Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14.10.2016, 15:07   #73
dżony
 
dżony's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2013
Miasto: Złotów
Posty: 419
Motocykl: DR 650 SE
dżony jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 3 tygodni 1 dzień 19 godz 14 min 32 s
Domyślnie

Rano zostaliśmy oczywiście zaproszeni na poprawiny do domu solenizanta. Głowę miałem dosyć ciężką bo tym razem Maciej i Marcin poszli spać a ja dbałem o polski honor więc nie bardzo dziś była ochota na drugą turę. Chłopaki poszli jeszcze zobaczyć skalne miasto, a że u mnie nie było za wiele sił to popatrzałem na nie z daleka leżąc pod namiotem - jak dla mnie to wystarczy, bardzo ładne miejsce. Zdjęć nie ma.

Dziś jedziemy na północ, trzeba się przebić przez cały kraj i dojechać do Swaneti.





Po drodze łapie nas przelotny deszcz i zatrzymuje się przy drodze w jakimś opuszczonym PKSie. Okazało się, że w pomieszczeniu obok czekają też dwa konie, coś mówiły o autobusie do Pacanowa. A nieee, to Koziołek Matołek chciał tam jechać a nie Koń Rafał. No nie ważne.

Czekając aż chmura przejdzie jeden z naszych nowych znajomych wyczyścił mi jęzorem motocykl, tłumik wylizany do czysta



Drugi chciał Marcinowi wszamać skarpety suszące się na motocyklu



A od Macieja nic nie chciały, świetnie się z nimi dogadywał



Wbijamy się na drogę SH14 prowadzącą przez Park Narodowy Borjomi-Kharagauli







Widoki podobne jak w Wysokim Kaukazie a to pasmo przez które właśnie jedziemy tak dla odmiany nazywa się Mały Kaukaz

















Stojąc na przełęczy widzę niedaleko w dole jakiś samochód stojący na poboczu



Wygląda znajomo. Taaaak to Defender, którego spotkaliśmy wcześniej w Omalo. To oni wtedy poratowali nas bańką wina i niedopitą butelką wódki.







Parzymy czaju, rozmawiamy chwilę ale muszą jechać dalej bo czasu mało a tego dnia dużo kilometrów jeszcze do zrobienia. Tradycyjnie tak jak i na drodze do Omalo gdzie na przełęczy Maciej złapał kapcia i tutaj jest to samo - przełęcz i gwóźdź w oponie...



I znowu to samo, łatanie dętki a przy zakładaniu szczypnięta. I kolejny raz.. Daję mu w końcu moją tajną zapasową dętkę, którą trzymałem na czarną godzinę. No i co? Teraz nie przyszczypnęli przy zakładaniu ale za to zjebał się kompresor. Dmucha pół atmosfery a dalej nie ma siły. Tak jak i poprzednim razem cała operacja trwa już ze dwie godziny więc kierownik wycieczki ucina sobie drzemkę a Maciej zaczyna pompować koło ręczną pompką. Podobno 300 machnięć wystarczy...



Niestety oponiarski pech nas nie opuszcza i mimo ręcznego napompowania powietrze dalej schodzi. Jest już około 19, zbierają się chmury i zaraz zrobi się szaro. W użytek idzie ostateczna broń, szprej łatający dętkę od środka. Ruszamy w dół, powoli jakoś da się jechać ale po kilku kilometrach znowu kapeć. Nie mamy już żadnej dobrej dętki i trzeba myśleć co dalej. Na szczęście zjechaliśmy już do asfaltu i zaczęła się cywilizacja. Maciej nie chce jechać ani metra dalej i jest gotowy rozbić obóz na drodze. Jadę na zwiady czy w okolicy jest jakiś kawałek trawnika pod namioty. Dwa zakręty i zatrzymuję się na placu gdzie pewnie co rano jest bazar. Chciałem już zawracać do chłopaków kiedy coś mnie tknęło żeby spytać jeszcze o miejsce do spania faceta który przyglądał mi się z daleka.

A pewnie, zapraszam do mnie, dam wam pokój, naprawicie sobie i rano pojedziecie dalej. Jednak mamy trochę szczęścia. Najpierw mówił coś o pokoju ale jak przyjechaliśmy już i zaczęliśmy rozpakowywać toboły stwierdził, że w pokoju za ciasno i mamy spać w tym musztardowym kontenerze w tle. No ok, nie będziemy wybrzydzać, nawet jakieś łóżka i kołdry w środku są.



Dawno nikt go chyba nie otwierał i nie wietrzył bo smród w środku był straszny ale to nie wszystko. Pod nieobecność właściciela w środku leśne zwierzątka zrobiły sobie noclegownie. Jak podniosłem kołdrę to wysypało się z niej ze dwa miliony mrówek i jeszcze raz tyle białych jajeczek, na Marcina skoczył szczur wielkości kota no i przeszkodziliśmy w spaniu kilku nietoperzom. Nie do końca byliśmy chętni żeby tam spać, właściciel to zrozumiał i zaoferował jednak pokój.



Dostaliśmy celę 2x2 metry, jakoś się we trójkę zmieścimy.



Tam również było mini zoo. Na podłodze mrówki, pająków i much aż gęsto na ścianach. Gramy w marynarza kto bierze miejsce na podłodze i idziemy spać. Całą noc czułem, że coś po mnie chodzi. Śpiąc w namiocie w lesie zawsze miałem większy komfort psychiczny niż tam ale jakoś przeleżeliśmy do rana. Co ciekawsze właściciel rano chwali się, że to są pokoje pod wynajem turystom. Dumnie opowiada, że prowadzi już biznes od 40 lat. Od nas na szczęście nic nie skasował. Chce ktoś namiary..?

Przebijamy się przez Kutaisi i wpadamy na boczne drogi cały czas kierując się na północ







Na pewnym odcinku jedziemy ładnym asfaltem, fajne serpentyny więc i prędkość niemała. Jedziemy przez tunele, jeden, drugi, w każdym ciemno bo nie ma oświetlenia. Wjeżdżając do kolejnego zwolniłem, całe szczęście. Ciemno jak w dupie i nagle słyszę ding dong. Hamulce do oporu, włączam halogeny i czekam chwilę aż wzrok się przyzwyczai. Co jest grane.. Ding dong, w całym tunelu leżą krowy. Krasule znalazły sobie zacienione miejsce do odpoczynku. Jak bym się nie zatrzymał w porę to nawet nie miałbym pojęcia w co wjechałem a zderzenie z półtonową krową chyba nie należy do najprzyjemniejszych.

Zaczynamy podjazd do Ushguli.

Pięciometrowy Józek ciągle żywy





















Dwa tygodnie temu podobno leżał tutaj jeszcze śnieg, nam już zimówki nie były potrzebne















W Ushguli szukamy czegoś do jedzenia. W Gruzji jest kilka tradycyjnych potraw - chinkali, chaczapuri i to chyba na tyle. W kółko to jedliśmy bo nie mogliśmy nigdy trafić na nic innego. Pewnie wiele osób powie, że gruzińska kuchnia jest bardzo bogata ale my jakoś tego nie doświadczyliśmy. Robimy rozeznanie po wiosce i tutaj podobnie, do wyboru chaczapuri albo chaczapuri. Na jednym z domów w oknie wisi mała polska flaga, wjeżdżamy na podwórko. Kręci się tam kilka osób z plecakami, widać turyści. Okazuje się nawet, że z Polski. Są tam od wczoraj więc znają temat. Z domu wychodzi babićka i od progu powtarza chinkali, chaczapuri, chinkali... podpytujemy ich co tu można zjeść innego. Odpowiedź jest taka jak się spodziewaliśmy.. dostajemy chaczapuri z mięsem. W środku krowa zmielona w całości, więcej kości niż elementów miękkich. Widzę uśmiechy pod ich nosami, widać musieli jeść to samo i teraz śmieją się z nas plujących chrząstkami.

Mieliśmy się już zbierać i jechać gdzieś szukać miejsca pod namioty kiedy na horyzoncie pojawiła się grupa ukraińskich turystek zmierzających w naszą stronę. Okazuje się, że zostają u babićki na noc. Hmmmm, to my chyba też zostaniemy



Za małe pieniądze można wyspać się w domu na łóżku ale, że my biedni i skąpi to wybieramy opcje namiot. Siedzimy wszyscy razem pod daszkiem przed chałupą i integrujemy się wspomagając rozmowę baniakiem wina. Jak się okazało nie zawsze dobrze jest oszczędzić bo pod wieczór przychodzi jebitna burza, hektolitry wody lecą z nieba a pieruny strzelają dookoła. W końcu jeden jebnął gdzieś w okolicy i zgasło światło. Burza nic a nic nie odpuszcza, leje przez całą noc. Maciej otworzył w namiocie hodowlę karpia, wody miał pod dostatkiem. Marcin nic nie spał tylko łyżeczką wylewał wodę a mój chiński namiot z decathlonu nie puścił ani kropli. No może z litr ale tragedii nie było

Wyłazimy rano z namiotów, zaraz pojawia się koło nas babićka i zamiast dzień dobry w kółko powtarza chinkali, chaczapuri.. uciekamy czem prędzej.

Pada już mniej ale ciągle mokro, na każdym kroku błotniste pułapki.







Jedziemy do Mestii po drodze jednak odbijamy do małej wioseczki Adishi. Mało kto tam zagląda bo w sumie nie ma nic ciekawego, wioska jak wiele innych w górach. Fajny jest jednak jej klimat, praktycznie wszystkie domy są w tradycyjnym stylu, budowane z kamienia między średniowiecznymi wieżami strażniczymi.







Teraz jest odpowiedni moment żeby krótko opisać transport jaki zaobserwowałem w Gruzji. Na wielu górskich drogach gdzie wydawało mi się, że skaczę po kamieniach jak Taddy Błazusiak a podjazdy są na prawdę trudne spotykaliśmy cywilne samochody. Głównie wiozące ludzi czyli dziewiętnastoosobowy sprinter long z tylnym napędem grzejący pod górę. Momentami droga robiła zwrot 180 stopni, na stromym podjeździe i do tej pory nie wiem jak oni się mieścili w tych zakrętach. Częściej jednak od sprintera widziałem samochód do zadań specjalnych czyli Ford Transit.

Pisze o tym akurat tu bo właśnie w Adishi pchaliśmy się już ostrym podjazdem w głębokim błocie. Metoda na listonosza czyli nogami odpychając się od ziemi żeby motocykl jakoś wdarł się na górę. I co spotykamy za zakrętem? Ford Transit, nie mam pojęcia jak on tam wjechał ale wjechał.

Tutaj ma sens i potwierdza się staro-kaukaskie przysłowie "gdzie Gruzin nie może tam Transita pośle".

Wracamy do "głównej" drogi i kierujemy się w stronę Mestii













Tam z polecenia Polaków spotkanych w Ushguli (i równie zniesmaczonych kościstym chaczapuri) jedziemy do restauracji gdzie podobno można zjeść coś normalnego. Tak też było. W końcu dobrze doprawione mięso (nie baranina, fuj), zupy, zapiekanki. Po pierwszym daniu jesteśmy pełni ale trzeba się najeść na zapas bo nie wiadomo kiedy znowu tak dobrze trafimy. Jest 11 rano a my mamy za sobą już trzydaniowy obiad.



I w tym miejscu kończy się nasza przygoda z górami. Żegnamy się z kaukazem i zjeżdżamy w stronę morza, dalej już wzdłuż wybrzeża na południe. Od Mestii do Zugdidi prowadzi już asfalt.



Po tylu dniach znakomitego offroadu w przezajebistych miejscach ponad 100km asfaltu okropnie mi się nudzi, na koniec łapie nas jeszcze deszcz.





Jedziemy w stronę morza, krajobraz się zmienia. Dookoła inna roślinność, inne domy każdy z wielkim ogrodem i oczywiście winoroślą





A nad samym morzem to w ogóle jakieś Las Palmas





Dziś śpimy na plaży, jedziemy w stronę wody i już z daleka widzę, że coś nie tak. Zaraz, zaraz my chyba mieliśmy dojechać nad Morze Czarne a nie Morze Czerwone?



Woda ma brunatny kolor, co jest. Tutaj na pewno nie będziemy się kąpać, jedziemy wzdłuż plaży i po paru kilometrach ma już normalny kolor. Wszystko się wyjaśniło kiedy spojrzałem na mapę. W pobliżu do morza wpada duża rzeka płynąca z gór więc po ulewnych deszczach na pewno niesie ze sobą mnóstwo kolorowych rzeczy.

Syf na plaży jest okrutny, gdzie tylko spojrzeć leżą sterty śmieci. Morze wyrzuca mnóstwo bałaganu na brzeg ale i miejscowi dookoła robią sobie wysypisko.







Woda w morzu całkiem ciepła więc dokonujemy wieczornej ablucji



A Macieja obsrała mewa



nieeee, to tylko szampon..
dżony jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem