Africa Twin Forum - POLAND

Africa Twin Forum - POLAND (http://africatwin.com.pl/index.php)
-   Trochę dalej (http://africatwin.com.pl/forumdisplay.php?f=76)
-   -   Skok za płot, czyli średniowieczna Słowacja letnią porą. 30.08-03.09.2017 (http://africatwin.com.pl/showthread.php?t=31589)

jochen 28.03.2018 15:24

Skok za płot, czyli średniowieczna Słowacja letnią porą. 30.08-03.09.2017
 
3 Załącznik(ów)
Słowacja to taki trochę dziwny kraj. Małe toto i leży bliziutko, za miedzą…niby wszystko podobne do naszych realiów, a jednak trochę inne. Tubylcy posługują się jakimś śmiesznym językiem, ale przy odrobinie dobrej woli da się bez problemu dogadać. Piwo dobre, kuchnia tłustawa i nie powala, ale smażony panierowany ser wchodzi z browarem jak ta lala… Dziewczęta urody raczej niespokojnej, nie jest zatem łatwo wyłuskać jakiś interesujący obiekt z tłumu. Egzotyki jakiejkolwiek brak, więc specjalnie nie dziwi fakt, że nikt tego kraju poważnie nie traktuje, jeśli już ktoś się w tamtym kierunku udaje, to tylko po to, żeby przez Słowację przelecieć tranzytem w drodze do zupełnie innego celu.

Siedzę na forum od dawna, od czasów starego forum Puffa i nie pamiętam, żeby ktokolwiek pokusił się o napisanie nawet krótkiej relacji z wycieczki na Słowację. Owszem, czasem się przewijała w tej, czy innej opowieści, ale zazwyczaj jako nieprzyjemność, którą trzeba szybko pokonać na trasie dokądś-tam.

Sam przez lata traktowałem Słowację w dokładnie taki sam sposób. Jeździłem do Austrii, Włoch, na Węgry, do Bośni, Chorwacji czy Serbii i Słowacja to było coś, co trzeba szybko przebyć żeby wyrwać się dalej od domu, albo co w drodze powrotnej traktowało się jako już-prawie-w-domu. Przez lata jednak pojawiał się we mnie delikatny niepokój czy aby czegoś nie tracę i (!) ciekawość. No bo czego by nie powiedzieć, to mijane widoczki były całkiem ładne, z wielu mijanych wzgórz spoglądały bardzo efektowne zamki, wiele bocznych dróg aż się prosiło, żeby w nie wjechać…
Toteż, gdy pod koniec ubiegłego lata masa krytyczna w moim życiu została przekroczona i musiałem się gdzieś wyrwać na parę dni, żeby złapać oddech i nabrać lekkiego dystansu, temat Słowacji zupełnie naturalnie sam mi się nasunął. A ponieważ nie za bardzo chciało mi się jechać po prostu na pałę przed siebie i potrzebowałem jakiegokolwiek leitmotivu, wygrzebałem z pamięci pocztówkowy widoczek z zamkiem na pagórku i postanowiłem – to będą głównie zamki!

W tym celu potrzebna była choćby szczątkowa wiedza. Nabyłem zatem drogą kupna papierową mapę printed in Slovakia na Alledrogo z naniesionymi obiektami historycznymi i z jej pomocą w przeddzień planowanego wyskoku naprędce skleciłem orientacyjny plan trasy na 3,5 dnia, tak wszystko na oko, plus-minus. Gdy siedziałem tak sobie wieczorem kombinując wśród porozkładanych szpejów, których nie chciałem zapomnieć zabrać, nagle przemówił do mnie na Whatsappie nasz forumowy Mauro, bo się chłopina chciała pochwalić, że nazajutrz ruszają z Mrówką na kilkudniowy wypad do Rumunii. Nie musiałem specjalnie kombinować, żeby się zorientować, że zapewne nocleg wypadnie im gdzieś na Słowacji właśnie, toteż umówienie się na wspólny nocleg i browara było czymś tak oczywistym jak halny w Tatrach. Popatrzyłem na mapę, wyjaśniłem Maurowi, że będzie nocował w Presovie, po czym wywróciłem swój pierwotny plan wycieczki do góry nogami stwierdzając, że zamiast zaczynać od północno-zachodniej Słowacji mogę spokojnie zacząć od środkowo-wschodniej, bo co za różnica w którą stronę jadę i co najpierw, a co potem? Korzyść z zimnej piany w fajnym towarzystwie über alles!

Poniższa opowiastka nie ma ambicji aby być relacją – jak jest u naszego południowego sąsiada każdy wie, raczej trudno tam o nowe lądy do odkrycia, czy białe plamy do wypełnienia. Jest to raczej fotograficzne podsumowanie krótkiego wypadu z garścią informacji, które mogą się przydać tym, którzy zechcą samodzielnie pokręcić się po tym niedużym kraiku. Dla mnie był to rekonesans mający odpowiedzieć na pytanie czy warto. Według mnie zdecydowanie warto, bo naprawdę sporo tam ładnych miejscówek, malowniczych dróg, polnych i leśnych ścieżek, górskich widoków, zamków i historycznych miasteczek, knajp z dobrym piwem, itp.

Dzień 1

Rano w miarę szybko się zebrałem i ogarnąłem bambetle, bo na taaaką „wyprawę” niczego szczególnego nie potrzeba, ot wystarczy plastikowa karta w portfelu, papierowa mapa, żeby nie zapomnieć tych wszystkich śmiesznych nazw, gps, żeby te nazwy wklepać i jakoś trafić do miejscówek, bielizna, parę T-shirtów, kosmetyczka i gotowe. Fiku-miku i po krzyku. Nie zastanawiałem się gdzie będę spać, ani tym bardziej nie robiłem żadnych rezerwacji, bo niby po co? Coś się wykombinuje pod wieczór, najlepszy jest spontan, idziemy na żywioł, w rowie raczej spać nie będę, a jeśli nawet to trudno. Słowaki to prawie Polaki, a u nas wiadomo – co krok jakieś kwaterki, więc tam pewnie jest tak samo. Trochę to było krótkowzroczne, ale o tym potem.
Wyskoczyłem z Krakowa i poczułem, że jadę gdy zobaczyłem podhalańskie widoczki, bo granicę postanowiłem przekroczyć w Czerwonym Klasztorze koło Niedzicy.

Załącznik 79141


Załącznik 79142
Zamek w Niedzicy ładnie się prezentuje ponad zaporą


Załącznik 79143
A tu widok na nasze Trzy Korony od strony słowackiego Czerwonego Klasztoru

consigliero 28.03.2018 17:06

A można motocyklem po tej kładce? Czy też jakiś nowy mostek w okolicy Czerwonego Klasztoru postawili?

kylo 28.03.2018 18:11

Drewniany mostek łączący Sromowce Niżne ze Czerwonym Klasztorem jest wyłącznie dla ruchu pieszego, z jednośladów dopuszczone są - rowery.

Z sentymentalnych względów, czekam na ciąg dalszy!
Sporo kilometrów kiedyś nakręciłem zwiedzając Słowackie zamki, wiele tego u nich, a do tego trasy, widoki i góry piękne.

myku 28.03.2018 18:25

Elegancko jochen.Ja tez stawiam na lepsze poznanie naszych malych "tranzytowych" sasiadow.Czekam na rozwoj zdarzen :Thumbs_Up:

jochen 29.03.2018 09:21

5 Załącznik(ów)
Dzięki za dobre słowo Myku – jedziemy dalej z koksem.

A propos pogody – to chyba były ostatnie naprawdę upalne letnie dni. Cały czas lampa, ok. 40 st. C, jak to określili bohaterowie Hydrozagadki: „Panowie – żar leje się z nieba…taka spiekota w mieście to piekło”.




Dopóki sobie grzecznie jechałem, było fajnie. Piekło się zaczynało za każdym razem, gdy wpadłem na pomysł, żeby coś pozwiedzać i, jak to mówią niektórzy, się ubogacić, albo ukulturalnić.

Pierwszym punktem do zobaczenia na mojej trasie był zamek Stara Lubovna górujący nad miasteczkiem o tej samej nazwie. Do miasteczka zapuszczać się nie warto, nie ma tam nic ciekawego poza wszechobecnymi Cyganami, lub jak kto woli Romami. Sam zamek natomiast jest bardzo ładnie zachowany – pochodzi z XIV wieku (pierwsza wzmianka w 1311 roku, wybudowany przez węgierskiego króla Andrzeja III, przez większość swojej historii był w rękach polskiej korony i polskich rodów szlacheckich (np. Lubomirskich), do wybuchu II wojny światowej należał do Zamoyskich, a po wojnie przekazany ówczesnemu państwu czechosłowackiemu, po rozpadzie tego państwa już tylko słowackiemu. Warto się trochę pokręcić dookoła niego, żeby popatrzeć na zamkową sylwetkę z różnych stron i punktów.

Załącznik 79159
Pokręciłem się trochę po jakichś polach, ot tak - bez celu, dla zabawy. Wprawne oko dostrzeże, że plamka na zalesionym wzgórzu to już zbliżający się zamek.


Załącznik 79160


Załącznik 79161


Załącznik 79162
Po zamkiem powstaje coś w stylu militarnego skanseniku, na razie wszystko jest w proszku. Jedną z ciekawostek jest widoczny na zdjęciu transporter opancerzony OT-810, który jest niczym innym, jak produkowaną po wojnie wersją podstawowego transportera Wehrmachtu i Waffen-SS, Sd. Kfz.251. Wersja powojenna różni się tylko silnikiem (Tatra zamiast Maybacha) i faktem, że przedział do przewożenia żołnierzy jest zadaszony (w niemieckiej wersji nie był). W wersji OT-810 transporter służył w czechosłowackiej armii do lat 80-tych. Obecnie ciężko już trafić na ładny egzemplarz za małą kasę, bo rzuciły się na nie grupy rekonstrukcji historycznej i prywatni kolekcjonerzy, którzy często modyfikują je zgodnie z oryginałem. W latach 90-tych z kumplem kombinowaliśmy, żeby takiego szpeja sobie sprowadzić z okolic Hradca Kralove (były tam 3 do wzięcia), ale zjadły nas koszty transportu i papierologia.

Do zamku wracając:

Załącznik 79163
Taki widok nas żegna, gdy ruszamy dalej w kierunku Presova.

jochen 29.03.2018 14:10

3 Załącznik(ów)
Drugi postój był króciutki, właściwie dla formalności. Kilkanaście kilometrów za Lubovną na wzgórzu nad drogą znajdują się pozostałości zamku Plavec. Jego budowa zaczęła się w XIII wieku i pełnił rolę twierdzy strzegącej średniowiecznego szlaku z Węgier do Polski. Kilkukrotnie przebudowywany w swojej długiej historii, w połowie XIX wieku spłonął i popadł w ruinę. Teraz chyba zaczynają się tam jakieś prace renowacyjne, bo koło zamku jest pakamera, betoniarka, kupa piachu i trzech robotników poruszających się w tempie rasowych leniwców. To oczywiście zacne i szlachetne, że panowie wykazują się szacunkiem dla swojego dziedzictwa narodowego i chcą je ratować, ale jeśli będą pracować w tym tempie, to i moje prawnuki nie zobaczą efektu ich wysiłków… podjechałem pod zamek szybciutko wąską szutróweczką, żeby pstryknąć parę fotek, a potem dalej na wschód.

Załącznik 79164
Widok z drogi


Załącznik 79165
Jak widać, praca wre..


Załącznik 79166
...a my spadamy dalej.

myku 29.03.2018 17:39

Przed kilku laty,chyba przed trzema,bylem na fortach w Srebrnej Gorze.Bylem pod wrazeniem ile zostalo zrobione,choc wlasnie jeden albo dwoch cos konstruowalo tu i tam :haha2:.

calgon 30.03.2018 13:29

Jak zawsze dopracowane i ciekawie.To Maybachy Rydzyka mają przeszłość wehrmachtu?

jochen 30.03.2018 14:46

Hehe - no jasne, większość szkopskich marek ma wehrmachtowską przeszłość. Silniki Maybacha były też montowane w ich najlepszych czołgach, zarówno Panterach, jak i Tygrysach. Tygrysy zresztą były zaprojektowane i produkowane w zakładach pana Ferdynanda Porsche, tego samego który po wojnie stworzył i zaczął produkować obecny przedmiot westchnień wielu bogatych i mniej bogatych panów, a mianowicie sportowe auta marki Porsche:D

bukowski 30.03.2018 14:51

Podróż na południe w okolicach Spiszu ma w sobie coś szczególnego: góry, wijące się dróżki, sielanka i słońce w mordę sprawia, że można się poczuć jak Baltazar Gąbka. Czyta się!

Demolka 01.04.2018 15:26

Jochen, dawaj te swoje zdjęcia, choćby i z Sosnowca.
Hmmm.. Challenge 2k18? ;)

Futrzak 01.04.2018 19:50

Nie ma szans na Somalię embargo dalej obowiązuje

jorge 01.04.2018 20:05

:lukacz::lukacz:

Gilu 01.04.2018 20:35

Słowacja to taki trochę dziwny kraj. Małe toto i leży bliziutko, za miedzą…niby wszystko podobne do naszych realiów, a jednak trochę inne. Tubylcy posługują się jakimś śmiesznym językiem, ale przy odrobinie dobrej woli da się bez problemu dogadać. Piwo dobre, kuchnia tłustawa i nie powala, ale smażony panierowany ser wchodzi z browarem jak ta lala… Dziewczęta urody raczej niespokojnej, nie jest zatem łatwo wyłuskać jakiś interesujący obiekt z tłumu. Egzotyki jakiejkolwiek brak, więc specjalnie nie dziwi fakt, że nikt tego kraju poważnie nie traktuje, jeśli już ktoś się w tamtym kierunku udaje, to tylko po to, żeby przez Słowację przelecieć tranzytem w drodze do zupełnie innego celu.


Podróż na południe w okolicach Spiszu ma w sobie coś szczególnego: góry, wijące się dróżki, sielanka i słońce w mordę sprawia, że można się poczuć jak Baltazar Gąbka.


Dzięki za przypomnienie pięknych chwil

W 2014 zima w górach była wyjątkowo lekka,temperatura w grudniu i w styczniu oscylowała w okolicach 0
Gubiłem się tam kilka razy,przez Jurgów lub Sromowce i jazda w nieznane wioski przysiołki ciche zapomniane
Jedziesz i nie wiesz czy gdzieś przejedziesz i nie ważne wystarczy że kręcisz się wolno z rytmem z jakim się tam czas biegnie

RAVkopytko 02.04.2018 07:42

Jochen,jeśli Pojechałeś na fshut,to Dawaj foty czołgów :D

jochen 03.04.2018 15:26

5 Załącznik(ów)
Słońce radośnie przygrzewało, więc jako istota ciepłolubna spojrzałem w przyszłość z optymizmem i ruszyłem przed siebie w kierunku Presova. Przed samym Presovem miałem zamiar zaliczyć jeszcze jeden zamek, ale gdy zobaczyłem jego sylwetkę na szczycie wysokiego wzgórza, na które nie prowadziła żadna droga dojazdowa, którą choćby częściowo legalnie można by wjechać (tylko szlak dla pieszych turystów), odpuściłem. Nie żebym wymiękł (prawdziwy pieprzony amerykański twardziel nigdy nie wymięka), ale cały zamek był zabudowany gęstym rusztowaniem ekipy prowadzącej renowację, więc doszedłem do jedynie słusznego wniosku, że zasuwanie w motocyklowych gaciach i buciorach z kaskiem pod pachą na sporą górę w upale topiącym asfalt tylko po to, żeby zobaczyć rozgrzebany plac budowy po prostu nie ma sensu. Znacznie przyjemniej było jechać w rozpiętej kurtce i czuć na skórze ciepłe powietrze letniego popołudnia. Zamek se poczeka, jak go już Havranki skończą budować, to się może pofatyguję.

Ku mojemu wielkiemu zadowoleniu w każdej mijanej wiosce w oczy rzucało mi się przynajmniej kilka szyldów z napisem „Ubytovanie” z różnymi dodatkowymi szczegółami w zależności od miejscówki. W ludzkim języku oznacza to tyle, co kwatery noclegowe do wynajęcia – tego właśnie oczekiwałem, poczucie bezpieczeństwa znacznie wzrosło, bo czarno na białym widziałem, że gdziekolwiek mnie nie zaprowadzą reporterskie ścieżki, wystarczy zapukać tu, albo ówdzie, a wygodne spanie po pracowicie spędzonym dniu mam zagwarantowane. A jeśli ja, to i Mauro z Mrówką również. W tej sytuacji stwierdziłem, że nie ma co kombinować, rezerwować, spinać się, tracić czasu na wybieranie raju noclegowego, tylko trzeba cisnąć gdzie oczy poniosą, a droga zaprowadzi, zobaczyć co się da, a po zmroku wziąć pierwszy lepszy nocleg i spoko.

Na tych radosnych rozmyślaniach czas szybko mijał i ani się obejrzałem, gdy wokoło mnie jak spod ziemi wyrosły dumne budowle Presova. Miasto, jak miasto, raczej brzydkie niż ładne, z rodzaju tych, które się zapomina zanim na dobre wyjedzie się poza rogatki. Do przyjazdu Maura było jeszcze trochę czasu, a zatem ruszyłem dalej w stronę Przełęczy Dukielskiej – po drodze był fajny zamek, czołg też, a na samej przełęczy postanowiłem się dotankować pod korek po polskiej stronie granicy za złotówki, po to żeby zaoszczędzone w ten sposób eurasy wymienić z bratnią ludnością słowacką na płyny innego rodzaju. Zameczek machnę szybciutko, pomyślałem, przy czołgu pstryknę parę fotek, potem skok na przełęcz na Orlen i ani się obejrzę jak będę z powrotem w Presovie i na spokojnie uwiję gdzieś przytulne gniazdko dla przybyszy i dla siebie, które stanie się też miejscem wieczornej libacji (wszak gościnni Słowacy co krok kuszą ubytovaniem). Żyć, nie umierać!

Kilka kilometrów za Presovem, z lewej strony, na szczycie pokaźnego wzgórza za miejscowością Kapusany pojawił się mój zamek (Kapusiansky Hrad). Nono, całkiem ładny – mruknąłem pod nosem. Zjechałem z głównej drogi, pokręciłem się w prawo – lewo po Kapusanach i w końcu trafiłem na wąską asfaltową dróżkę prowadzącą w górę zamkowego wzgórza. Nono, nieźle, się gra, się ma! – ucieszyłem się. Jak się człowiek rodzi w czepku, to tak już jest. Wygodny dojazd do celu, nawet się nie zgrzeję w tym upale. I tak ma być!
Gdy jednak dojechałem do linii lasu, czar prysł, a wraz z nim moje sny o potędze. Położył im kres toporny szlaban skutecznie blokujący dróżkę, zamknięty łańcuchem z kłódką. Franca była taka długa i tak złośliwie umieszczona, że pieszy, lub rowerzysta jakoś był w stanie się przecisnąć bokiem, ale motocyklista nijak. Do tego momentu jednak moja wola zobaczenia zamku z bliska była na tyle silna, że stwierdziłem iż żaden pieprzony szlaban nie będzie pluł mi w twarz. Postanowiłem zaryzykować. Zostawiłem Afrykę pod szlabanem i ruszyłem pod górę. Ryzyko polegało na tym, że kasku nie chciało mi się ciągać ze sobą, więc zostawiłem go na lusterku, a torba z klamotami była przypięta jedynie dwoma ekspanderami. Nie posiadałem żadnej wiedzy o poziomie uczciwości wśród Kapusianskiej ludności tubylczej, więc już na starcie liczyłem się z tym, że po zejściu z góry okaże się, że podróż będę musiał kontynuować w berecie, a na pozostałe dni będzie musiała mi wystarczyć aktualnie używana bielizna. No ale przecież miało być bez napinki, prawda? W 40-to stopniowym popołudniowym upale targanie każdego zbędnego grama to czysty masochizm, a ja masochistą przecież nie jestem.

Drogi pod górę nie będę opisywać, bo najchętniej bym o niej szybko zapomniał. To była droga przez mękę – ciągnęła się bez końca stromo pod górę, najpierw na szczyt wzgórza, a potem jeszcze spory kawałek szczytem do samego zamku. Zamek, który z dołu prezentował się efektownie, w środku był oczywiście totalnie rozgrzebany (renowacja, panie...), tu górka piachu, tam betoniarka, tu jakieś kamienie, druty i worki z cementem, a nad wszystkim czuwał starszawy, wąsaty, brzuchaty stróż w siateczkowym podkoszulku na ramiączkach słowem – mało klimatycznie i średniowiecznie. Świadomość, że mogłem sobie darować wspinaczkę i hektolitry wylanego potu niespecjalnie poprawiła mi samopoczucie. Dodatkowa świadomość, że długa nieobecność przy stojącej na bezludziu pod lasem Afryce zapewne spowoduje znaczne uszczuplenie mojego skromnego dobytku też nie pomagała. No ale cóż – powiedziało się „A”, to trzeba powiedzieć i „B”.

Droga w dół była znacznie łatwiejsza, z tego powodu, że odbywała się w dół właśnie. Dokulałem się jakoś do Afry i tu – ano, niespodzianka pana Janka! Wszystko na swoim miejscu, nie ruszane, nie grzebane, nie zginęło absolutnie nic. Z jednej strony poczułem wyrzut sumienia, że niesłusznie posądzałem społeczność Kapusan i okolicznych przysiółków o niecne zamiary, a z drugiej ciepło zrobiło mi się na sercu i wzrosła wiara w człowieka. Wskoczylem na krowę i z lekkim sercem pomknąłem w stronę Dukli…


Załącznik 79300
Kapusiansky Hrad widziany z drogi prowadzącej do Svidnika i na Przełęcz Dukielską


Załącznik 79301
Widok z zamkowego wzgórza górującego nad okolicą


Załącznik 79302
Bryła zamku spod pakamery stróża


Załącznik 79303
Droga w dół to już spacerek


Załącznik 79304
Ostatni rzut oka na zamek i w drogę!

jochen 04.04.2018 10:25

5 Załącznik(ów)
Jazda na tym odcinku to była czysta przyjemność. Temperatura powoli robiła się znośna, pęd powietrza skutecznie usuwał ślady pieszej wędrówki w górę i dół wzgórza zamkowego, a w głowie coraz bardziej krystalizowała mi się wizja zimnej piany, no bo przecież nie samą wodą żyje człowiek..
W miarę zbliżania się do Przełęczy Dukielskiej coraz uważniej rozglądałem się dookoła, bo zależało mi na tym, żeby nie przegapić pamiątek bitwy, która rozegrała się na tych terenach jesienią 1944 roku. Niemcy stworzyli tu umocnienia nazywane Linią Arpada, które to umocnienia napierająca ze wschodu Armia Czerwona postanowiła szybko zdobyć potężnym uderzeniem pancernym (ok. 1000 czołgów) wspieranym przez ponad 3000 dział, oraz moździerzy i ponad 120 000 żołnierzy. Niemcom ten pomysł nie za bardzo się spodobał, a właściwie to się całkiem nie spodobał, więc odmówili współpracy i zamiast pozwolić marszałkowi Koniewowi szybko przełamać obronę i w kilka dni dojechać do Muszyny, stawili zacięty opór. Skutki tej niekoleżeńskiej postawy były opłakane, a walki zamiast parę dni trwały kilka miesięcy i kosztowały życie ok. 200 000 żołnierzy po obu stronach, z których wielu nigdy nie zostało odnalezionych. Ofensywa Ruskich została zatrzymana, a Koniew stracił ok. 130 000 żołnierzy (oficjalnie. Znając jednak towarzyszy radzieckich i ich politykę informacyjną można spokojnie założyć, że rzeczywiste straty były duuużo większe). Niemało spośród nich padło ofiarą smutnych panów z NKWD, którzy szli za plecami nacierających oddziałów i skutecznie wybijali żołnierzom pierwszoliniowym pomysły cofania się pod naporem niemieckiego ostrzału. Trzeba przyznać, że posiadali mocne argumenty, takie nie do odrzucenia, nadziewając każdego wątpiącego w taktykę dowództwa sołdata śmiertelną dawką ołowiu. W samej dolinie rzeki Iwielki w kilka wrześniowych dni poległo kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy, gdy doszło tam do zaciętej bitwy pancernej, stąd do dziś nosi ona nazwę Doliny Śmierci. Jeszcze wiele lat po wojnie na okolicznych polach straszyły wraki wypalonych czołgów i transporterów opancerzonych.

Snując takie mało radosne refleksje ani się obejrzałem, gdy dojechałem do Svidnika pod przełęczą. Kolejne małe, nieciekawe miasteczko przez które na szczęście nie trzeba przejeżdżać, bo nawet droga woli je ominąć bokiem. Przy drodze już na wylocie na Duklę jest tu jednak jeden ciekawy obiekt, a mianowicie jeden z licznych w tych okolicach pomników upamiętniających bitwę. Ten akurat poświęcony jest bitwie pancernej, a tworzą go 2 czołgi - sowiecki T-34/85 (taki, jak Rudy 102, którym pomykali nasi słynni czterej pancerni) i niemiecki PzKpfw IV (typowy wół roboczy Panzerwaffe). T-34 były używane w armiach bloku wschodniego jeszcze wiele lat po wojnie i do dziś sporo się ich zachowało, najczęściej jako elementy rozmaitych pomników i cmentarzy wojskowych, za to czołgów niemieckich jest niewiele i każdy z nich to prawdziwa gratka. Gdy co jakiś czas któryś zostanie znaleziony w bagnie, czy korycie rzeki, najczęściej osiąga astronomiczną cenę i albo trafia do zachodniego muzeum, albo (częściej) do prywatnej kolekcji. Panzer IV ze Svidnika to ciekawy egzemplarz, bo w zasadzie kompletny i świetnie zachowany. Uzbrojony w doskonałą długolufową armatę przeciwpancerną KwK 40 kalibru 75 mm, oraz wyposażony w tzw. Schürzen, czyli boczne osłony chroniące przed pociskami kumulacyjnymi (pocisk kumulacyjny trafiał w ekran ochronny i uwalniał energię w przestrzeni pomiędzy osłoną, a właściwym pancerzem dzięki czemu nie był już w stanie go przetopić i zaszkodzić samemu czołgowi, oraz załodze). Był to podstawowy czołg niemiecki, podczas wojny wyprodukowany w największych ilościach w wielu wersjach. W porównaniu do Panzer IV, słynnych Panter i Tygrysów obu typów było naprawdę niewiele i najczęściej tworzyły one odrębne jednostki pancerne (tzw. Schwere Panzer Abteilungen).

Tyle dywagacji historycznych - pod pomnikiem akurat napatoczyła się grupa słowackich motocyklistów, dzięki czemu mam na pamiątkę fotkę na czołgowym pancerzu.


Załącznik 79314
Fajnie było połazić po czołgach. Dziecko się budzi w człowieku..:D


Załącznik 79315
Jarzmo armaty KwK 40


Załącznik 79316
Ciekawie jest móc porównać przeciwników, gdy stoją obok siebie


Załącznik 79317
Wylot lufy armaty Panzera


Załącznik 79318

jochen 05.04.2018 16:12

Z Panzera IV szybciutko przesiadłem się na Afrę, myknąłem na przełęcz, zaliczyłem tankowanie na Orlenie po polskiej stronie i podziwiając zachodzące słońce ruszyłem niespiesznie z powrotem do Presova, żeby w okolicach miasta znaleźć jakieś nocne leże. Idealnie po zachodniej stronie, bo kolejny dzień chciałem rozpocząć od wizyty w Spiskim zamku. Jechałem totalnie bez napinki i z założeniem, żeby sobie powybredzać, bo pamiętacie? Na każdym kroku widziałem wszakże kwaterki noclegowe, więc niech Havranki powalczą o klienta… i to do tego zagranicznego! Śniąc sny o potędze wjechałem do miasta, a w tak zwanym międzyczasie słońce gdzieś zniknęło i zrobiło się czarno jak u …… nie nie, to by było politycznie niepoprawne określenie, więc inaczej – ciemno jak w jelicie grubym Afroamerykanina.

I nagle się okazało, że po ciemku sytuacja potrafi się drastycznie zmienić. Nie będę się rozpisywać w szczegółach, bo nie ma sensu tworzyć brazylijskiej telenoweli i opowiadać jak to miotałem się w prawo i lewo w promieniu 20 km od Presova desperacko próbując znaleźć jakąś kwaterkę i całkowicie obniżając poziom oczekiwań, byle cokolwiek złapać. Po prostu dupa i tyle. Wszystkie wioski takie słoneczne i gościnne w ciągu dnia, po zmroku zamieniły się w wymarłe pustkowia. Ciemne ulice, ciemne domy z pogaszonymi światłami, zero ofert noclegowych, co jakiś czas ujada burek na łańcuchu i tyle. Na jakimś zadupiu znalazłem wreszcie stację benzynową z kompleksem domków kempingowych i pomyślałem „dobra nasza, z braku czego innego może być..”. Nie było obok knajpy, ani żadnego sklepu, więc pomknąłem kilkanaście kilometrów do Presova, żeby kupić żarcie i browary w Lidlu i z powrotem. A tu niespodzianka pana Janka – ludzie zniknęli, stacja zamknięta na 4 spusty, nie ma żywego ducha, a kemping wymarły. I znowu ciemno jak w jelicie grubym. No więc kolejny raz do Presova, z lekkim nerwem bo obiecałem Maurowi, że spanie ogarnę, a tu wszystko wskazuje na to, że jedyne co będę mu mógł zaproponować to miejsce w przydrożnym rowie. Wprawdzie w wybornym towarzystwie, ale bez wygód..
Po Presovie kręciłem się z 2 godziny szukając bez skutku, bo albo hotele stugwiazdkowe dla ludzi biznesu z nocnymi klubami i dziwkami, albo nie ma miejsc. Raz już było blisko, noclegownia na rogatkach i to spora, ale się okazało, że cała wynajęta na zamkniętą imprezę… i rzeczywiście, sprawdziłem jako rasowy niedowiarek a tu lale z tapirami na głowach, w plastikowych kusych sukienkach i w półmetrowych szpilkach, tudzież ich kawalerowie z dużymi brzuchami, dywanami na karkach, wąsami na przodzie, w poluzowanych krawatach i wszyscy nawaleni jak szpaki.

Wreszcie cudem boskim udało mi się wejść w komitywę z cwaniaczkowatym typkiem, który jak się okazało zawiadywał hotelikiem „U Nestora”, gdzie za jedyne 30 jurków znalazły się 2 ostatnie pokoje (po 30 za pokój of kors). Nie byłem już wtedy na etapie wybrzydzania, wziąłem oba, bo Mauro z Mrówką byli blisko i jedyne czego chciałem to był kufel zimnej piany. I taki też był finał tego dnia. Hostel okazał się być bardzo w porządku, koleś był też ok i browca z kija nie żałował, postawiliśmy zatem Afry na chodniku przy wejściu, zjedliśmy lidlowe specjały na kolację popijając popularnym wywarem z chmielu i słodu jęczmiennego, a spełniwszy ten przyjemny obowiązek udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.

jacoo 06.04.2018 07:40

Czyta się to słowo pisane z nieskrywana przyjemnością!!!
Więc jednak uprasza się o kontynuację! !!

jochen 06.04.2018 11:06

3 Załącznik(ów)
Dzień 2

O poranku w zaspane ślepia zaświecił centralnie ostry promień słońca, a za oknem zaśpiewał ptak, co niechybnie oznaczało iż pora wyczołgać się z barłogu celem zmierzenia się z nowymi wyzwaniami. Najpierw jednak śniadanie, bo poranny posiłek to podstawa szczęścia w życiu osobistym i zawodowym, a nic tak dobrze człowieka rano nie nastraja jak jajecznica na szynce, chrupiąca bułka, kawa i nealkoholicke pivo. Alkoholicke i do tego capovane by oczywiście było znacznie lepsze, ale pamiętać trzeba, że w kraju naszych południowych sąsiadów obowiązuje norma 0%, a nie 0,2% jak u nas. Tamtejsza policja jest raczej nieustępliwa i nieskłonna do jakichkolwiek negocjacji, poczucia humoru też nie posiada, więc lepiej nie kusić losu.

W obozie Maura i Mrówki doszło do jakiegoś rozdźwięku, lecz jako człowiek rozsądny za bardzo nie wnikałem w przyczyny, bo nie ma sensu się wtryniać między wódkę, a zakąskę. W rolę Wujka Dobrej Rady też nie wchodziłem – to by tylko spotęgowało i tak już niemałe napięcie. Dla młodzieży nieznającej tematu Wujka, mała ściąga:




W każdym razie przez chwilę wiele wskazywało na to, że Mrówka wsiadłszy w jakiegoś busa wyruszy w siną dal, a Mauro zamiast do Rumunii pojedzie ze mną szlajać się po kolejnych zamkach. Posiadając jednakowoż doświadczenie w skomplikowanych bilateralnych relacjach międzyludzkich z góry wiedziałem jak się to wszystko skończy, toteż zachowałem filozoficzny spokój i zaproponowałem, żebyśmy razem podjechali do Spiskiego zamku, a potem się zobaczy. W razie czego, w położonej 12 kilometrów od zamku Levocy też zapewne jest przystanek i jakieś busy z niego odjeżdżają w różne strony świata, toteż Mrówczy plan będzie można spokojnie wcielić w życie.

Cwaniaczkowaty zarządca hoteliku był już naszym dobrym kumplem, więc wyściskaliśmy się z nim serdecznie, wymieniliśmy telefonami i ruszyliśmy w kierunku zachodnim. Ahoj, przygodo!

Załącznik 79346
"U Nestora" - do naszych pokojów wchodziło się przez tarasik na piętrze, a tam sielanka, ławeczki, doniczki, kwiatki i takie tam..


Załącznik 79347
Afry też się powoli budziły do życia


Załącznik 79348
Państwo Mrówkostwo w trakcie podejmowania strategicznych decyzji

RAVkopytko 08.04.2018 09:49

Jochen i jak? Odjeżdżają jakies busy z Levocy ? ;)
Na fotce wygląda ,że to Ty miałbyś jechać busem :D

jochen 10.04.2018 11:11

12 Załącznik(ów)
Słońce przygrzewało coraz mocniej z każdą minutą, co zwiastowało kolejny, tropikalny dzień. Jak dla mnie, bomba – w lecie ma być ciepło, w końcu po to lato jest, a niestety patrząc na czerwone jarzębiny i pojawiające się tu i ówdzie na drzewach żółte liście coraz mocniej czułem oddech jesieni na placach. A jesienią jak wiadomo, w naszej strefie klimatycznej bywa dosyć syfnie, zimno, mokro i błotniście. A do tego dni szybko stają się coraz krótsze i w konsekwencji bardzo szybko zaczynam tęsknić za słońcem. Toteż z zasady nigdy nie marudzę, gdy jest gorąco.

Fajnie się jechało, w lusterku widziałem ślepia Afryki Maura i zastanawiałem się, czy moja teoria się sprawdzi. Zakładała ona, że z każdym kilometrem pęd powietrza będzie wydmuchiwać niepotrzebne myśli spod beretek moich towarzyszy, oraz że gdy dotrzemy do zamku, w powietrzu zapanuje zgoda, love, peace and understanding. Ano, zobaczymy…

Wioski pojawiały się i znikały, jedna podobna do drugiej. Tylko jedna z nich zasłużyła na to, aby ją wymienić z nazwy, a mianowicie niejakie Fricovce. Bynajmniej nie za walory architektoniczne, lub estetyczne, tylko za wspaniale działające szczekaczki, co w obecnych czasach stanowi już prawdziwą rzadkość. Szczekaczki są jeszcze prawie wszędzie, ale stają się smutnym, powoli ulegającym degradacji reliktem komunistycznej przeszłości. Młodzieży wychowanej na hamburgerach, coca-coli i telewizji z pierdyliardem kanałów tematycznych wyjaśniam, że szczekaczka to zjawisko występujące dawniej nagminnie w Czechosłowacji, a polegające na umieszczaniu w każdej miejscowości dużej, małej i malutkiej megafonów na słupach, tak co kilkadziesiąt metrów mniej więcej. Z tychże megafonów przez cały czas nadawano propagandowe hasła i komunikaty, przetykane muzyką motywującą naród do wytężonego wysiłku w budowaniu socjalistycznego raju. Muzyka była zazwyczaj ludowa (bo lud pracujący miast i wsi to prawdziwa sól ziemi), albo marszowa. Przed treściami emitowanymi ze szczekaczek praktycznie nie dało się uciec – każda wiocha była nimi tak nasycona, że amatorzy ciszy i spokoju musieli chyba uciekać głęboko w las, albo hen, na pola, no ale tam budzili z kolei podejrzenia robotniczego kolektywu jako jednostki aspołeczne. Zawsze gdy jako mały dzieciak przejeżdżałem z rodzicami przez Czechosłowację zastanawiałem się jak mieszkańcy są w stanie wytrzymać ten nieustanny jazgot, ale chyba podobnie jak ludzie mieszkający w pobliżu lotniska, albo ruchliwej kolejowej trakcji w pewnym momencie po prostu przestawali go słyszeć.
W większości słowackich wiosek i miasteczek megafony na słupach są wciąż widoczne, ale tylko we Fricovcach działały sobie w najlepsze. W prawdzie nie nadawano już treści propagandowych, tylko program jakiejś stacji radiowej o charakterze disco-polo (lub raczej slovak-disco), ale klimat był. Zrobiłem szybką fotkę telefonem dla udokumentowania faktu, bo kto wie jak długo te relikty się jeszcze zachowają…


Załącznik 79443
Szczekaczka w swojej pełnej szczekaczkowej krasie


Za Fricovcami droga wspięła się na wzgórza pięknymi serpentynami, z których dało się już zobaczyć pierwszy cel – Spiski zamek. Dla mnie jest to jeden z najpiękniejszych słowackich zamków, prawdziwy gigant. Mimo, że mocno zrujnowany, wciąż zajmuje cały szczyt naprawdę dużego pagórka i dominuje nad całą okolicą, oraz leżącym poniżej miasteczkiem Spisske Podhradie. Historią sięga w głębokie średniowiecze, do XI i XII wieku i powstał jako węgierska twierdza graniczna. W jego murach urodził się jeden z węgierskich królów, był zamieszkany do 1948 roku, po czym został uznany za narodowy pomnik kultury i przekształcony w obiekt muzealny. Wszystkich wybierających się na Słowację, albo dokądś przez Słowację gorąco zachęcam do odwiedzenia tego miejsca. Naprawdę warto.


Załącznik 79444
Pierwszy widok zamku z serpentyn


Załącznik 79445
Szybkie foty


Załącznik 79446
Zamek się zbliża


Załącznik 79447
Romeo i Julia...:D


Załącznik 79448
Dookoła zamku można łazić godzinami


Załącznik 79449
Zobaczone, odhaczone, ruszamy dalej


Warto również zatrzymać się pod wzgórzem zamkowym, w miasteczku Spisske Podhradie. Jedynym godnym uwagi obiektem jest tam średniowieczna Spiska Kapituła, czyli dawna siedziba biskupów Spiszu. XIII wieczna katedra św. Marcina po kilku przebudowach jest całkiem harmonijną mieszanką stylów romańskiego i gotyckiego, a na zewnątrz posiada parę elementów renesansowych. W środku znajduje się parę gotyckich drewnianych ołtarzy, w tym jeden autorstwa Wita Stwosza, z tych Stwoszów, of kors. Tego samego, który wyrzezał słynny ołtarz w kościele mariackim w Krakowie. Zarówno Kapituła, jak i górujący nad nią zamek znajdują się na liście światowego dziedzictwa Unesco.


Załącznik 79450
Brama Kapituły


Załącznik 79451
Katedra św. Marcina


Załącznik 79452
Zegar słoneczny na wieży


Załącznik 79453
Mury obronne Kapituły


Załącznik 79454
Rozstania czas...

Dunia 11.04.2018 11:49

Swietna relacja Johen...pisz Wasc dalej
Jako rzekles 8 lat temu bodajze- Afryka to pojazd jednoosobowy :D, przeto we dwoje na Afryce to o jednego za wiele heh

jochen 12.04.2018 14:34

3 Załącznik(ów)
Dzięki Duniu... :)

Kolejna ciekawa miejscówka znajdowała się już w odległości kilku kilometrów. Było to zabytkowe miasteczko Levoca, które w historycznych zapisach pojawia się już w XIII wieku. Niegdyś posiadało całkiem spore znaczenie z racji położenia na szlaku handlowym prowadzącym z Węgier, przez Spisz do Krakowa. Mocną pozycję utrzymało całkiem długo pomimo gwałtownych wojen husyckich w XV wieku i wielkich pożarów w XVI. Dopiero w drugiej połowie XIX wieku, po poprowadzeniu linii kolejowej omijającej Levocę, popadła ona w senną stagnację. Dzięki temu jednak charakter miasta nie uległ zmianie i do dziś zachowała się zabytkowa starówka, za sprawą której Levoca wylądowała na liście światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Przez chwilę kusiło mnie, żeby się tam poszwędać i porobić zdjęcia, ale drgające od żaru powietrze skutecznie wybiło mi ten pomysł z głowy, znacznie przyjemniej się jednak siedziało na motocyklu w rozpiętej kurtce czując gorące wprawdzie, ale jakieś podmuchy. Obiecałem sobie wrócić w bardziej sprzyjających okolicznościach przyrody i przejechawszy przez miasteczko wyskoczyłem na główną drogę, odkręciłem manetę co by mocniej dmuchało i potoczyłem się dalej. Fajnie się jechało równym, szybkim tempem – to był ten moment, gdy zacząłem odczuwać pełną satysfakcję z faktu bycia w drodze. Nieważne dokąd, nieważne gdzie jedzenie i spanie, bez dopiętego na ostatni guzik planu, po prostu byle być w ruchu i się przemieszczać wsłuchując w basowe gaworzenie silnika Afry, kodując tylko przesuwający się obok krajobraz. W takich właśnie chwilach odkrywa się, że do szczęścia człowiekowi naprawdę niewiele potrzeba.

Z lewej strony mignęło mi kolejne malownicze miasteczko, Spiska Nowa Wieś, ale było stanowczo za gorąco na zwiedzanie. Innym razem. Przegapiłem moment, gdy mogłem zrobić ładne zdjęcie, a szukać zawrotki na autostradzie i nadkładać drogi mi się nie chciało. Miało być bez spiny, więc nie ma co rozdzierać szat z byle powodu – mañana, albo domani, jak kto woli.

Toczyłem się więc dalej przed siebie z prawej strony mając rosnące powoli zbocza Tatr, wyjątkowo oglądane z drugiej niż zwykle strony. Na chwilę przystanąłem na jakimś parkingu przydrożnym, żeby wypić parę łyków wody i zagryźć batonikiem i dalej w drogę…


Załącznik 79473
AT i Tatry od tyłu

Gdy dojeżdżałem do Liptowskiego Mikulasza przypomniałem sobie o okolicznej wiosce Liptovsky Hradok (Liptowski Gródek), gdzie chyba był ładny zameczek. Zjechałem z autostrady, przecisnąłem się przez korek tworzący się przed remontowanym mostem i po chwili rzeczywiście stanąłem pod rzeczonym zamkiem. Jest to mały zamek pochodzący z początku XIV wieku, dodatkowo chroniony przed atakiem fosą, przechodzący w ciągu swojej długiej historii z rąk do rąk. Na początku XVIII, wieku w trakcie powstania Rakoczego został ostrzelany przez artylerię przy okazji toczącej się bitwy i uszkodzony. Został jednak na szczęście naprawiony, trafił do rąk cesarskich, a obecnie jest własnością prywatną. Teraz mieści się w nim hotel (taki z tych droższych) i winiarnia.


Załącznik 79474
Liptovsky Hradok z fosą


Załącznik 79475
Hotel nie na moją kieszeń...

jochen 13.04.2018 12:01

3 Załącznik(ów)
Po krótkim postoju dalej w drogę. Teraz prosto do Ružomberoka, a właściwie do małej wioski Likava ok. 5 km na północ od miasta, nad którą góruje zamek o tej samej (o dziwo) nazwie. Zbudowany na początku XIV wieku jako twierdza pilnująca ważnego szlaku handlowego z Węgier do Polski, popadł w ruinę na początku XVIII wieku w trakcie walk wywołanych powstaniem Rakoczego przeciwko Habsburgom.


Załącznik 79479
Zamek Likava widziany z głównej drogi


Wielokrotnie obok niego przejeżdżałem w drodze na, albo z nart zimą (w samym Ružomberoku jest całkiem fajny ski-park z gondolkami i nartostradą, a w pobliżu nieodległego Liptowskiego Mikulasza znajduje się dolina Jasna i znany narciarzom Chopok), lub latem po drodze na, albo z Węgier. Nigdy nie było czasu, żeby się zatrzymać i zwiedzić zamek, dlatego też uznałem, że ta chwila właśnie teraz wreszcie nadeszła.
Zjechawszy z głównej drogi zagłębiłem się w likavskich uliczkach szukając sposobu na zaparkowanie jak najbliżej zamku. Niestety powtórzyła się sytuacja znana mi już z Kapušan, czyli dróżka kończąca się obok jakichś chałup u podstawy zamkowego wzgórza i konieczność dymania pod górę w ukropie. I to nie jakiś tam krótki spacerek, tylko szmat drogi. W owym czasie byłem już całkiem wyluzowany jeśli chodzi o bezpieczeństwo bambetli na motocyklu. Stwierdziłem, że nie przewożę gaci ze złota, ani innych precjozów, więc nawet jeśli mnie okradną, to drastycznie przez to nie zubożeję. A piękne widoki z zamkowej wieży na pewno mi wynagrodzą wszelki trud i straty materialno-moralne. Zahaczyłem zatem kask o tylny stelaż, kurtkę przypiąłem ekspanderami do torby na kanapie, aparat wziąłem w garść i zacząłem się mozolnie wspinać pod górę.

No i nastąpiła powtórka z rozrywki – krok za krokiem, najpierw za wioskę, potem przez teren budowy autostrady pod filarami estakady, która będzie biegła na wysokości ok. 20 metrów nad ziemią, potem do lasu łapiąc każdy skrawek cienia… Każde kilka metrów okupione litrami potu. I pod górę. Ale nieważne – widoki na pewno będą spektakularne. No i niestety nie były ani trochę. Gdy się wreszcie doczołgałem do zamku, okazało się że krata wejściowa jest zamknięta na cztery spusty (zgadnijcie dlaczego? Ano, szykujemy się do renowacji oczywiście!). Co gorsza samego zamku nawet nie ma za bardzo jak obejść dookoła, bo stoi na sporej, ukrytej w lesie skale o pionowych ścianach. Najlepsze obecnie miejsce widokowe, to punkt przy drodze głównej, z którego zrobiłem poprzednie zdjęcie. W wyniku poniesionego zatem trudu pooglądałem sobie tylko słowackie krzaki, drzewa i trawę. A że flora u naszych południowych sąsiadów nie różni się od naszej nadwiślańskiej, to specjalnie odkrywcze i pouczające doświadczenie toto raczej nie było.


Załącznik 79480
Zbliżam się do zamkowej bramy, a tu zonk!


Załącznik 79481
Jedyny sensowny widok spod zamku


Obróciwszy się na pięcie i podkuliwszy ogon, mając poczucie porażki wypisane na twarzy ruszyłem w dół. W tą stronę szło się łatwiej, pomagała grawitacja, która poprzednio rzucała mi kłody pod nogi. Na szczęście moja wiara w uczciwość słowackiego człowieka mnie i tym razem nie zawiodła – Afryka grzecznie czekała pod krzakiem, pod którym ją zostawiłem, a z dobytku nie brakowało niczego.

jochen 18.05.2018 14:50

8 Załącznik(ów)
Słońce powoli przesuwało się po niebie zalewając ziemię żarem, wchodząc w fazę popołudnia, a spod kół Afry umykały kolejne kilometry. Krajobraz powoli przesuwał się w tył z prawej i lewej, a ja nauczony wczorajszym doświadczeniem powtarzałem sobie jak mantrę, że zanim zapadnie zmrok muszę mieć miejscówkę na noc. Z moich obliczeń wynikało, że powinna się ona znaleźć w Martinie, albo w nieodległej Žilinie . Na razie miałem jednak jeszcze parę godzin luzu.
Powoli odzywało się ssanie w żołądku, bo śniadanie z Maurem w Presovie to już było odległe wspomnienie. Po jakimś czasie ssanie wzrosło do takiego poziomu, że zacząłem się obawiać całkowitego zassania mojej skromnej osoby, więc zatrzymałem się na pierwszej niewyjściowej stacji benzynowej, jaka się nawinęła, znalazłem mały skrawek cienia za pakamerą stróża, położyłem się na betonie i zjadłem bułkę z szynką zrobioną przezornie rano, popijając mineralką. Uff – od razu lepiej, możemy cisnąć dalej.

Przypomniałem sobie wtedy, że na papierowej mapie widziałem w tej okolicy obrazek z zamkiem, więc sprawdziłem, wklepałem nazwę do GPSa i zeskoczyłem z głównej drogi zagłębiając się między porośnięte lasem wzgórza. Fajna, boczna droga którejtamś kolejności odśnieżania, a na szczycie jednego z większych pagórków mała tabliczka ze strzałką i napisem „Hrad Sklabina”. Ku memu zadowoleniu strzałka wskazywała na wąską leśną ścieżkę prowadzącą gdzieś w wyższe rejony lasu. A zatem namiastka offa, czegóż chcieć więcej?

Po ok. kilometrowej jeździe ścieżką, na nachylonej w kierunku południa dużej polanie ukazały się pozostałości zamku. Pomimo, że z samego zamku nie zostało wiele, warto tam podjechać będąc w okolicy, bo jest to bardzo malownicze miejsce. Sam zamek ma dość długą historię – wiadomo, że istniał już w połowie XIII wieku, pierwszą przebudowę przeszedł w 1309 roku, a kolejną na początku XV wieku. Częściowo spalony podczas wojen husyckich, został odbudowany i powiększony. Od XVIII w. zaczął popadać w ruinę i ten stan trwa do dziś. W zabudowaniach na podzamczu można kupić jakieś suweniry i coś zjeść, a za wstęp na teren zamku nie są pobierane żadne opłaty. Chodząc po pozostałościach murów, widać jednak, że w czasach swojej świetności był naprawdę duży i że zajmował wielką powierzchnię.

Załącznik 80138
Pod zamkiem

Załącznik 80139
Wejść, czy wjechać...oto jest pytanie!

Załącznik 80140
Pozostałości wieży ostatniej obrony

Załącznik 80141
Zachwaszczony teren zamku

Załącznik 80142
Podgrodzie

Załącznik 80143
A tak zamek wyglądał w latach dawnej chwały

Na Sklabinie mój plan zamkowy na ten dzień się praktycznie kończył. Najpierw przez las, a potem bocznymi dróżkami wróciłem na główną drogę i ruszyłem do Martina. Jako osoba przezorna, gdy wjeżdżając do miasta zobaczyłem przy drodze z prawej strony pensjonato-karczmę z grubych drewnianych bali o zaskakującej nazwie „U Martina”, bez zastanowienia zatrzymałem się i zapytałem o możliwość noclegu.
Sympatyczne dziewczę za ladą recepcji rozwiało moje obawy i w prosty sposób stałem się oto dumnym posiadaczem klucza do pokoju na pierwszym piętrze. Za 20 jurków, więc akceptowalnie biorąc pod uwagę całkiem przyzwoity standard.

Jako, że pora nie była całkiem późna i słońce jeszcze przyświecało, stwierdziłem że można by w zasadzie zakończyć dzień zamkiem Strečno odległym o ok. 15 km w kierunku na Žilinę.
Zostawiłem manele w pokoju i spokojny o swój nocny byt, z lekkim sercem ruszyłem przed siebie. Daleko nie zajechałem – wyjazd z Martina był totalnie zakorkowany z powodu popołudniowego szczytu, rozbudowy drogi i wiaduktu, oraz jakiejś stłuczki. Totalna masakra, nawet motocyklem nie dało się nic zwojować, bo wszędzie były wykopy i betonowe ograniczniki. Stało wszystko, samochody, motocykle, skutery...A powoli obniżające się na niebie słońce dalej ostro grzało.
Po ok. 20 minutach stania, w trakcie którego pokonałem może 2 metry machnąłem ręką i uznałem, że to znak dany mi odgórnie, iż czas na browara. Wymotałem się z korka, zawróciłem do kwaterki, wskoczyłem w krótkie gacie i koszulkę, oraz zakończyłem dzień najlepszym specjałem zarówno Słowackiej, jak i Czeskiej kuchni, czyli smażonym serem z frytkami i sosem tatarskim, oraz zimnym wywarem z szyszek chmielowych.

Załącznik 80144
Na to czekałem od rana...

Załącznik 80145
Słowackie specjały

jochen 03.08.2018 11:39

10 Załącznik(ów)
Co się zaczęło, to wypada skończyć. Teraz już bez nadmiernego rozwodzenia się, w skrócie.
Rano, zanim upał zawitał na dobre szybka pobudka, wymeldowanie z zajazdu i kilkunastokilometrowy dojazd do zamku Strečno. Tym razem poszło jak z płatka, jedyny problem, to fakt że z głównej drogi zamek, który jest bardzo okazały słabo widać, bo droga przebiega tuż pod skałą, na której został wybudowany. Żeby móc go lepiej zobaczyć, trzeba się przeprawić przez rzekę Wag na drugi brzeg i cofnąć ok. 2 km szutrową ścieżką. Opcje przeprawy są dwie: albo legalnie promem linowym, który co jakiś czas przewozi pojazdy, albo nie za bardzo legalnie kładką dla pieszych. Miałem tego dnia w planach jeszcze kilka fajnych miejscówek, więc czekanie aż prom łaskawie mnie przewiezie na drugi brzeg, a potem z powrotem nie za bardzo wchodziło w rachubę. Cennego czasu mało.

Pozostała więc kładka. Wyczaiłem moment, kiedy akurat nikt nie szedł, bo jest wąska i ciężko by się było z kimkolwiek minąć, pozwijałem się na podjeździe i hajda! Długa i przed siebie. Poszło jak z płatka – była to słuszna polityka, nikt się nie przyczepił, a widoki uzasadniły ryzyko. Kilka fotek i z powrotem ta sama procedura.

Pozostało zobaczyć zamek z bliska, bo jest tego wart. Na parkingu słodkie dziewczę pobierające opłaty pozwoliło mi zbunkrować kask i kurtkę w budce, więc mogłem się wspiąć na wzgórze zamkowe na lekko, w koszulce. A na dodatek machnęło zgrabną rączką i nie pobrało ode mnie opłaty za parking, nakazując tylko postawić Afrę przy samej budce. W to mi graj!
Po wspięciu się na wzgórze, zapłaciłem kilka jurków za wstęp i musiałem chwilę odczekać – zwiedzanie Strečna odbywa się tylko w grupach z przewodnikiem, grupa się gromadzi, po czym przychodzi koleś, albo koleżanka i zaczyna się spacerek.
Sam zamek pochodzi z początku XIV wieku, wielokrotnie przechodził z rąk do rąk możnych rodów, należał też w XV wieku do rodziny króla Zygmunta Luksemburczyka. W XVII wieku po jednym z powstań spalony, spokojnie sobie popadał w ruinę do lat 70-tych XX wieku, kiedy został poddany renowacji.


Załącznik 81863
Zamek widziany zza rzeki

Załącznik 81864
Jeszcze jedno ujęcie

Załącznik 81865
Kładka dla pieszych

Załącznik 81866
Kładka i prom

Załącznik 81867
Tu wiadomo o co chodzi

Załącznik 81868
Zamek widziany z kładki

Załącznik 81869
Uff...wreszcie brama wejściowa..

Załącznik 81870
Dolina rzeki Wag z murów

Załącznik 81871
Widok na okolicę

Załącznik 81872
Gotyckie sklepienie zamkowej kaplicy

jochen 03.08.2018 11:42

2 Załącznik(ów)
Po zaliczeniu Strečna pokulałem się dalej w kierunku zachodnim już w pełnym upale. Wioski i miasteczka przesuwały się w tył, w okolicy Žiliny widziałem jakiś XVII wieczny zamek, ale nie zwalił mnie z nóg, więc nie traciłem na niego czasu.

W pewnym momencie na jednym z mijanych wzgórz zauważyłem ruiny wznoszące się ponad linię lasu. Był to XIII wieczny zamek Lietava – przez chwilę zastanawiałem się czy do niego nie podejść, ale upał i konieczność co najmniej godzinnego zasuwania z buta pod górę, a potem w odwrotnym kierunku wydawały się mocno średnim pomysłem. Już to parę razy przerabiałem w poprzednich dniach i jako istota rozumna postanowiłem wyciągnąć wnioski i nie popełniać tych samych błędów. Zostanie na przyszłość, o innej porze roku i w innych okolicznościach przyrody.


Załącznik 81873
Lietava

Załącznik 81874

jochen 03.08.2018 11:48

5 Załącznik(ów)
A kolejny postój to był już zamek przez duże „Z”.
Bojnice, jeden z najbardziej znanych słowackich zamków. Kawał budowli i historii, widać go już z bardzo daleka jak dominuje nad leżącym poniżej miasteczkiem.
W formie drewnianej istniał już w 1113 roku, potem stopniowo przebudowywany i rozbudowywany w formie kamiennej, po II wojnie światowej przeszedł na własność państwa (konfiskata – odebrano go znanemu producentowi butów Bata), w 1950 roku uległ pożarowi, odbudowany i odnowiony został przekształcony na muzeum. Wygląda jak żywcem przeniesiony z nad Loary, często obecnie „gra” w filmach historycznych.


Załącznik 81875
Bojnice - widok z otaczającego parku

Załącznik 81876
Detal zamku głównego

Załącznik 81877


Załącznik 81878
Bojnice - Słowacja, czy Dolina Loary..?

Załącznik 81879
Było cholernie gorąco, więc machnąłem ręką i zostawiłem bagaż, kurtkę i kask na motocyklu w miasteczku. Wiara w uczciwość człowieka słowackiego kolejny raz się opłaciła :)

jochen 03.08.2018 13:01

4 Załącznik(ów)
Po opuszczeniu Bojnic było trochę pod górkę – uparłem się, żeby zobaczyć zamek Uhrovec, na papierowej mapie jego sylwetka była narysowana na pagórku przy głównej drodze, więc wbiłem w GPS nazwę wioski, w której miał się znajdować i jazda przed siebie.
Zbliżając się do celu wypatrywałem charakterystycznej budowli, bo zamki mają to do siebie, że wznosiło się je zazwyczaj na wzgórzach, żeby wróg miał pod górkę, więc najczęściej widać je z daleka. A tu nic – GPS mówi, że dojechałem do celu i dupa. Pomyślałem, że pewnie wystąpiła jakaś mała niedokładność mapy, na pewno wystarczy zatoczyć krąg po okolicy i się zameczek sam znajdzie. W końcu wielką kupę gruzu z wieżami i murami nie tak łatwo schować. Kręciłem się i kręciłem i oprócz zawrotów głowy niczego nie znalazłem.
Trzeba było zatem ugryźć problem z innej strony: rozejrzawszy się po okolicy zobaczyłem, że na prawo wznosi się spora góra, znacznie przerastająca wszystkie inne. Logicznie rozumując doszedłem do wniosku, że gdy wyjadę na jej szczyt, na pewno ogarnę wzrokiem szmat ziemi i zamek się w mig znajdzie.
Pokrzepiony rzutkością swego umysłu i lotnością myśli w upalny dzień, ruszyłem pod górę. Chwilę się jechało, bo ta górka to nie przelewki. Giewont to wprawdzie nie był, ani inne Rysy, ale całkiem spore. Na szczycie minąłem betonowy pomnik jakiegoś-tam czynu zbrojnego, znalazłem punkt widokowy, patrzę z optymizmem i … ano znowu dupa. Niczego choćby z grubsza przypominającego warownię nie ma.
Bliski zwątpienia, ogarnąłem się i zawziąłem – nie odpuszczę psubratowi!

Zjechałem do przeciwległej doliny, patrzę w prawo, w lewo i dalej nic. Uruchomiłem więc znowu szare komórki i wykoncypowałem, że tam gdzie zamek, tam zwykle jest jakieś podzamcze. Na tyle posiadłem już język bratniego narodu Słowacji, że wpisałem w GPS „uhrovske podhradie”. I bingo! Pożyteczne ustrojstwo zaszuściło i powiedziało, że za ok. 10 km takie cósik znajdę. A nawet uprzejmie wskazało drogę. No to jedziemy.

Dojechałem szybko do Podhradia, przejechałem, krajobraz i owszem ładny, górki i lasy okazałe, przyroda w rozkwicie, ale zamku ni huhu. Na usta zaczęły mi się cisnąć słowa, za które można w szybkim trybie dostać bana (ale ban mi niepotrzebny, więc nie zacytuję), gdy nagle na płotku z lewej zauważyłem małą, drewnianą strzałkę, na której ktoś wyrzezał kozikiem cudownie słowo: „Hrad”.

No to jesteśmy w domu. Dzida i przed siebie. Dolinka zaczęła się zwężać, jakaś wioska, domy się skończyły i nagle potok z mostkiem. A na mostku metalowe słupki, zakaz wjazdu i piesza leśna ścieżka. Obok tablica informacyjna (o zamku) i strzałki wskazujące drogę do tegoż.

Stanąłem bezradnie, bo nie planowałem wędrówki pieszej na sporą górę w żarze popołudniowego słońca…. Czy po to się tyle nabiedziłem i tyle czasu zmarnowałem, żeby teraz odjechać z podkulonym ogonem?

Gdy tak sobie stałem, z lasu wyszli jacyś ludzie, podeszli do zaparkowanego samochodu i odjechali. Po kilku minutach pojawiły się kolejne twarze, tym razem dwie kobitki, którym całkiem dobrze patrzyło z oczu. Uśmiechnęły się do mnie, więc ośmielony zagadałem wskazując kierunek z którego nadeszły i zapytałem czy do zamku to aby tam?

Tak jest, odpowiedziały.

A długo się idzie? – chciałem wiedzieć.

Godzinę, powiedziała jedna.

Eee, trochę dłużej – powiedziała druga patrząc na moje buciory, motocyklowe gacie i kurtkę.

A na moto…eeee, dałoby się? – zapytałem w skrajnej desperacji.

Chyba tak… - powiedziały niepewnie.

A policja..?

Nie, dzisiaj święto, wolne, policji tu nie ma – uśmiechnęły się puszczając oko.

W tym momencie miałem ochotę je uściskać. Jeśli tak, to raz się żyje – zrobimy sobie offik. Nie wierzę, żeby w ojczyźnie Stefana Svitko ktokolwiek mógł mieć mi za złe, że sobie śmignąłem motocyklem po krzakach.

Pomachałem miłym paniom na do widzenia, odpaliłem Afrę, gaz, do potoku, na drugi brzeg i hajda pod górę. Było zajebiście – długi, trawersujący szutrowo kamienisty podjazd, nachylony w jedną stronę, więc trzeba było uważać, żeby się nie zsunąć między drzewa, pod koniec mocno stromy i kamienisty – miodzio. Gdy dotarłem pod most zamkowy, biwakowali tam jacyś turyści, ale tylko się uśmiechnęli, pomachali, pokazali kciuki w górę i ogólnie byli bardzo życzliwi.

Uhrovec to bardzo efektowna ruina, obecnie w renowacji. Pięknie położony, pochodzi z połowy XIII wieku, był w rękach najpotężniejszego tamtejszego możnowładcy, Mateusza Czaka, po którego śmierci przeszedł w ręce królewskie. W swojej dalszej historii często przechodził z rąk do rąk, od XVIII wieku niezamieszkany, powoli sobie niszczał.


Załącznik 81880
Wreszcie jest! Parking przy moście nad fosą.

Załącznik 81881
To był fajny podjazd.

Załącznik 81882
Nagroda za wytrwałość.

Załącznik 81883
Widok z zamku na okolicę. A potem jazda w dół, równie przyjemna co pod górę. I dalej w drogę..

jochen 03.08.2018 14:46

7 Załącznik(ów)
Po odhaczeniu Uhrovca miałem jeszcze jeden ambitny cel do zrealizowania – zamek Beckov. Znałem go ze zdjęć i zawsze chciałem zobaczyć.

Wzmiankowany już w XII wieku, jest położony na ok. 70 metrowej wapiennej skale. W 1241 r. skutecznie oparł się najazdowi Mongołów. Pod koniec XIII wieku został rezydencją magnata Mateusza Czaka, do którego należało wiele innych zamków w okolicy.
W XIV trafił do rąk rodziny królewskiej, a pod koniec tego stulecia kolejny właściciel (Ścibor ze Ściborzyc) przebudował go na modłę gotycką. W 1530 roku Beckov okazał się zbyt twardym orzechem do zgryzienia dla armii osmańskiej, a w 1599 nie uległ Tatarom, którzy połamali sobie na nim zęby.

W XVII wieku powoli pustoszał i zaczął podupadać. W 1970 roku uznany za Narodowy Zabytek Kultury został poddany pracom konserwatorskim, a w latach 90-tych udostępniono go turystom.

Niestety w moje ambitne plany wmieszała się pogoda – w drodze do Beckova niebo nagle zasnuło się chmurami, na głowę spadła mi ulewa, przechodząc w jednostajny, mocny deszcz trwający aż do późnych godzin nocnych. Niby miałem coś przeciwdeszczowego, ale zanim zdążyłem się zatrzymać pod jakąś przydrożną wiatą, byłem już cały przemoczony, więc nie było sensu zakładać. W tej sytuacji przystanąłem tylko pod zamkowym wzgórzem, żeby zrobić szybkie zdjęcie, potem kolejne z innej strony i ruszyłem zastanawiając się gdzie by tu się zamelinować na noc.
O zmierzchu przejechałem przez Trencin, robiąc niemal z siodła parę zdjęć zamku górującego nad miastem (jako, że zwiedzałem go dokładnie kilkanaście lat wcześniej niespecjalnie żałowałem zaistniałych okoliczności).

Zapadł zmrok, deszcz jak lał, tak lał, a noclegu ani widu. Wyskoczyłem więc na autostradę i postanowiłem wrócić do Martina, bo widziałem tam przy wjeździe do miasta knajpę z pensjonatem i motocyklem na dachu, oraz tabliczką, że jest to miejsce przyjazne motocyklistom. Gdy po ok. 1,5 godzinie zajechałem pod same drzwi i stanąłem w progu, a dookoła mnie zaczęła się tworzyć kałuża, przekonałem się, że i owszem, ale nie wszystkim. Chłopakom w skórzanych kamizelkach z frędzlami i klubowymi bazgrołami na plecach, jeżdżącym na błyszczących od chromu harleyach – tak i to bardzo, ale przemoczonym włóczykijom na (o zgrozo) produktach japońskiego przemysłu motoryzacyjnego – zdecydowanie nie.
Zapytałem o nocleg, na co wyfiokowana lafirynda za ladą wydęła pogardliwie spęczniałe od botoksu usta i poinformowała mnie, że coś się może znajdzie, ale tylko za 120 ojrasów za jedną noc. Bez śniadania rzecz jasna.

Nie pozostało nic innego jak odwrócić się na pięcie i wyjść życząc jej pod nosem, żeby te 120 jurków sobie wsadziła w wiadome miejsce.

Na szczęście kilka kilometrów dalej przy drodze czekał na mnie zajazd, w którym spędziłem poprzednią noc. Tam nie robiono problemów, znalazł się pokój za 20 € ze śniadankiem, a zatem pozostało mi tylko zrzucić z siebie i rozwiesić mokre ciuchy, a do butów włożyć suszarki made in CCCP. I w klapkach pójść na smażony serek z frytami i browarem Krusovice, a potem spokojnie kontynuować uzupełnianie utraconych w ciągu upalnego dnia substancji mineralnych w pokojowym zaciszu.


Załącznik 81884
Wjazd do Beckova

Załącznik 81885
Pod zamkową skałą

Załącznik 81886
Beckov z drugiej strony

Załącznik 81887
Trencin

Załącznik 81888
I jeszcze raz Trencin

Załącznik 81889
Wreszcie sucho

Załącznik 81890
Kolacja mistrzów :D

jochen 03.08.2018 14:58

2 Załącznik(ów)
Wszystko, co fajne się szybko kończy. Kolejny dzień to już tylko jazda do granicy w Chyżnem i stamtąd do Krakowa. Pogoda się ustaliła na najbliższe dni, czyli mocne zachmurzenie i krótkie deszcze co kilka minut. Przed granicą nie mogłem sobie odmówić rzucenia okiem na Orawski Zamek – tak dla porządku, bo podobnie jak Trencin zwiedzałem go w przeszłości.


Załącznik 81891
Orawski Zamek

Załącznik 81892
Orawski Zamek z okolicznego pola, na którym tubylcza ludność wypasa rogaciznę


Nie robiłem żadnych podsumowań, ani statystyk odnośnie dystansów, spalania, kosztów bo i po co? To był krótki wyskok za miedzę, za wszystko płaciłem plastikiem i starałem się, żeby było budżetowo. I się udało, było jak miało być. Z wypadu byłem i jestem zadowolony, na pewno tam wrócę zaliczyć pozostałe zamki i stare miasteczka, bo lubię takie klimaty, a na Słowacji ich nie brakuje. A potem co? Ano pewnie Czechy, a po nich Austria. I inne miejscówy.

jochen 03.08.2018 15:19

2 Załącznik(ów)
Epilog

Dobre historie nie kończą się z chwilą postawienia ostatniej kropki, lecz żyją dalej. Nie wiem, czy to była dobra historia, nie mnie to oceniać. Jednak z pewnością nie zakończyła się ona w momencie gdy zaparkowałem w garażu.
Na początku trochę miejsca poświęciłem sprzeczkom i niesnaskom wśród M&Msów.
Mauro z Mrówką byli bliscy powiedzenia sobie hasta la vista! i rozjechania w przeciwne strony w akompaniamencie trzaskających drzwi busa. Na szczęście tak się nie stało i wiatr im wywiał bezsensowne pomysły z głów.
Z Rumunii dostałem parę fotek zadowolonej z siebie pary, potem informację, że szczęśliwie wrócili do domów. A niedługo potem…. Dowód na to, że sierpniowa sprzeczka to był tylko malutki, nieistotny pryszcz..


Załącznik 81893
Pierścień władzy..:D


Załącznik 81894
Władca, a raczej władczyni pierścienia...:)


A zatem kiedyś w czasoprzestrzeni zapewne czeka nas afrykańskie weselisko. I to będzie prawdziwy finał tej opowiastki.

No i to by było na tyle.

stopa-uć 03.08.2018 15:39

Jochen
Powiedz mi jak było naprawdę ! !
Pani pomachała, Panie(l.mnoga) uśmiechnęły sie itd..............
Dlaczego chcesz tam jechać znowu i ZALICZAĆ (jak sam napisałeś).
Dlaczego SAM.
Pewnie z Twoimi zdolnościami prokreacyjnymi chcesz zasiedlić wszystkie te zamki! ! ! !
Wycieczka to tylko sprawdzenie mapy.
TAKIE MAM PODEJRZENIE.

NO I FAJNIE
Może chłopaki z forum mogą "jakoś" pomóc.
CIAŁ


Ps Mrówcia chce się zabrać z Raciborza do Białego Brzegu--napisałem w wątku Biały Brzeg

jochen 03.08.2018 15:56

No wiesz Stopa...najlepsze są niedopowiedzenia. Ale, żeby nie było że jestem pies ogrodnika, na przyszłe wyjazdy zapraszam! Ziemia to żyzna i bogata, dla dwóch spokojnie starczy :D

Wiem, że Mrówka szuka transportu, mówiła mi. My z kumplami obiecaliśmy ją przygarnąć do naszego pokoju na zlocie. Takie mamy dobre serca!

motoMAUROxrv 03.08.2018 20:14

Jochen -huncwocie jeden! Życie Ci niemiłe?.. :Sarcastic:
Jak Cię dorwę, to dostaniesz tyle razów "wryj" -że kac Cię będzie trzymał do końca roku i jeden dzień dłużej!.. :oldman::chleje::D

-Świetna relacja, z perfekcyjnym opisem historycznym i fotkami :Thumbs_Up::brawo:
Za wstawki z gatunku SF na temat M&M -grozi Ci niestety to co napisałem na wstępie! ;)
Wyśmienicie się z Tobą podróżuje i biesiaduje, -dzięki! :bow:
Mam nadzieję że jeszcze nie raz gdzieś się razem karniemy.. :drif:
-A Mrówkię? hmmm.. -starajcie się jej tam nie zadeptać (bo jak na prawdziwą mrówę przystało, -to taki ożywiony chaos..) i broń boże nie wysyłajcie jej już w kosmos na elastycznej linie!.. :rolleyes::lol8:

jochen 03.08.2018 20:32

Oj, Mauroszczaku drogi, już się stęskniłem za browcem w Twojej kompanii. Kac mi niestraszny, zniosę go z godnością..
Nic się nie martw, będziemy Mrówci bronić do upadłego przed wrażymi zakusami. Nie damy!!!

matjas 03.08.2018 22:58

Już widzę ta kolejna Białą... strach ;)

jochen 04.08.2018 00:15

Bo tradycja Białej nigdy nie zginie i zawsze trwać będzie. Niezależnie od tego czy to będzie Biała Stanica, czy inna inszość.

calgon 25.08.2018 09:32

Jechałem przez Słowację do Mołdawii i tak mijając te ruiny myślałem o Twoich wypocinach z których część fotek rozpoznałem w realu .Tak jak napisałeś obiecałem sobie ,że ten kolejny tranzyt czas kiedyś zamienić w cel wycieczki!
dzięki za wpis!

jochen 03.09.2018 17:10

Warto. Naprawdę - będziesz pan zadowolony!


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:11.

Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.