Ruszamy w deszczu, ale potem się ocipeczkę rozpogadza, lecimy, zatem przez Mizeriję i dalej na Syniewirską Polianę.
Przelatujemy ostatni przysiołek o nazwie Svoboda i przez kamieniste błoto pniemy się dalej – bez celu, ot tak, jak tylko daleko się da.
Fantazja kończy nam się przy stanowczo zbyt głębokim potoku (padało i wezbrał).
Rozpoznanie bojem potwierdza decyzje.
Wrócimy tu jutro, na lekko. Załatwiamy jaki taki nocleg, jemy półsurową rybę z piwem i robię serwis moto, bo kiera ciut krzywa.
Dygresja – nawet w najbardziej zabitym dechami wiejskim sklepiku, można dostać dobre espresso, w stylu iście włoskim. Rewelka.
Z ranka, jako iż akurat nie leje, lecimy dziś na lekko, tam, gdzie zawróciliśmy wczoraj. Po drodze znajdujemy przedwojenną granicę polsko – czechosłowacką. Dziś strumyk znacznie niższy, wiec bierzemy go z marszu. Znaczy ja. Cleo uczy się jeździć po wodzie. Potem jest kolejny strumyk, i znowu i znowu. I błoto i strumyk i błoto.
Pchamy się tak daleko, jak Cleo da radę. Dziewczyna szybko się uczy, choć chwilowo - widząc jak jedzie (a raczej jak ją chwilami XT wiezie tam, gdzie on chce) - dostaję szału. Ale – przypominam – do tamtej chwili przejechała w życiu 2500 km, a wyrypa była nawet jak na sporego faceta spora. Gleb nie liczę, bo, po co.
Z - jednakże znacznym zadowoleniem - konstatuje iż postępy jakie laska czyni są z minuty na minutę zauważalne.
Jest bosko, jesteśmy przemoczeni (od tego dnia do końca wycieczki jedziemy już w mokrych butach), styrani. I o to chodziło. A ponieważ zaczyna mżyć a potem lać, kończymy na dziś.
Następnego dnia nie ma co opisywać – tyle że calutki dzionek w ulewie, z widocznością 1000-1200m przewaliliśmy się z Syniwirskiej Poliany, przez Kołodne, Welka Uhorke (pod połoniną Krasna, której z racji ulewy i deszczy nie zobaczyliśmy, do turbazy Tarasiwka.
Było błoto, dziury, szuter i Cleo, która prowadziła po szutrach chwilami w takim tempie, że aż kazałem jej zwolnic (SIC!). Przed Turbaza Tarasiwka zapytałem o drogę. Chłopaki miejscowe, dzielnie znieśli moją odmowę wypicia z nimi bani wyjaśnili, co i jak. A potem, jeden za drugim poszli obejrzeć Cleo na motocyklu, bo takiego czegoś
„…patamu, szto mnoho widieli, uże żienki na motocykle uże nie widieli…”. W ogóle Paulina, jako kobieta jadąca sama na terenowym motocyklu, była wszędzie lokalną atrakcją turystyczną (cholera, mogłem pobierać opłaty za oglądanie). I to by było na tyle – jak mawia mój serdeczny kolega Bubu. O moich błędach w nawigacji, przez które nadrobiliśmy ok. 100km nie pisze, bo wstyd. Gleb nie odnotowano.
Usypiamy kołysani łagodnym szumem napier****ającego deszczu......