Dzień 4
Razgrad (Bułgaria) > Shumen > Burgas > Malko Tarnovo > Kirklareli (Turcja)
Powoli wpadamy w rytm wyjazdu. Wstajemy bez problemu o ok 7.00, śniadanie, pakowanie gratów, rytualne poranne smarowanie łańcucha i w drogę. Wyjazd z sadu wymaga brodzenia w ostrych kłujących trawach a na końcu przeskoczenia przez kawałek zaoranego pola - ot, taka mała poranna gimnastyka.
Staramy się omijać główne drogi, wleczemy się jakimiś podrzędnymi ścieżkami w kierunku Shumen a potem drogą nr 73 przez niewielkie zalesione wzniesienia. Ruch jest minimalny, asfalt świeżo po remoncie. Cały czas staramy się jechać w kierunku miejscowości Kornobat i Aytos. Wioski są zdecydowanie mniej kolorowe niż rumuńskie, miejscami wyglądają dosyć biednie. Co kilka, kilkanaście km na poboczu są źródełka z wodą. Tankujemy w nich wodę do camelbacków robiąc zakłady kogo pierwszego złapie mega sraka. Jedyne co razi i przeszkadza to śmieci walające się na poboczach. Tak na oko, jest ich zdecydowanie więcej niż w Rumunii.
Ostatnie kilometry przed Burgas jedziemy autostradą. Mamy olbrzymią ochotę wymoczyć dupska w morzu, kluczymy po mieście tak by dostać się na plażę. Ostatecznie lądujemy nieco za bardzo na północ od Burgas, w jakimś lokalnym kurorcie ale nic to - ważne że jest woda. Parkujemy przy samej plaży i zrzucamy ubranie - jest cholernie gorąco - nawet jazda w samych buzerach niewiele pomaga. Po dwóch dniach jazdy, bez mycia, w upale - ciepła morska woda wygładza nam zmarszczki na dupach. Czyści i nieco posoleni idziemy zjeść coś w barku na plaży. Inglisz niet, zostaje język rosyjsko-migowy. Zamawiamy jakieś mięsiwo z frytkami - no Madzia Gessler to to nie jest, ale głód znika.
Niechętnie ruszamy się z plaży, pakujemy się w buzery cicho klnąc pod nosem. Wracamy do Burgas które mijamy bez problemów, szybkie tankowanie i ruszamy w stronę
Malko Tarnovo. Trasa to równiutki asfalt, pełny szybkich szerokich zakrętów wśród łagodnych zielonych wzgórz. Przez kilkadziesiąt km lecimy wśród niskich zagajników, prawie bezludnych ciesząc japy widokami. Jak dotąd, to chyba najfajniejszy kawałek drogi w Bułgarii, choć nie wątpię, że jest wiele innych jeszcze ładniejszych. Za miasteczkiem droga zamienia się w stary pryszczaty asfalt, co chwila mijamy patrole bułgarskiej straży granicznej w LR Defenderach.
Przed granicą jak zwykle korek z cywilnych puszek. Omijamy je pod prąd, najwyżej pogranicznicy sobie pokrzyczą - jakoś nas to nie rusza. Na pierwszym szlabanie, śliczna Turczynka wręcza nam jakiś kwitek z którym jedziemy do głównego budynku. Przy okazji kolejnego zsiadania z moto urywa mi się metalowy ślizgacz z czubka buta. Wystaje jak szpada. Niechcący niszczę nim fragment poszycia Rogala. Tia, Modeka Le Mans 2 - włoski dezajn, chińska robota. Przy najbliższej okazji wywalam te gówniane przeszkadzajki którymi można co najwyżej bajerować kelnerkę w pizzeri.
Na granicy odstajemy swoje w kolejce po wizę, 15 euro za przyjemność wjazdu do Turcji. Potem stoimy w drugiej kolejce, w nagrodę dostajemy stempel w paszport. Cały czas spogląda na nas czujnie wzrok
Ataturka - trzeba się przyzwyczaić - to coś jak kult Piłsudskiego w latach 20. i 30. XX wieku - trochę śmieszno, trochę straszno. Kontrola bagaży to fikcja - pogranicznik z wąsem wlepia nam kolejną pieczątkę i macha by jechać. W międzyczasie na granicy pojawia się błyszczący goldas - nasze kuce wyglądają przy nim jak woły pociągowe.
Droga do
Kikrlareli mija szybko i przyjemnie - świetny asfalt, szerokie łuki - nic tylko jechać. Do miasteczka docieramy pod wieczór, tradycyjnie robimy zakupy w przydrożnym sklepie. Tym razem jest to spore centrum handlowe. Gdyby nie napisy, mogłoby być na Ursynowie - zero orientu, 100% europy. Jemy jakieś papu na kolację w fastfoodzie w środku, ciepłe, smaczne i tanie. Przed sklepem budzimy pewne zainteresowanie, zwłaszcza że Luki przez kilka minut grzebie w swojej Afryce. Jakieś resztki oleju z olejarki wysmażył się na tłumiku - coś z tym trzeba zrobić. W ostatnich promieniach słońca wyjeżdżamy z miasteczka. Przy pierwszej wolnej łączce odbijamy na bok, niezważająca że przy drodze jest jednostka wojskowa. Szutrem docieramy do skraju starego sadu - to nasza ulubiona sieć hoteli. Ostatnie 100-200 metrów pokonujemy wśród wysokich trwa, które zarastają głębokie koleiny. Jadę, staję, podpieram się, przepycham, klnę, ruszam i tak przez parę minut. Tylko wizja zimnego piwa i namiotu pozwala przeczołgać się przez ten syf. Dzień kończymy popijając zimnego Efesa do kolacji. Gwiazdy, cykady, ciepło, sen.
Przelot: 415 km