Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06.03.2009, 16:16   #44
rrolek

Zapłaciłem składkę :)

Zarejestrowany: Feb 2009
Miasto: a raczej wieś
Posty: 1,411
Motocykl: z lekkim adhd
rrolek jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 3 tygodni 4 dni 11 godz 26 min 52 s
Domyślnie

Witam

Cytat:
Napisał Mucha Zobacz post
Witam,
... nie zebym sie czepial, ale dlaczego uwazasz, ze to forum konkuruje z tamtym lub/i odwrotnie...? - Oczywiscie jest to pytanie retoryczne.

Jezeli masz cos ciekawego w tym temacie - to po prostu wklej to tutaj... przeciez nie musisz skrobac od nowa...


Na gazie!
Co do konkurencji to tamte forum kocha chyba straszbie motocykle z uszami ale o słuszkości marki się nie wypowiadam...

Co do skrobania to nie wiem czy to akurat ciekawe i czy da się wkleić ale UWAGA próbuje:

BUM i jest:

..."Pewien francuski historyk napisał kiedyś że najtrudniejszym momentem w każdej podróży jest wstać i wyjść z domu.
Takoż i my w końcu nie-lipcowym sobotnim popołudniem pakujemy się i wióra pod granicę. Rano mała kolejka i już Ukraina.
Głodni (jedyny bufet w Krościenku otwierają o 10.00) w strasznym upale wbijamy się teren. Miejscami jakieś błoto na plecach i
w butach chłodzi przyjemnie. Za pierwszym rozbebranym większym rozlewiskiem zaczyna się droga, a na niej pełgot boxer
z gostkiem pilnie studiującym mapę identyczna jak moja. Kreska na mapie mówi jasno: droha je. Pewno oczy
kłamią: dorohy ni ma. Tak to jest z tymi kreskami na mapie. Jadąc po wyklikanych na skanach routach wpuszczamy
się w jeżyny na tyle, że pół dnia tracimy na pokonanie kolejnych 30 km.









Fakt trochę leżymy pod porzuconą bacówką patrząc na północ.





Ściemnia się gdy dobijamy asfaltem do Niżnych Worot. Lokalni motocykliści lansują wydumki na zaprawce.
Pozdrawiamy towarzystwo, ale oni jakoś tak na dystans, jeden tylko z daleka robi fotkę telefonem. Ech, gdzie te czasy, gdy
człek podziwiany był wszędzie jak jaka Ałła Pugaczowa?. Tankowanie, 40-ste pompowanie dziurawej dętki i już,
już walimy na browara do Wołowca.

Sączymy właśnie pierwszy dzban gdy w latarni migają mi 2 pomarańczowe endurki. Z kuflem wypełzam
z ogródka pod sklep. Tiiiaa... .Nie każdy orandż to KTM, nie każda zajebiście wielka blacha jest niemiecka.
Umawiamy się na kolacje s strojach wieczorowych bo to co mamy na sobie nie pachnie apetycznie.
W knajpie rżnie na całego czeska kapela dęta, za stołami i na parkiecie same laski. Od tego kręcenia oczu nie można oderwać.
Coś jest w naszym narodzie, co powoduje że w knajpach to bawić się tak nie umiemy. Zapoznane właśnie ukraińskie młode
małżeństwo dopiero zaczyna swoją przygodę na hujsungach. Gadamy o enduro, Ukrainie, mapach o żyzni.
Około północy kończy się krymskie suchoje a i kuchnia odmawia dalszej kolaboracji. Znaczyt’ pora.

Rano kleimy dętkę a potem podciągam małżonków pod właściwą wylotówkę na Weliki Werh.
Mają marne laczki, nogi rozkładają szeroko, po kamieniach pełzną zdecydowanie za wolno. Dłuuuga droga przed nimi i
raczej nie spotkamy się na górze. My próbujemy od południa przez Stoj. W błotnisto-kamienistej drodze wyraźne
3 ślady motocyklowych kostek. Po kilku brodach nawadniających skarpetki zaczyna dla równowagi moczyć i z góry.
W jakiejś dolinie rozbudowuje się kolejny wielki kompleks wypoczynkowy. Sączymy Staropramen (tak,tak!) i dalej.
Gdy wypełzamy z lasu na połoninę deszcz gęstnieje. Szczytówka ginie w ciemnej chmurze, widoczność spada do kilku metrów.





Pakujemy się szybko do góry licząc że 400 m wyżej będzie jednak słonko. Słonka nie ma, wpadamy natomiast na 3 endurzystów.
Beczki z jagodami na plecach, kostki na tylnich kołach Iży, gęby niebieskie od runa. Wesołe chłopaki, tyle że
jak mówią, ręce ich bolą od zjeżdżania (?).



Na szczycie atmosfera taniego SF. Rozpiepszone kopuły stacji radarowej, wszędzie śmieci, ciemny tuman.
Kręcimy się trochę żeby znaleźć poniżej koszary ale bez skutku. O jeździe Borżawą do Miżgirii nie ma mowy.
Nu pogodijjj - myślę, kiedyś się w końcu uda. Powrót w konkretnym deszczu, ablucje i spacerek po uśpionym miasteczku.
W jakiejś ulicy znak ograniczenie prędkości do 5 km/h. Pewnie nawet piesi muszą tu zwalniać. Wyżerka i butla
świetnego koniaku kończą dzień.

Nazajutrz luzik do Kołczawy.



Stajemy po prowiant, podjeżdżają czesi z panienkami na potężnie objuczonych DL-ach.
Panienki napiepszają zdjęcia jak japońska wycieczka. Pakują się w ludziom w obejścia, do szkoły do
sklepu - prosto użas. Jadą do Konsomolska. Długo tłumaczę im że nie tędy (ich) droga. Przeskakujemy rzeczkę i
wbijamy się w opłotki. Gdzie! - krzyczy jakaś babina skubiąc drób - rzeką i do góry.



I tak po raz kolejny dobrzy ludzie ratują naszą ekipę przed ugrzęźnięciem na dobre w jakimś zafajdanym kurniku.
Skąd jednak babina wiedziała gdzie nam potrzeba...?. Dochodzimy ich powyżej lasu. Dwa advenczery konkurujących wzajemnie
marek, gustownie objuczone i oklejone nalepkami. Wszystko pięknie ale tymi transatlantykami to już czesi
dalej nie mają ani chęci ani sił jechać.



Gaworząc widzimy trzy motocykle trawersujące łąkę kilkaset metrów powyżej. Zlot k..wa jaki czy co?
Żegnamy się i jak mawiał mój koleś z ogólniaka: ruła (tłumacz: rura). 300 metrów powyżej gaźnik CV amerykańskiej DRZty
znów mówi: nie tak szybko. Zamiast przeskoczyć kolejną lochę, z całym impetem nurkuję. Na poziomie trawnika
zostaje tylko kierownica a koła kręcą się w powietrzu. Walczymy parę minut żeby wyciągnąć żółtą zarazę i
po chwili parkujemy obok rozgogolonych do majtek słowaków. Potrzebują ochłonąć i nie dziwne. Oprócz XRy jest i
zabytkowa Tenera i 950ADV. Ten ostatni zapewne w celu dociążenia tylniej łysej gumy objuczony jak osioł.
Już mam rzucić że kolesie piętro niżej z zapasem (mieli!) nie dojadą ale gryzę się w język. W końcu gość nie l
eszcz jak parkuje w tym miejscu. Pakujemy się na piknik kawałek dalej, pod bujane wiatrem cudo radzieckich
budowniczych. I dobrze bo czad rybki z ruskich konserw mógłby zepsuć kolegom czar kontemplacji.







Krasna wśród wielu ma opinię miejsca zaczarowanego. Coś w tym jest, bo jak człowiek siada i patrzy tak blisko nieba,
to świat staje. Być może to wyjście z rzeki czasu jest właściwe nie tylko czarnym afrykanom jak pisał Kapuściński.



Syci posuwamy szczytówkami na Klimową . Tam walimy się na drzemkę. Wkrótce dojeżdżają słowacy.
Byli już w tym roku na Enduromani, ale nie poszło chyba najlepiej bo niechętnie opowiadają.
Dobrą drogą zjeżdżamy do Ust.’ Czornej. Idzie mi to paskudnie bo kolana poobcierane mam do mięsa przez
mokre ochraniacze i zapieranie się nimi o zbiornik koszmarnie dopieka. Poznaję ten ból rąk na zjazdach.
Słowacy kupują browar i jadą szukać noclegu w lesie, my w łóżkach. Lądujemy w agroturystyce u popa.
Łatamy kolejną dętkę żartując z dzieciarnią.
Kocia zaraza próbuje gniazdować na mojej zabawce.



Żonka gospodarza serwuje pyszną kolację, potem puszczamy się w miasto po porcję endorfin.
Niewinnie wodząc oczami po rzędach flaszek zgaduję diewoczkę w magazynie: a kołhodki u was jest?
Jakie kołhodki - pyta patrząc na nas tak jakoś dziwnie.
Normalne - odpowiadam - mużskije moj razmier.
Wyciąga rajstopy zza toreb z persilem. Tłumacze chłopakom, że nie, bynajmniej, i bez tego jestem przystojny,
tylko kolana mam obtarte itd, itp. Jak zaczynają łapać, jeden z nich przełamuje niezręczne milczenie ekspedientki
- mnie też dajtie.... einz stuck bite - przypomina sobie śmiało języka i nie całkiem bez sensu bo w pobliskiej
Niemieckiej Mokrej po dziś dzień mieszka niemiecka mniejszość z bodajże XVII wiecznego osadnictwa.
Zresztą Zakarpatie to ogólnie interesujący kraj, mają tu swój dialekt i kuchnię, czas środkowoeuropejski,
2-u kołowe pół-furki i pewnie z setkę innych czudies o których teraz już nie pamiętam.
Pora wracać, więc wojewódzką rzeczką znów do Kołczawy.



Na przełęczy odnowiona kapliczka i nie pierwszy napotkany słupek z tabliczkami szlaków.
Tiiaaa... kończy się romantyka, zaczyna turystyka. W zadupiu kilka kilometrów dalej stoi całkiem nowa koliba.
Diewuszka za szynkwasem mówi że turystów mnoho. Fakt nas jest trzech, miejscowych dwu i chyba widzą nas już podwójnie.
Jeden z górali gratuluje koledze tak wyrośniętych synów (znaczy nas) i chce nas wlec w gościnę. Nie, nie, jedziemy.
Jakaś papuzia wycieczka z fotoaparatami snuje się miedzy chałupami. I skuczno i grusno. Jakoś mi przykro, że
ta ukraińskie parcie europy i dostatku wcale mnie nie cieszy. Daj im Panie wszystkiego. Ścieżki rozpuszczają się w lasach
lub nikną w trawch.








Już całkiem blisko Sławska spotykamy na płaju samotnego „wielbłąda” z Czech.
A jakże, poratujemy go bateryjkami, on w rewanżu puka nam fotkę zbiorczą. Siadamy w jagodach i gaworząc
wcinamy madziarskie rodzynki. Spieszony kolega początkowo odmawia Isostara, ulega jednak jego pięciogwiazkowości.
Tak tym zjednujemy motocyklizmowi prawdziwych turystów, że nie odstępuje nas aż do dna petówki.
Na górnej stacji wyciągu umundurowany kolejarz tłumaczy że nie siezon, że wsio jeszczo zakryto.
Może to i dobrze bo góralska herbata pewnie by nas zabiła. I bez niej jakoś tak zbyt szybko spadamy do Wołosianki.





Parę km dalej bania, kolacja, lulu..
Nazajutrz tak jakoś zaplątujemy się w lasach i łąkach że do południa nie przybliżamy się do granicy bardziej niż 10 km.






Potem ostre już pakowanie szutrówkami, asfaltem i terenem.
Pada znów konkretnie.
Wiejska sobaka rzuca się za mną z takim impetem, że podcina hulającego za mną kolegę. 60 km/h to nie jest ta prędkość
z którą ląduje się dobrze na kamienistej drodze. Jarek łamie plastiki na KTMie i na sobie. Z chłodnicy cieknie tylko trochę
więc dobijamy ostatnie kilometry do przejścia. Tym razem tamożniki wymuszają stówkę sztrafu za ominięcie kolejki,
ale warto było bo w chwilę po tym jak dopadamy samochodu zaczyna się konkretne oberwanie chmury.
Jakoś tak szybko i bezrefleksyjnie kończy się ten wyjazd. Jeszcze tylko nocna jazda dziurawymi szosami wykańcza
znieczulającą pieprzówkę ofiary, więc daleko przed domem zapada w aucie cisza. Ale to przecież nie jest jeszcze koniec...


Bawcie się dobrze
Pozdrawiam
rr
rrolek jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem