Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27.06.2012, 15:47   #10
Ola
wondering soul
 
Ola's Avatar


Zarejestrowany: May 2008
Miasto: Warszawa
Posty: 2,364
Motocykl: KTM 690 enduro, Sherco 300i
Galeria: Zdjęcia
Ola jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 23 godz 11 min 8 s
Domyślnie

No to jedziemy

PROLOG - PIERWSZE KOTY ZA PŁOTY

Sobota. Pierwszy dzień jeżdżenia. Do przejechania mamy 184 km z Tirany do górskiego Razem. Trasa składa się z dwóch dojazdówek i krótkiego, 8 km, prologu.



Na początek musimy przejechać przez góry na wybrzeże, gdzie na plaży ma się odbyć prolog. Całość prologu to 8 km "naparzania" na wprost plażą. Wyniki prologu nie liczą się do całościowej klasyfikacji, a mają tylko ustalić kolejność startów na pierwszy dzień ścigania. Jak dla mnie, to trochę dziwna koncepcja z tym prologiem na piachu, szczególnie w kontekście tego, że poza prologiem nie ma ani jednego piaszczystego kawałka przez cały rajd. Tylko góry i kamienie. Lubię piach, ale jechanie przez 8 km na wprost, poza walorami widokowymi i samą radochą jechania po plaży, niewiele sprawdza. No ale nie mamy nic do gadania. Tak jest ustalone i koniec.

Wstajemy dość wcześnie. Nie da się spać w tym upale. Start o 11 oznacza start przy 35 stopniach. Z rana każdy jak może szuka cienia. Ostatnie kąpiele w basenie. No i trzeba się ubierać w cały rynsztunek.

Start jest na jednym z głównych placów z Tiranie.



Wszystko przygotowane z pompą. Startowy "łuk triumfalny". Reporterzy. Aparaty. Kamery. Przemówienia. Nawet granie na skrzypkach, których i tak prawie nie słychać w tym ryku wszystkich silników.











Dookoła gromadzą się gapie. Różne indywidua.



I oczywiście piękne panie. Ich przecież nigdy nie może zabraknąć na rajdach.





Trochę to wszystko przytłacza. Marzę żeby już wyjechać z tego miasta. Już na 30 minut przed startem panuje totalny chaos i zamieszanie: to trochę nieodłączny punkt albańskiej organizacji. Taka bałkańska cecha, do której trzeba się przyzwyczaić. Motocykle, quady i samochody przepychają się między sobą. Jeżdżą po schodach w górę i w dół. Pojawiają się pierwsze upadki: kawałek żwiru, przepychanka i już ktoś leży. Szybko - zanim wszystko się zaczęło.




Tylko niektórzy poszli po rozum do głowy i spokojnie stoją gdzieś z boku. Nigdzie się nie przpychając i raczej trzmyjąc się od całego zamieszania na dystans.





Za mną przepycha się jeden z moich ulubionych startujących: Szwed, jadący na przerobionej Afryce. Jestem pełna podziwu za radowanie na tak ciężkim sprzęcie. W końcu wiem jak to jest… Afryczka ma zawieszenie z KTMa, no ale to nadal AT! W ogóle Szwed swoim irokezem na kasku wzbudza ogólne zamieszanie i aplauz.



Udaje nam się dowiedzieć, że dziś kolejność startowa jest dowolna: startuje ten kto podjedzie na linię startową, niezależnie od numeru. Wiadomość ta wzmaga oczywiście wolną amerykankę. Przed linią startową robi się niezły kocioł. Nie jestem pewna czy 30 sekund odstępu między poszczególnymi startującymi jest zachowane. Kto się dopcha na linię startową, wydaje się szczęściarzem. NIektórzy lekko wymęczeni całą sytuacją spokojnie staczają się ze schodów i jadą w miasto, walczyć na ulicach. Jest oczywiście duża częśc, która nie zapomina zrobić na starcie odpowieniego "show"





Machacheck wydaje się być lekko ponad tym wszystkim. On sie nie przepycha. To jemu robią miejsce. No cóż - są równi i równiejsi.



Nie chcemy czekać zbyt długo, żeby nie jechać razem z samochodami. W końcu udaje nam się dopchać. Podjeżdżam na linię startową. Ktoś mnie łapie za ramię i krzyczy: trzy, dwa, jeden - jedziesz. No to jadę. Zaraz za startem wpadamy na główną ulice miasta. Ruch nie jest zamknięty. Także szybko mieszamy się z lokalnymi samochodami, autobusami, skuterami. Widać tylko kolorowe motocykle i numery startowe skaczące po pasach i przepychające się w miejskim ruchu. Każdy walczy jak może. Albańczycy są uprzejmi. Wiedzą sporo o tym rajdzie: albańska telewizja trąbi o nim codziennie kilka razy. Jak nas widzą: pędzących, podekscytowanych i nie do końca jeszcze ogarniających co się dzieje, od razu nas przepuszczają - jeśli to możliwe. Nawet policja macha do nas żeby jechać, przytrzymując inne samochody. Przy tym wszystkim trzeba zacząć ogarniać roadbook i ICO. To mój debiut z tymi urządzeniami. Miejski chaos nie pomaga we wdrożeniu się w nawigację. Słabo mi idzie, ale tyle osób jedzie w zasięgu wzroku, że udaje mi się szczęśliwie wyjechać z miasta i nie zgubić.

Niedaleko za miastem wjeżdżamy na pierwszą szutrówkę. Zwykła wiejska droga z kałużami, kamieniami, pałętającymi się, ciekawskimi dzieciakami, osłami, traktorami… wszystko tam jest. Widzę Jurka przede mną. Gubi przyczepione z tyłu motocykla zapasowe dętki. Zabieramy mu je - to bezcenny towar, jak się nie jedzie na musach. Szybko się orientuję, że moich zapasowych dętek też nie ma i nikt ich nie podniósł. Nie wiem gdzie je zgubiłam. Trochę zła jestem. Głównie na siebie. Chciałam je przykleić powertapem, ale zostałam wyśmiana z tym pomysłem i dostałam zapewnienie, że są tak świetnie przyczepione, że na pewno nie spadną. Na pewno…Lekka sprzeczka na dzień dobry, ale szybko dajemy spokój. No więc nie mam zapasu. Jakby co, zostaje łatanie. A mamy grube dętki, takie cholery, co to się ciężko łata. No trudno co zrobić.

Jedziemy dalej. Droga robi się bardziej kręta i kamienista.





Po prawej jakiś kamieniołom. Dalej wodospad. Cudny - ale bym wskoczyła do tej zimnej wody. Oczywiście nie ma czasu. Startujący jakoś się "rozciągnęli". Nie ma tłumu i przepychania się łokciami. Uff - tego akurat nie lubię. Jedziemy, nawigujemy, podziwiamy widoki. Małe wioski, które mijamy, mogłyby spokojnie być obiektem na najpiękniejsze pocztówki. Z nawigacją idzie mi coraz lepiej. Ba - zaczyna mi się to podobać. Taka zabawa, trochę dziecinna, trochę żeglarska, ale fajna. Już wiem, że ten element rajdowania bardzo polubię.

Dojeżdżamy do pierwszego brodu, ze stromym podjazdem z zakrętem zaraz za rzeką. Oczywiście od razu robi się kocioł. Cześć leży przed rzeką. Część bezradnie próbuje sforsować rzekę. Część tamuje zakręt za brodem. Do takich sytuacji będę musiała się przyzwyczaić. Trasy rajdów nie są zazwyczaj jakieś mega trudne. Bywają stosunkowo trudne, ale na pewno nie tak jak na rumuńskich wypadach enduro. Cała trudność na rajdach stanowi przedzieranie się przez tłum, który zazwyczaj robi się gesty na tych najtrudniejszych kawałkach. No i jeszcze zmęczenie odległościami i nawigacja. Jak te elementy ma się opanowana, to już na pewno więcej niż połowa sukcesu. Jakoś przedzieramy się przez ten tłum i przez górską cześć trasy. Nie jedzie mi się niestety najlepiej. Tak naprawdę to mój pierwszy wypad w góry na 690. Zawsze jeździłam na lekkim i mniejszym EXC 200. Jakoś nie mogę się przestawić. Motorek wydaje mi się za duży i za ciężki. Mam kłopoty na ciasnych, żwirowych agrafkach. Trochę mi mina rzednie - jak tak pójdzie dalej, to bardziej mnie ten rajd wymęczy, niż ucieszy…. Póki co to dopiero początek i trzeba jechać. Może się jakoś dogram ze sprzętem.

Druga część dojazdówki do prologu to już asfalt.



Jedziemy przez małe, nadmorskie wioski. Sielsko tu. Odpoczywam i cieszę się okolicą.

W końcu dojeżdżamy do plaży. Jest chyba z 50 stopni! Każdy wypija tyle płynów ile się da. Chwilkę odpoczywamy.



Ponownie okazuje się, że kolejność startowa jest dowolna. I ponownie przed linią startu robi się kompletny kocioł.










Ktoś nawet ląduje ze swoim sprzętem w morzu .



Na starcie w Tiranie można było aż tak aktywnie się nie przepychać. No ale tutaj po każdym startującym plaża robi się coraz bardziej rozjeżdżona. A piasek jest sypki i kopny. Lepiej nie czekać na koniec.








Przepychamy się i my. Wokół tej całej motocyklowej bandy krążą Panie w kostiumach, niewiele (a może wiele…) sobie robią z całego zamieszania.



Niektórzy startujący mają nawet czas na małe flirciki. To pewnie Włosi :-)





W lokalnej knajpce ludzie popijają drinki.



Plażowicze niby to plażują, jak gdyby nigdy nic, ale podchodzą coraz bliżej. Zerkają co tu się dzieje. Pytają o co chodzi. I życzą powodzenia. Na dodatek nad nami lata na motolotni szalony włoski fotograf.





Powoli zbliżam się do linii startu. Na horyzoncie widzę, że kilka motorków leży albo jest zakopanych. Inni pędzą ile sił w maszynie. Wygląda to naprawdę ładnie.



















Jeszcze inni mają problemy juz na początku, żeby wyrwać się z miejsca, ze startu. Jednak jest bardziej miękko niż myślałam.







W końcu do startu dopychają się pierwsi z polskiej ekipy: jedzie Aśka, Hubert i Żbiku. Wymyślają jaką taktykę czasową, żeby jutro startować razem, zaraz po sobie.



Przede mną jeszcze Jurek. Zasypuje nas ostro piachem.



W końcu jadę. Start nawet poszedł gładko. Jakoś się wyrywam z tych nieszczęsnych kolein.



Mijam kilka leżących motorku, a w głowie mam tylko jedno: tylko nie odpuścić gazu!!!! Słyszałam to milion razy. Jak mantrę. Jedyna porada na piach: ciężar z tyłu i dzida. No więc stoję ze zwieszonym tyłkiem, gdzieś nad tylnym błotnikiem (o żadnym siedzeniu nie ma mowy). Ledwo mi rąk starcza. Rzuca tym motocyklem na lewo i prawo. Jadę blisko wody, jak większość. Tak sugerują na roadbooku. Tu twardziej.





Nie można się jednak pchać za blisko: co chwila jakieś dziury i wyrwy. Poza tym można zanurkować, co kilka motorków i nawet samochód zrobiło.





Knajpki i plażowicze zostają gdzieś w oddali. Plaża zmienia się w lekki śmietnik. Teraz jadę między butelkami,torebkami, kawałkami gałęzi. Oby się tylko nie dać wykatapultować na takim konarze! Powoli zaczynam czuć ręce. Patrzę na ICO i nie wierzę własnym oczom: przejechałam dopiero połowę… A ręce słabną i słabną. Niespodziewanie widzę metę i motocykle zgromadzone dookoła. Wszystko lekko oddalone od linii wody. Skręcam gwałtownie w prawo i jestem. Mocno zaskoczona: o co chodzi. Przecież jeszcze 4 km! Szybko okazuje się, że to ICO mi szwankuje (będzie tak niestety kilka razy podczas całego rajdu). A bez ICO nie ma szans na nawigację. Dobrze, że tu było prosto jak po sznurku! Czasy zapisane. Możemy chwilę odsapnąć i już na spokojnie dojechać ostatnią stówkę do Razem.

Druga dojazdówka jest łatwa i bez żadnych niespodzianek. Głównie asfalt przez małe wioski. Nie ma nawet limitu czasu na dojazd. Prawdziwe wakacje! Emocji i tak było dziś dużo. W sumie to nawet jestem zmęczona. Choć chyba najbardziej przez ten upał. Opuszczamy wybrzeże i znowu wspinamy się w góry. Znowu jest cudnie. Zielono. I chłodniej. Pod wieczór dojeżdżamy do pierwszego biwaku. Namioty mogą się rozbijać na lokalnym boisku. Kilka hotelików dookoła w całości zajętych jest przez uczestników rajdu.



Na boisku rozkłada się tez rajdowa kuchnia: możemy kupić kolację, piwko.






Na tych najbardziej umęczonych czekają masażyści Organizator o wszystkim pomyślał.



W jednym z pokoi jest prysznic, przeznaczony dla namiotowiczów Dziś bez prysznica byłoby trudno. Rozkładamy namioty i oddajemy się błogim dyskusjom przy piwku. Zachód słońca, albańskie góry i namiot. Bosko. Czekamy na wieczorną odprawę i roadbooki na następny dzień, choć widać, że każdy już marzy o spaniu…
Odprawa jest o 21. Dowiadujemy się, że jutro jest "very technical special", "physically and mentally demending", "probably the most difficult part of the rally", "a lot of big stones"…. Słyszę takie rzeczy i uszy mi więdną. Czyli dziś to był spacerek. Taka rozgrzewka. Żeby nas oswoić. Kto przetrwał, jutro zostaje wrzucony na głęboką wodę. Dużo podjazdów, kamieni, wymagający kondycyjnie…. No a mi się dziś źle jechało. Nie mogłam się dogadać ze sprzętem. Idę spać w nienajlepszym nastroju. Po prostu chyba trochę spanikowana. Jutro wszystko się okaże: przejadę, będzie dobrze i jadę dalej. Nie dam rady… to nie wiem co.

Pozdr
__________________
Ola

Ostatnio edytowane przez Ola : 27.06.2012 o 16:08
Ola jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem