstrukcji do załadunku wielkogabarytowego. Naprzeciw nich biały kontener z zakratowanym oknem i nieprzeszklonymi drzwiami. Zatrzymują mnie. Myślałem, że tylko z ciekawości, ale nie. Jeden tęgi staruszek, wspomina o dokumencie CPD. Zmroziło mnie. Tutaj? Przecież wyspa Qeshm to też Iran, mimo, że strefa bezcłowa.
Z białego kontenera wychodzi policjant. Biała, wyprasowana idealnie koszula, bardzo kontrastuje z jego śniadą cerą. Złoty zegarek, szykownie zwisa z nadgarstka, wyróżniając się na tle prostego i schludnego ubrania. Nogawki spodni w kant, kończą się na idealnie czystych lakierkach. Na nosie przeciwsłoneczne okulary a`la Top Gun z maleńkim, ale podnoszącym status napisem Ray Ban. Z bliska widać, że włosy długo układane na brylantynę czy żel, nie tolerują służbowej czapki przez wzgląd na swoje misterne ułożenie. Całości subtelnego wyrazu dodaje błyszcząca, bezbarwna pomadka na ustach. No i idzie do mnie ten Don Juan z wyszczerzonymi zębami w kolorze koszuli i prosi o paszport. Wręczam paszport. Obejrzawszy go prosi o karnet CPD. Nie mam przecież. No to dokumenty motocykla.
- Gdzie są numery motocykla?
– Tutaj – pokazuję na szparę między bakiem a zbiornikiem oleju. Zagląda.
Znów powtarza coś o karnecie CPD. W tym czasie podjeżdża samochód osobowy. Szyba otwiera się i ręka z samochodu podaje kartkę. Może to o taki karnet chodzi? Mówię, że nie mam karnetu i że jest niepotrzebny. W końcu Don Juan łapie za telefon. Pewnie dzwoni do urzędu, w którym przed chwilą załatwiałem formalności. Kiedy mówi, w kącikach ust sklejając wargi, lepi się na w pół sucha ślina. Skończył rozmowę i z tym swoim rozbrajającym uśmiechem pozwala jechać.





Ujechałem może sto metrów i jestem w porcie. Czekam na wjazd na prom zacumowany przede mną. Krząta się obsługa. Jeden z ludzi kieruje ruchem. Samochody wjeżdżają tyłem. Przypływa prom z wyspy. Otwiera swój trap i wysypuje się chmara kolorowo poubieranych ludzi. Za nimi wyjeżdżają małe motocykle, samochody osobowe, a na końcu autobus i ciężarówki. Nikomu nie przeszkadza, że stoję na środku placu i pojazdy muszą się przeciskać między mną a samochodem, czekającym na wjazd na prom. Co niektórzy pozdrawiają, lub patrzą z zaciekawieniem. Są też bardziej śmiali. Młody chłopak bez zażenowania podszedł i pyta czy może zrobić zdjęcie. Już się trochę do tego przyzwyczaiłem. No i chłopak robi ich ze dwadzieścia. Motocykl, zegary, opona z przodu, opona zapasowa, ja. Co się da, fotografuje.













- Mister! – słyszę za sobą wołanie.
Odruchowo odwracam głowę. To człowiek od załadunku i ustawiania pojazdów woła na mnie. Moja kolej. No to wjeżdżam.



Trap podnosi się powoli, zasłaniając widok portu. Odpływamy. Nie wiedzieć czemu, nikt nie wyłącza silnika. Jazgot silników, wzmagany jest metalową konstrukcją promu. Może chodzi o klimatyzację w samochodach. Nikt nie chce zmagać się z upałem. Z boku tego wszystkiego stoi grupka kolorowo ubranych kobiet z dziećmi. Jest z nimi młody chłopak.



Z drugiej strony stoją trzy kobiety. Widziałem je już wcześniej w porcie. Jedna niska i dobrze przy kości. Okutana od stóp do głów przypomina kiełbaskę. Nawet kiedy wiatr mocno zawieje, nie zmienia to specjalnie kształtu jej ubrania, ani gabarytów. Druga z kobiet jest bardzo wysoka i też przy kości, ale tak kobieco - kształtna. Nie skrywa całkowicie włosów pod burką, jakby afiszując się tym. Na nosie duże okulary przeciwsłoneczne. Widać ze sposobu bycia, że nie da sobie w kaszę dmuchać. Trzecia tak samo wysoka, jest najszczuplejsza z całej trójki. Wiatr przyklejający ubranie do ciała, bezwstydnie obnaża piękne kształty. Jest zgrabna. Dobrze zakryte włosy mogą sugerować jej posłuszeństwo tradycji. Jednak mały cekin czy może kolczyk w przekłutej komorze nosa, może mówić coś z goła innego. Szlachetny wręcz, albo może modelowy kształt twarzy, duże, brązowe oczy i proste, ale niezbyt wąskie usta, dają obraz twarzy modelki.
Chodzę z aparatem po pokładzie, przeciskając się między samochodami.













Zza wysokich burt promu niewiele widać, ale znalazłem lukę między burtą, a nie do końca podniesionym trapem. W tej szczelinie widok niecodzienny. W płytkiej wodzie wbite pale i do nich uczepione sieci rybackie. Światło odbija się w drobnych falach, dodając wodzie blasku. Ptaki znalazły sobie tu żerowisko i siedzą czekając na łatwą zdobycz, albo przelatują z jednego miejsca na drugie. Aparat bez wytchnienia strzela migawką, a ja szukam odpowiedniego ujęcia, zauroczony widokiem.











– Qeshm tejk foto - Woła do mnie piękność z kolczykiem w nozdrzu.
- Jest bardzo odważna – myślę. Podchodzę, a ona pokazuje w stronę wyspy. Nie mogę oderwać wzroku od śniadej twarzy i odpowiadam coś niezrozumiale idiotycznego:
- No tejk foto Queshm. Aj tejk foto ju. – I odchodzę na odpowiednią odległość, bo mam w aparat wpięty teleobiektyw. Dziewczyna usłyszawszy te nieskładne słowa, wpadła w taki popłoch, że pożałowałem swoich słów.
- No… no, szepce prosząco. Odwraca się, poprawia i tak już idealnie ułożoną chustę skrywającą każdy włos. Widać, że jest jej nieswojo i żałuje, że zaczepiła obcego, mimo że w dobrej wierze.
Chcę pokazać, że odłożyłem aparat, ale to na nic. Przecież stoi tyłem. Na dodatek poprosiła chyba swoją koleżankę, żeby ją zasłoniła, bo ta stanęła między nami. Coś mi się zdaje że popełniłem fatalną gafę…
Prom dopływa do portu na wyspie w kilkanaście minut. Wysypuje się z niego wszystko co zabrał. Kolejność podobna do tej co już widziałem. Ludzie, motocykle, osobówki, ciężarówki. Na pożegnanie macham kobiecie, którą tak zawstydziłem, ale odmachują wszyscy prócz niej. Tego już nie naprawię.



Nie ujeżdżam 300 metrów i słyszę gwizd za sobą. STOP. Z budki, którą właśnie minąłem, wychodzi rozbawiony policjant i żąda dokumentów. Wręczam paszport. Znów słyszę hasło CPD. Mówię że nie mam, że nie trzeba i że tamten – wskazuję za siebie w dal – policjant mówił że nie trzeba. Pogadał, pogadał i nareszcie jestem na wyspie. To znaczy już byłem zjeżdżając z promu, ale teraz oficjalnie i bez papierologii.



Jest popołudnie, więc czas poszukać noclegu. Może zostawię gdzieś bagaż i zdążę na zachód słońca.
W Internecie, znalazłem sieć „homestay”. Wybrałem najbliższy. To kilkadziesiąt kilometrów od portu. Droga wiedzie wśród nieprawdopodobnie uformowanych przez naturę skał. Są też rafinerie, czy może stacje wydobycia gazu. Z oddali, spomiędzy gór, wywala się jęzor płomieni. Jakby smoka ktoś uwięził w pułapce. Zaskakujący widok. Czasem zalatuje takim jakimś chemicznym wyziewem. Dalej droga prowadzi wzdłuż lasu namorzynowego i znów przez skaliste pustkowie. Zbliżający się zachód słońca, podwaja urok tego surowego miejsca.







***

Zatrzymuję się w centrum wioski. Jest pusto, a kiedy wyłączam silnik, cicho. Kot bezgłośnie przechodzi przez wąską drogę. Za nim jeszcze jeden, taki sam. Mimo, że słońce coraz niżej, wciąż jest gorąco i nie ma wiatru. Absolutna cisza, jakby za chwilę miało się coś stać, albo jakby od dawna nikogo tu nie było. Jakby wszystko co widzę zatrzymało swój oddech, czekając co zrobię. Miejsce wygląda na opuszczone, choć tak nie jest. Czy dobrze trafiłem? Nie podoba mi się tu, choć czasem pierwsze wrażenie bywa mylne. Mimo to, stukam w metalową bramę domostwa. Nic. Echo tego stukania szybko zamiera, dławione ciszą. Chwytam za klamkę. Ciężkie, metalowe drzwi nie stawiają oporu. Wchodzę na posesję.









Ziemia wyłożona wzorem z biało-niebieskich kafelków. W ścianach wejścia do pokoi, zamknięte metalowymi drzwiami, przeszklonymi u góry matowym szkłem. Na środku placu rosną palmy. I ta cisza. Nie ma żywej duszy. Stawiam kroki z namysłem, niemal skradając się, żeby skrzypienie butów jak najmniej tą ciszę zakłócało. Nieśmiało nawołuję, stukam do różnych drzwi. Nic. Zero odzewu. Idę do przejścia za palmami, a tam pies. Jest duży, ale nie wygląda na groźnego. Tylko patrzy czujnie. Wycofuję się, bo chyba wszedłem do prywatnej części homestay. Odwracam się i… Jeden z pokoi jest otwarty. Wejście jest inne. Drzwi są z niepomalowanych desek. Zaglądam ciekawsko do środka. Gdy oczy przyzwyczajają się do ciemności… W zaciemnionym wnętrzu, na szmatach, nieruchomo siedzi duch. Stara kobieta, tak myślę, że stara, chyba drzemie. Zobaczywszy mnie, nerwowo poprawia chustę. Wszystko w absolutnej ciszy. Przez moje spocone plecy przemknął zimny dreszcz. Wycofałem się na zalany słońcem plac. Pomieszczenie obok jest zamknięte, ale drzwi nie stawiają oporu. Otwieram, a tam na całej podłodze sterta szmat, rzeczy osobiste, półka z przyborami do golenia i przedmioty niewiadomego przeznaczenia, porozstawiane pod ścianami. Brakowało tylko noży, tasaków i łańcucha uczepionego do ściany. Wychodzę stad.

Już zakładam kask i już mam odjeżdżać, kiedy znikąd pojawia się dzieciak na rowerze. Jakieś dziewięć, może dziesięć lat. Pokazuję mu na bramę, z której właśnie wyszedłem. Młody woła sąsiada. Ten wyszedłszy z budynku naprzeciwko, gdzieś dzwoni. W pobliżu zaszczekał pies. Słychać kłócące się koty. Lekki zefir poruszył liśćmi lichego drzewka, przy którym zatrzymałem motocykl. Wszystko ożyło, powrócił też dźwięk. Chłopak zagaduje po swojemu. Za kilka minut przychodzi brat właściciela homestay. Przecznicą przejeżdża pickup, wzniecając tuman kurzu za sobą. Nie ma już tajemniczej ciszy.
Właścicielem tego miejsca, albo może zarządcą, jest młody, zażywny chłopak, świetnie władający angielskim. Będzie trudno się dogadać. Rozmawiamy o pokojach, co obejmuje cena i o jedzeniu. Zachwala bliskość różnych atrakcji. Jest też przewodnikiem. Nie zgadza się na żadne negocjacje cenowe. Jakoś wydaje mi się zbyt poważny i wyczuwam w nim nutę dobrze skrywanego cwaniactwa. Mimo umęczenia upałem, odjeżdżam, tak jak postanowiłem z początku. Zdążył jeszcze podpowiedzieć, gdzie jest inny homestay. Jadę tam bez przekonania, ale homestay nie ma. Zatrzymałem chłopaka na motorowerze z zapytaniem, ale ten kieruje mnie do hotelu w mieście Qeshm. W sumie może ma rację. Mieszkałem w Qeshm i wiem nawet dokąd pojechać. Jest tam kilka hoteli z klimatyzowanymi pokojami, parking podziemny i masa ciekawych ludzi i miejsc klimatycznych. Łącznie z galerią handlową z bezcłowymi cenami. Tylko czy tego potrzebuję? Nie po to tutaj przyjechałem.
Natrafiłem na jeszcze jeden homestay. Dość łatwo je wypatrzeć, bo albo są drogowskazy, albo pionowe, nowoczesne reklamy na betonowym cokole, zapraszające gości. Wszystkie takie same, więc pewnie to jakieś zrzeszenie, czy sieć. Zajeżdżam tam. Wioska jak poprzednia, ale blisko zatoki. Miejsce nazywa się Assad`s Homestay. Ubitą drogą podjeżdżam pod bramę. Nie zdążyłem zejść z motocykla, a w metalowej bramie, pojawia się mężczyzna około 50-tki. Zdecydowanie za szybko mówiąc płynną angielszczyzną pyta, odpowiada, sugeruje. Z ceną nie ma problemu. Będę miał też śniadanie, obiad i kolację. Zostaję tu. Metalowa brama otwiera się całkowicie i mogę wjechać do środka. Parkuję pod zadaszeniem przy wejściu do domu. Żeby nie było wątpliwości, pokazuję właścicielowi banknot w kwocie na jaką się umówiliśmy. Ten przytakuje.
Mam swój pokój. Jest spartańsko urządzony, bo w zasadzie pusty. Jedynie przy jednej ze ścian oparte są kolorowe materace i duże poduszki. Jest też lusterko i pod nim mała półka. W miejscu na okno wbudowany jest klimatyzator. Tyle w zupełności wystarczy. Klimatyzator nie działa, bo chwilowo nie ma prądu. Za godzinę ma być.
Idę pod prysznic. Jest tylko ciepła, albo ciepła woda. Nie ma znaczenia, którym kurkiem kręcę. Jednak i taki prysznic działa cuda. Woda zabiera ze mnie gorąc, pył, pot, brud i zmęczenie. Robię też pranie. W tym czasie Assad, bo tak ma na imię właściciel homastay, rozkłada na wybetonowanym dziedzińcu wielki, bordowy, zdobiony dywan. Posłuży za siedzenie i stół. Przyniósł herbatę cynamonową do ciastek własnej roboty. Upał nieco zelżał, choć wilgoć została. Popijamy herbatę, a Assad opowiada o swoich kotach. Są tu trzy. Mówi o ich zwyczajach i życiu. Później o wyspie, co jest w pobliżu do zobaczenia, co może mnie zainteresować. Mnie interesują delfiny.
Wieczorem, do domu wróciła żona Assada i jego dwie córki. Żona ma na twarzy czarną, ażurową maskę, zasłaniającą oczy i nos. Po przekroczeniu progu bramy, zdjęła ją. Jedna z córek jest dorosła w nieokreślonym wieku. Nie zapytałem, bojąc się, że popełnię znów gafę, jak na promie. Druga córka ma 11 lat. Jest bardzo pewna siebie, zna bardzo dobrze angielski. Chodzi kolorowo ubrana i ma pomalowane paznokcie. Za pół godziny, kolacja na dywanie. Jest sabzidzab i supedal. Wegetariańskie dania z warzyw. Do tego placki chlebowe i woda. Tak między nami, nie mogłem się doczekać.
Po kolacji spytałem Assada o laptop. Pożyczył mi go, żebym mógł zgrać materiał z kart pamięci na dysk. Dzięki temu znów mam wolne miejsce na kartach pamięci. Dzień kończę późnym wieczorem w chłodnym pokoju. Klimatyzator już działa.







CF


Mapy:



__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie.
https://www.facebook.com/CFact1/
CeloFan jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem