Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26.07.2021, 00:01   #134
CeloFan
 
CeloFan's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
CeloFan jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 16 godz 51 min 5 s
Domyślnie



26–ty dzień. 15 maja.

101585 – 101972
387 km

Iranshahr – Czabahar


Jestem podekscytowany odmiennością, jaka mnie otacza. Ludzie, przyroda, klimat. Wszystko jest nieco inne od tego, co widziałem na północy Iranu. Bardziej suche, surowe, zgrzane słońcem, jałowe.
Chyba przez to podekscytowanie obudziłem się przed budzikiem ustawionym w telefonie. Jest przed szóstą. Klimatyzator wyrzuca z siebie przyjemnie chłodne powietrze, tworząc wygodną atmosferę. Za oknem, cień budynku hotelowego skrywa ulicę, po której z rzadka przejeżdżają samochody, rowery, małe motocykle. Po drugiej stronie zakurzonej szyby już gorąco. Zaczyna się dzień.

Telefon nienaładowany. Powinienem gdzieś kupić ładowarkę. Jest ku temu okazja, bo przecież jestem w dużym mieście. Zanim jednak zacznę jej szukać, przy kawie przywiezionej z Turcji robię notatki. O tej porze wszystko jeszcze zamknięte i w hotelu nawet śniadania nie dostanę.

***

Sony. Już drugi raz jestem zawiedziony tą firmą. A właściwie czwarty. Najpierw kamera, teraz ładowarka, ale w międzyczasie popsuł się uchwyt obrotowy. Też Sony. Dobrze, że przynajmniej motocykli nie robią. Koniec końców i telefon poddał się, a dokładnie jego gniazdo ładowania.

***

Na sali, gdzie podaje się śniadania, jest jeden z chłopców, którym robiłem wczoraj zdjęcia. Siedzi z kolegą. Stara się coś mówić do mnie. Śniadanie to coś w rodzaju szwedzkiego stołu. Na ciepło w dużym podgrzewaczu jest gormesabzi, z pomidorów, z jajek i czegoś jeszcze. Do tego placek. Jest też ser, kostki masła obłożone lodem, różne rodzaje dżemu. Herbata, kawa rozpuszczalna, sok pomarańczowy.

***

Jest 9 tutejszego czasu. Motocykl stoi w cieniu. Ostatnie zdjęcia pamiątkowe potwierdzają odjazd z hotelu.





Wyjeżdżając z Iranshahr, trafiłem na uliczkę, gdzie sprzedaje się smartfony, etui, baterie, przewody, karty, ładowarki i wszystko inne do telefonów. W pierwszym z brzegu sklepie, na migi dogadujemy się ze sprzedawcą co chcę i co ma i ile będzie to kosztowało. Po krótkich targach wychodzę z ładowarką, ale smartfon i tak szwankuje.



Podjechałem do hafciarzy, którzy wczoraj uraczyli mnie lodowatą wodą. Nie ma nikogo znajomego, widocznie jeszcze nie pracują.
Zatrzymałem się też przy barze, w którym wczoraj jadłem. Gobhan i Yasin ,przywitali mnie jak przyjaciela. Za nimi zeszła się mała grupka mężczyzn. Z każdą chwilą coraz więcej ludzi. Najpierw tylko moi znajomi. Teraz ich znajomi i znajomi znajomych z okolicznych stoisk i sklepów. Ktoś zapytał dokąd jadę, ktoś inny natychmiast zaczął tłumaczyć jak tam dojechać. Z uprzejmości nie pokazałem na włączony GPS z wyznaczoną drogą do Bandar–e–Abbas. Od Bandar-e-Abbas dzieli mnie około tysiąc kilometrów. Nie dojadę tam dziś, ale tak było mi łatwiej wyznaczyć drogę. W końcu ktoś zauważył GPS, ale to nie przeszkadza i dalej tłumaczy jak jechać. Przez niezrozumienie intencji narobiłem tylko niepotrzebnego zamieszania. Jeden z mężczyzn zatrzymał autokar, zapewne myśląc, że nie wiem jak jechać! Kierowca autokaru zna przecież angielski. Przyprowadzili go do motocykla i ów kierowca też życzliwie zaczął tłumaczyć, jak dojechać do celu. Angielskie słowa sączył powoli i wyraźnie, żebym nie miał żadnej wątpliwości. A chciałem tylko... Osaczony uprzejmością, onieśmielony zbytnią uwagą małego tłumu, kiwam głową na znak zrozumienia, bo cóż innego pozostało. Pozostało tylko przytakiwać.










***

Woda. Jeszcze nie kupiłem wody.











Sklep spożywczy znajduje się w ciągu niskich budynków. W środku klimatyzacja przynosi znaczną ulgę. Z przyjemnością wciągam zimne powietrze w płuca. Woda z lodówki nie jest zmrożona, ale bardzo zimna. Zamrożonej jeszcze nie ma. Kilkaset metrów dalej, jeszcze jeden sklep. Tu też nie ma zamrożonej wody. Kątem oka widzę, jak ktoś próbuje wsiąść na motocykl. Jest załadowany i niestabilny nawet przy wsiadaniu. Nie chciałbym, żeby przewrócił się z takim człowiekiem, bo z tego mogą być kłopoty. Coś tam warknąłem i ciekawski chudzielec tylko przysiadł na nim. Tutaj też w jedną chwilę zebrała się grupka ludzi, żeby popatrzeć.
























***

Za miastem nie ma gór, nie ma chmur. Jedzie się wypalonym, suchym i płaskim jak stół pustkowiem. Po drodze patrole wojskowe i posterunki. Żołnierze mogą schować się przed słońcem tylko w zmniejszającym się z każdą chwilą cieniu pickupa albo wozu bojowego. To chyba z powodu bliskości granicy z Pakistanem.










Wzgórza, między które się wjeżdża, nie są zwyczajne. Ich wierzchołki są ostre i nieprzystępne. Mimo to, niektóre zdają się stopioną lawą, tuż po erupcji wulkanu. Te są zielonkawo – czarno — brązowe. Reszta ma kolor gliniano-ceglasty do szarego.







Zatrzymałem się wśród nich. Cisza. Powietrze stoi nieruchomo, nagrzane do kilkudziesięciu stopni. Żadnego dźwięku owadów, żadnego szumu liści palmowych, żadnego pojazdu. Jedyny cień to ten pod motocyklem. Dopiero kiedy kończyłem pić resztę wody, przejechał skuter z dwoma mężczyznami. Pomachali tylko w geście pozdrowienia i tyle ich widziałem. Ciepła, ohydna w smaku woda natychmiast wyparowała ze mnie. Zostało w butelce niewiele. Głowa ćmi i pulsuje od czoła. W ustach sucho, mimo że przed chwilą piłem. Skoro jednak się pocę, to jest jeszcze w porządku.













W sumie dobrze jest się pocić, bo jadąc, poprzez parowanie robimy z siebie chłodziarkę. Tak mówią prawa fizyki i praktyka. Działa to, póki temperatura nie jest trwale zbyt wysoka już po schłodzeniu tak jak tu, blisko Zatoki Perskiej. Nazywa się to temperaturą mokrego termometru*. Wtedy cały układ robi się zbyt gorący dla człowieka. Wilgoć w powietrzu też nie pomaga w parowaniu, a wręcz je hamuje, co oczywiste.
Do tej pory radziłem sobie z permanentnym upałem, po prostu mocząc ciuchy motocyklowe, jeśli była ku temu okazja. Wierzcie lub nie, ale wtedy następne pół godziny w temperaturze czterdziestu albo więcej stopni, to sama przyjemność. Jedzie się jak w klimatyzowanym samochodzie. Nie warto jedynie moczyć rękawic od wewnątrz i butów. Woda, która dostanie się do butów, (szczególnie do tych z membraną) i tam nagrzeje się, robi bardzo nieprzyjemne rzeczy ze stopami. Teraz jednak nie ma mowy o luksusie wodnego prysznica.

***

Jeden z posterunków jest inny niż wszystkie. Na jego początku powiewa flaga z gwiazdą życia z eskulapem, a policjant ma na twarzy maskę. Przejechałem niezatrzymywany.






***

Rezerwat przyrody Bahookalat. Malownicza droga wiedzie wśród surowych skał, wzdłuż rzeki. Skały jak krzywo poukładane książki, gdzieniegdzie czarne jak węgiel. Rosną tu palmy daktylowe i płynie Bahoo Kalat - rzeka, bez której życie tu, byłoby niemożliwe, albo bardzo utrudnione. Rzeka w której żyją krokodyle**.
Gdzieś w okolicy musi być szkoła. Dzieciaki właśnie z niej wracają.




























Rzeki mają w zwyczaju meandrować i budowniczowie postanowili skopiować to meandrowanie. Czy to przypadek, czy może niedaleko stąd odbywał się zlot, a może wyścigi jakieś, pojawiła się cała masa pickupów. Przeważnie to stare Toyoty. Może bym nie zwrócił na to uwagi, ale każdy, dosłownie każdy kierowca, wchodził bokiem w zakręty. Już pierwszy przyprawił mnie o duży zastrzyk adrenaliny, kiedy wyjechał prosto na mnie, zza ślepego zakrętu. Widziałem jego drzwi zamiast maski, póki tył samochodu nie odzyskał przyczepności.









Pozostało jechać jak najbliżej prawej strony i zachować czujność ważki, wchodząc w zakręty. Z licznych driftujacych Toyot, tylko jedna przyjechała z naprzeciwka, przodem do kierunku jazdy. Być może dlatego, że kierowca pamiętał o pasażerach na pace…




Zrobiło się jakby bardziej zielono, jeśli można mówić o zieleni w królestwie słońca i kamieni. Palmy, dziko rosnące na poboczu, dają cieniste schronienie stadom kóz. Za wzgórzem, miły dla oka widok, psuje kłąb smolisto-czarnego dymu.
- Wypadek? Pożar? Zamieszki? - Zgaduję zaciekawiony. Nie. W dole, wśród zieleni, wielka kałuża czarnej brei, pali się, tworząc toksyczne kłębowisko gęstego dymu. Nie potrafię opisać smrodu tego zjawiska. Przejechałem na bezdechu, ale jeszcze długo odór spalenizny utrzymywał się w kasku. Wygląda na to, że pożar trwa już długo, ale nikogo to nie interesuje. Nie ma straży, nie ma gapiów, jakby wszyscy byli do tego przyzwyczajeni.








Kilka kilometrów dalej życie toczy się swoją ścieżką.












***

Wprawdzie cienia nie ma, ale muszę zatrzymać się, żeby sprawdzić, czy przypadkiem olej nie wycieka spod bagnetu. Zdjąłem kask i odczułem, jak w głowie walą młoty. Chce mi się pić, ale w butelce resztki gorącej, ohydnej wody. Zostawię na później.






Traf chciał, że wybrałem miejsce, gdzie chłopcy skaczą do wody z głazu. Zazdroszczę im… Młodości, nie wody. Zazdroszczę beztroski. Przecież to, co robią, to odmiana trzepakowego wychowania podwórkowego.



Ledwo zdążyłem sprawdzić olej, kiedy pierwszy nadjeżdżający samochód zatrzymał się. Mimo że dzieli nas bariera językowa, dogadujemy się, bo zawsze chodzi o to samo. Skąd, dokąd i tak dalej. Konwersacyjne banały. Niestety nie mogę zapytać jak się im żyje, gdzie mieszkają, skąd pochodzą, dlaczego ludzie mieszkający tu są wysocy i bardzo szczupli, co robą na co dzień, jakie są ich marzenia, czy mają wszystkiego pod dostatkiem, co to za pożar i dlaczego na jednym z czekpointów widziałem flagę z gwiazdą życia, a strażnik był w masce medycznej.




***

Jest kłopot z benzyną. To znaczy, nie ma jej i to widać. Właściwie to jest, ale tylko taka z butelek. To stacji benzynowych brakuje.
Dużo czekpointów z żołnierzami i policjantami. Niby jak wszędzie, ale tutaj dodatkowo stoją samochody przystosowane do wożenia karabinu maszynowego. Jeżdżą wozy opancerzone.
Rask jest na tyle dużą wioską, że ma swoją stację benzynową. Stacja jednak jest zamknięta. Nie przerywając jazdy, rozmawiam z miejscowym, który wyrównał swój motor z moim. Mówi, że stacja jest dalej. Żebym jechał.











I dojechałem, tym razem nie korzystając z zapasu.
Jakoś tu nerwowo z paliwem. Jeden człowiek chce kartę paliwową a inny, że benzyna będzie niedługo, czyli teraz nie ma. Zbiera się kilka osób. Zadają pytania, otoczyli mnie, chcąc zaspokoić ciekawość. Teraz benzyna mnie nie interesuje. Ze ściany budynku wystaje kran. Przemożna nadzieja zaspokojenia pragnienia spowodowała, że bezpardonowo pozostawiłem bez odpowiedzi moich rozmówców. W głowie huczy. Wychodząc z cienia zadaszenia stacji, czuję się jak wrzucony na rozgrzaną patelnię. Słońce piecze przez kurtkę. Kran zepsuty. Kurek kręci się wkoło bez efektu.
Widząc po co poszedłem, jeden z mężczyzn, z pomieszczenia stacji przyniósł życiodajny płyn w małej, półlitrowej butelce. Łapczywie wypiłem całość na poczekaniu i… nie wypłynęła ze mnie. Przestałem się pocić.






***

Koniec wzgórz. Jest płasko i piaszczyście. Roślinność zdaje się rosnąć tu sezonowo. Większość to wyschnięte na wiór krzaki. Mam zamiar zjechać z głównej drogi i dostać się do wioski wysuniętej najbardziej na południowy wschód w Iranie. Nazywa się Shahrak Maskuni-ye Gavater lub krócej, Gavater. Dalej jest Pakistan.
Nic szczególnego mnie tam nie pcha. Ani historyczne zaszłości ekspansji Portugalczyków, ani nawet obietnica zaspokojenia pragnienia. Tam zaczyna się asfalt, wiodący wybrzeżem zatoki Omańskiej do miasta Dżask, leżącego mniej więcej w pół drogi od granicy z Pakistanem do Bandar-e-Abbas. Z tej drogi chcę po prostu zobaczyć wybrzeże.
















Wieje silny wiatr. Ominąłem ostatnie zabudowania i wjeżdżam w nieutwardzoną drogę. Zatrzymałem się w cieniu przy ostatnim drzewie, jakie tu wegetuje. Jego ażurowy cień gałęzi pozbawionych liści, nie przynosi żadnej ulgi. Wysuszone gałązki łamią się jak chrust. Dalej nie ma nic, co by wystawało ponad ziemię wyżej niż kilkanaście centymetrów. No… może oprócz słupów energetycznych. Chyba tak można by wyobrazić sobie koniec Ziemi, gdyby Ziemia była płaska.















Kilka kilometrów dalej.
Wiatr podrywa drobny pył i powoduje, że powietrze jest nieprzezroczyste. Jakby ktoś wielką suszarką omiatał całe pustkowie. Chcę to sfotografować. Pył osadza się w nosie w gardle. Dostaje się do płuc razem z gorącym wiatrem, powodując, że pragnienie nabiera na sile, choć myślałem, że to niemożliwe. Głowa pulsuje. Osłabłem na tyle, że w postawienie motocykla do pionu używam wszystkich sił. Zaraz potem muszę go znów postawić na podpórce, bo zakręciło mi się w głowie. Przypomniałem sobie o reszcie gorącej i obrzydliwej wody. Zostało jej na dwa łyki i nie przyniosła żadnej ulgi. Dlaczego nie zatrzymałem się gdziekolwiek wcześniej, żeby uzupełnić zapas? Z lenistwa, braku rozsądku i przewidywania.
Wszędzie sucha, popękana ziemia spragniona wody jak ja. Dookoła małe trąby powietrzne zabierają pył i przenoszą go wysoko. Jestem efektem swoich decyzji. Choć nie ma tu dobra ani zła, chociaż nie ma ludzi czy dzikich zwierząt, czuję się jakoś tak wewnętrznie zagrożony. Z jednej strony jest w tym pustym i martwym świecie coś pociągającego, coś nierzeczywistego i fascynującego, z drugiej strony wiem, że teraz najbardziej potrzeba mi wody, którą mogę zaspokoić pragnienie. Być może mam pierwsze objawy odwodnienia. Brakuje tylko, żebym zaczął widzieć jednorożce.
Kiedy się jest w magicznym miejscu, nawet tak niegościnnym, chciałoby się być niewidzialnym, żeby nie przeszkadzać. Albo być tylko tyle ile trzeba przy milczącej zgodzie najbliższego otoczenia.
Milczenie jest afrodyzjakiem dla TYCH miejsc. Kroki zdają się zaburzać harmonię. Nawet głębszy oddech zaalarmuje zagadane ptaki, jeśli by tu były, a szybszy, niesforny ruch, zagłuszyłby zapach drzew zmieszany z wodą, gdyby tu rosły i gdyby była tu woda.
Trzeba być czujnym, bo miejsce takie żyje o każdej porze, tylko warunki się zmieniają.
Staję się więc zimnym kamieniem i siedzę.
Teraz mogę czekać i myśleć. A nie. Teraz mogę przestać myśleć. Przecież jestem kamieniem.
No to czekam...
Z zamyślenia, czy może amoku, wyrwał mnie przedziwny widok. W moim kierunku pędzi jakieś niewielkie zwierzę. Podskakuje nad zaschniętą roślinnością. Zatrzymuje się na chwilę i znów pędzi na mnie. Słabo widać co to jest. Zanim się podniosłem, prawie pod moimi nogami, przewinął się kłąb zeschniętych gałęzi.



























Zawróciłem. Droga nie jest ani trudna ani niebezpieczna. Z łatwością można dojechać nią do Gavater. Jednak osłabienie wydobyło ze mnie odrobinę rozsądku. Bliżej jest do głównej drogi niż do wspomnianej wioski. Nie wiem nawet, czy dobrze jechałem, bo na mapie w GPS, TEJ drogi nie ma.
Nie wiem też, jak się to stało, że jadąc w tamtą stronę, nie zauważyłem ani dwóch(!) wiosek, ani małego zbiornika wodnego. Dziura wykopana w piachu, wypełniona wodą. Gdyby nie zdjęcia, teraz bym w to nie uwierzył. Jak mogłem ominąć te miejsca i nie pamiętać o tym... Przy sadzawce jest dwóch mężczyzn i ich motocykl. Zatrzymali się, żeby zmoczyć swoje chusty. To pomaga oddychać w pyle. Zdają się mnie nie zauważać, więc i ja ich nie zaczepiam.












W wiosce jest sklep. Porzuciłem motocykl przed wejściem, wpadłem do sklepu, wydukałem nieskładnie „salam” i niemal wyrwałem z lodówki sok brzoskwiniowy i dużą butelkę wody. Płacąc, jednocześnie piłem zimny, gęsty, orzeźwiający sok. Sprzedawca patrzył podejrzliwie na niewychowanego dziwaka, ale w tym momencie było mi to obojętne. Wydał resztę, a ja puste już opakowanie wrzuciłem do kosza stojącego pod sklepem. Chyba jeszcze nigdy tak szybko nie piłem.



Nie są obojętni za to ludzie, zebrani wokół motocykla. Stali w pewnym oddaleniu, ale kiedy wsiadłem na motocykl, Zaczęli mówić, pokazywać i prawdopodobnie pytać o różne rzeczy. Prawdopodobnie, bo w swoim języku. Jednego zaintrygowała nawigacja. Nie umiem na migi zaspokoić jego ciekawości. Odjechałem kilka kilometrów od sklepu i tu wlałem w siebie prawię całą zawartość butelki z zimną wodą.



***

Przede mną Chabahor, najdalej na wschód wysunięte miasto portowe. Zostało około 70 kilometrów. Dalej dziś nie pojadę. Sok i woda, przywróciły mi na tyle energii i przyniosły taką ulgę, że do miasta jechałem bez miraży, a ból głowy jakby stracił na sile. Mimo to jestem wycieńczony upałem.













Hotel wyszukałem w GPS i bez zbędnego kluczenia dojechałem do niego. Ma on jednak dwie wady.
Po pierwsze jest położony blisko centrum, ale wokół nie ma niczego interesującego. Nadmiernie szerokie ulice, olbrzymie rondo, flagi na wysokich masztach, wielki, opustoszały parking. Po drugie, nowoczesny, urządzony luksusowo i mimo kilkumetrowego sklepienia w holu, chłodny od bardzo wydajnej klimatyzacji, jest za drogi.
Może zapytam kogoś?
Biały, hotelowy budynek jest tak wielki, że umieszczono w nim też biura różnych firm. Wszystkie pozamykane oprócz jednego. W środku klimatyzowanego pomieszczenia dwa stanowiska komputerowe i dwóch mężczyzn. Pachnie perfumami i świeżością. Obaj ubrani na styl europejski, z nienagannymi fryzurami. Jeden z nich to Farzad. Farzad świetnie zna angielski i trudno mi nadążyć za tym, co mówi. Chyba prowadzą ubezpieczalnię.
Kiedy zapytałem o hotel w pobliżu, naiwnie pomyślałem, że skończy się na wskazaniu celu na mapie. To jednak Iran. Tu nic nie kończy się ot, tak po prostu, a jak coś jest niezałatwione, to znaczy, że to jeszcze nie koniec załatwiania.



Farzad zaprowadził mnie do hotelu, który przecież przed chwilą zbadałem pod kątem swoich możliwości. Mówiłem mu, ale ten niezrażony i tak nalegał, żeby pójść jeszcze raz. Prawie spaliłem się ze wstydu, kiedy pytał tę samą recepcjonistkę o zniżkę dla cudzoziemca. Funkcja pocenia się wróciła.
Skoro jest za drogo, postanowił, że pokaże mi tańszy hotel. Wróciliśmy po kolegę Farzada.
Obaj mężczyźni skończyli pracę, wyłączyli komputery. Jeden uzbroił alarm przy drzwiach i wyszliśmy na popołudniowy skwar pustego placu parkingowego. Mam nadzieję, że skończyli jak zwykle, a nie przeze mnie.





W cieniu blaszanego zadaszenia niedaleko wielkiego ronda siedzą albo kucają ludzie. Nieopodal stoją zaparkowane ich małe, białe samochody. Kolega Farzada, którego imienia nie zapisałem niestety, warknął na kierowców, jakby wydawał rozkaz. Wszyscy zerwali się z kucków na równe nogi i jeden z nich otworzył drzwi swojego auta. Mam jechać za tym autem.





Miasto jest większe niż myślałem, a centrum wcale nie jest tam, gdzie ekskluzywny hotel. Nasz mini konwój mija kolejne przecznice, ronda i dzielnice. Zatrzymujemy się przy bramie, w którą tylko ja mam wjechać. Jesteśmy na miejscu. Dziedziniec wyłożony płytkami. Ściany dają cień, choć wyraźnie czuć jak ciepło bije od nagrzanej powierzchni kafelków. Dziś nocuję w "Sepideh Hotel".
Nie wiem, czy to zwyczaj, czy tak mizernie wyglądam, ale na powitanie dostałem od recepcjonistki butelkę zimnej wody. Wszystkie formalności załatwia za mnie Farzad. Zapisał też swój numer telefonu, nalegając, żebym dzwonił w razie jakiejkolwiek potrzeby.











Niekończące się korytarze, zakręty, zakamarki, skrzyżowania i schody. Wszystko to w gorącej atmosferze jakby ktoś w piecu napalił. Rozpływam się, niosąc klamoty zdjęte z motocykla. Pokój nie jest może luksusowy, ale zupełnie odpowiada moim potrzebom. Przed chwilą włączony klimatyzator, wyje w ścianie, próbując sprostać moim termicznym oczekiwaniom. Zanim się schłodzi, zdążę wziąć prysznic.






***

Długi, zimny prysznic całkowicie postawił mnie na nogi i zdążyłem już zapomnieć o swojej hydronierozwadze.
Mam szczęście. Hotel położony jest w bezpośredniej bliskości bazaru. Gdzie jak nie na bazarze można zobaczyć, jak żyją, co robią, jedzą, sprzedają, kupują i kim są ludzie. Tym bardziej że nie jest to uturystyczniony Egipski Bazar w Stambule. To bardziej jak Bazar Różyckiego na starej Pradze w Warszawie i to taki z czasów swojej świetności.
Choć z socjologią mam niewiele wspólnego, mogę przyjąć za pewnik, że na bazarze spotyka się przedstawicieli najbardziej licznej części populacji. Ludzi średnio zamożnych. Są więc typowymi przedstawicielami miasta a może i regionu. To na bazarze można odkryć, jakie panują normy społeczne, jak kształtują się więzi między ludźmi, ich relacje, zależności, zasady. Pokazuje, jak każda z osób wzajemnie oddziałuje na siebie i przyporządkowuje się do zbiorowości. Bazar to taki region w pigułce i średnia wszystkiego.
Mało tu kobiet. Mężczyźni handlują, gotują, tworzą, sprzątają i naprawiają. Kobiety nie zapuszczają się same na bazar. Jeśli tak, to są w towarzystwie męża, brata albo ojca. Tak sądzę.
Druga rzecz, jaka rzuciła mi się w oczy to pasja. Jakaś taka wewnętrzna energia, z jaką ludzie ci podchodzą do swoich zajęć, jakby od tego zależał nie efekt ich pracy a ich samopoczucie. Przy tej temperaturze i takiej wilgotności…







Mimo świeżego ubrania cały się lepię. Bliskość Zatoki Omańskiej, oprócz temperatury, też daje się we znaki.
Na prowizorycznym blacie, wyglądającym jakby był sklecony ze starej szafy, trzy miksery. Ledwo je zauważyłem, bo kolejka. To producent napoju tworzy mieszankę, której trudno się oprzeć już na sam widok.
Wrzuca do pojemnika lód, obrane przez pomocnika małe, miejscowe banany i chyba cukier. Miksuje to wszystko dokładnie. Za chwilę powstaje napój tak smaczny, że nie mogę mu się oprzeć. Nasyciłem się po drugim. Obok, ktoś inny przyrządza ciastowe trójkąty smażone na głębokim tłuszczu. Mówią na nie „samuse”. W środku nafaszerowane są ziemniakami i ostrą papryczką chili. Po tym daniu musiałem znów napić się bananowego napoju.
Później zobaczyłem, że miejscowi jedzą samuse, maczając je w sosie. Siedzą w kucki w grupie za „barem”. Wstydzę się dołączyć, choć chciałbym spróbować tego sosu.
Nienasycony, zamawiam też kawałki kurczaka z małego grilla, zawinięte w placek. Też na ostro, a dodatkiem jest kapusta. Smakuje jak kiszona.





















Chyba będą wybory. Ludzie gromadzą się pod specjalnymi, dużymi namiotami. W środku i na zewnątrz podobizny liderów. Omawiają coś, agitują, tłumaczą.



Na bazarze dzieje się tak wiele, że trudno jest opisać pozorne zamieszanie, atmosferę, zapachy. Każdy szczegół wymagałby oddzielnej formy, jakiegoś opisu dokładnego. Za to całość jest jak kalejdoskop i nie sposób spamiętać, czy nawet zapisać wszystkiego. Nie będę nawet próbował. W końcu to bazar.
Wyszedłem z niego po drugiej stronie. Tu zaczyna się wielkie miasto. Szum samochodów, ludzie zmierzający w swoich sprawach. Wszystko tętni życiem mimo późnej pory. W tym chaosie, pod murem człowiek naprawiający klapki. Zajęty swoją pracą, nie zwraca uwagi na toczące się dookoła życie miasta. Musi zarobić na jedzenie.
Żebrząca kobieta odwrotnie. Skupia się na kontakcie z przechodniami, żeby tylko rzucili „grosz” do ręki.
Mężczyźni w kucki załatwiający jakąś sprawę z handlarzem. Są pomiędzy naprawiaczem klapek a żebraczką. Skupieni są na swoim rozmówcy, ale mają świadomość życia toczącego się wokół, bo się rozglądają czasem.











Wracam do hotelu przez bazar. Bazar kończy swoje działanie jakby od zewnątrz do środka. W środku jeszcze wre, kiedy na jego obrzeżach już pusto i odludnie. Ludzie pozwalają się fotografować, a niektórzy nawet nalegają na to, widząc aparat. Korzystam więc z tego przywileju na swój własny sposób.
Ostatnie uliczki i zakamarki przeszedłbym w absolutnej ciemności, gdyby nie słabe, żółtawo-pomarańczowe światła rzadko ustawionych latarni.













































Dzień kończę w holu hotelowym przy dwóch litrach zimnego, gazowanego napoju. Jest tu stół bilardowy. Mogę przyglądać się grze czterech mężczyzn. Jest też telewizor. Programy informacyjne niczym nie różnią się od tych w innych krajach. Pieniądze, polityka, przemoc, wypadki, wojny, nieszczęścia, ludzkie dramaty. Jad zwątpienia, strachu i pogardy sączy się z pudła, żeby niepostrzeżenie wmówić światu, że świat jest zły a ludziom na nim żyjącym, że ludzie są źli. Telewizja strachu. Kiedyś uprzytomniłem sobie, że wcale nie trzeba oglądać tego bełkotu grozy. Wystarczy fonia, żeby podświadomie zaznać niepokoju. Dopiero tutaj dotarło do mnie, że wcale nie trzeba słuchać ani rozumieć co mówią, bo obrazy mówią same za siebie.


Mapy





CF

*Temperatura mokrego termometru - https://pl.wikipedia.org/wiki/Temper...ego_termometru
**Krokodyle w Iranie - https://en.wikipedia.org/wiki/Mugger_crocodile
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie.
https://www.facebook.com/CFact1/
CeloFan jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem