Ląduję niedaleko motocykla, ten na szczęście pozostał na drodze, a nie zsunął się po zboczu w dół… Tym razem dostała prawa strona. Ciuchy dały radę, skończyło się na siniakach i starciu skóry na dłoni. Robi się małe zbiegowisko, bo nie dość, że motocykl (rzecz tu równie częsta, co ufo prawie), to jeszcze kobieta (to już ufo bez „prawie”).
Wstaję, podnoszę Jagnięcinę za pomocą miejscowej ludności i szacuję straty. Dostał kufer i gmol. Nie jest źle jak na taki ślizg. Wyciągam narzędzia i zabieram się do naprawy…a Bliźniaka ani widu ani słychu…Poszło mocowanie kufra, potrzebne są trytytki, które są w jego kufrach. W końcu pojawia się na horyzoncie. Publikę mam coraz lepszą, ale oczywiście nikt nie mówi w żadnym innym języku niż albański
Zauważam mały wyciek oleju po karterze, umyje się później (i to był błąd… ).W asyście widowni Bliźniak wyczarowuje rejli mocowanie kufra i Jagnięcina nadaje się do dalszej jazdy. Ta jednak nie jest nam dana, bo koniec końców dostajemy zaproszenie na piwo. Nie wahamy się ani chwili
Podjeżdżamy do małego budynku, który okazje się być lokalnym sklepem i po chwili siedzimy nad piwem, cytrynówką oraz rakiją, rozmawiając głównie na migi.
Ci młodsi przymierzają się do Afryki:
Ze mnie powoli schodzi ciśnienie, choć jestem zła, że gleba trafiła się na jednym z łatwiejszych odcinków (i to mi niestety wejdzie w krew
)
Dostajemy zaproszenie na nocleg i przemieszczamy się do domu naszych gospodarzy. Ciekawi nas, jak się żyje na takim odludziu
Wychodzi, że tak jak u nas, tylko nieco biedniej. Choć w zimie są pewnie odcięci od świata…
I jakie widoki z ogrodu:
Bliźniak wypróbowuje tutejszy prysznic, który jest po prostu sedesem (takim podłogowym, do kucania) ze szlauchem zainstalowanym w betonowej komórce. Do tego metr dalej stoi wiadro, gdzie mleko fermentuje na ser, wydzielając charakterystyczny aromat…
Dostajemy dla siebie sypialnię gospodarzy (nie było mowy o rozbiciu namiotu w ogrodzie), a ci szykują ucztę. Gościnność odbiera nam mowę…
…po czym rakija ją przywraca
Zostajemy usadzeni w „salonie”, dostajemy espresso, najlepsze jakie w życiu piłam. Niech się włoskie chowa po kątach… W TV leci przedziwna mieszanka amerykańskich klipów z półnagimi blondynkami oraz tradycyjnych pieśni albańskich, brzmiących mocno z arabska…
Rozmawiamy za pomocą słowniczka polsko – albańskiego znajdującego się w przewodniku (raz się na coś przydał) oraz na migi. Jesteśmy co prawda w katolickim domu (połowa Albańczyków to muzułmanie) ale tradycje mocno konserwatywne. Gospodyni po podaniu jedzenia znika w kuchni, nie ma zwyczaju, by kobieta siedziała przy stole…Do tego pada sakramentalne w Albanii pytanie „a gdzie wasze obrączki?”. Nieświadomi, jakie faux pas popełniamy, tłumaczymy, że po prostu jesteśmy przyjaciółmi od motocykli, którzy sobie razem jadą. Wzrok naszych gospodarzy trudno opisać…
Coś pomiędzy „wyrzucić tych bezbożników od razu czy dać im najpierw zjeść?” a „boże, widzisz i nie grzmisz”. Udało nam się jednak uniknąć deportacji
w nocy omawiamy strategię, jak wręczyć naszym gospodarzom jakieś pieniądze, żeby ich nie urazić…
Rano znów fantastyczne espresso, od rakiji (tu obowiązkowej na poranny rozruch) udaje nam się wyłgać i wracamy na nasz offroad. Zostało nam jakieś 40 km do asfaltu.
Pięknie wschodzi słońce w Górach Przeklętych:
cdn.