Africa Twin Forum - POLAND

Africa Twin Forum - POLAND (http://africatwin.com.pl/index.php)
-   Imprezy forum AT i zloty ogólne (http://africatwin.com.pl/forumdisplay.php?f=13)
-   -   Z pamiętnika złombolisty (http://africatwin.com.pl/showthread.php?t=8256)

felkowski 26.12.2010 12:10

Z pamiętnika złombolisty
 
W sumie są święta i jakoś nudno się robi. Motury na zimę w piramidę złożone. Ruszyć w garażu się nie da. Coś trzeba robić. Tylko co? Do Świata M nie napiszę bo od Wiecznego znów opierdol dostanę. Sambor na wódkę już w życiu do mnie nie przyjedzie. Elutka chyba też. O prawdziwej historii wyjazdu do Marokoka chyba też już nie napiszę dalej bo wątroba mi nie wytrzyma. Na jaką wycieczkę, choćby do Małkini, nikt też mnie weźmie. Nie daj boże coś napisze. I co ? Jak w domu powiedzą, że w delegacji byli ??? Normalnie szambo bez otwieranego wieka. Można próbować wypłynąć, ale i tak gówno. Wieko się nie otwiera. Jedynie smród rurką na wierzch wychodzi. I wiecie co? Jeszcze jest Miron. Ten to zawsze znajdzie coś. Nie, akurat to coś. To jest Coś. Przez duże C. Wiecie co ten cholernik zrobił ? Ten to zawsze coś znajdzie. Morda jedna, ten to ma oko. Skurczybyk wszystko przez niego. Afryka, Feroza i wszystkie plagi mego życia. No dobra, nie wszystkie. Żone sam se znalazłem. A może to ona mnie znalazła? Sam już nie wiem jak to było. Może lepiej na to spuścić pomroczność jasną, ciemna albo jakąkolwiek. Wracamy do Mirona. Ten diabeł zawsze coś znajdzie.
Człowiek spokojny, nie wadzi nikomu. Jak biały człowiek tydzień na flaku sobie jeżdżę i nic. A ten czort wcielony żuci okiem i od razu widzi. Ty felek a powietrze w kole masz ? Nadawałby się do drogówki. Na każdego znalazł by powód do nałożenia kary pieniężnej. Ad rem. Otworzył pralkę. Moja pralkę. Zajrzał do środka. I wyciągnął 5 złotych. Normalnie szczęka mi opadła. I wiecie co postanowiłem? Postanowiłem z tego znaleziska w imię niebios uczynić pożytek. Ale nie tak normalnie po świńsku, ludzku. Niepotrzebne można skreślić. Ale to i tak synonimy. Skreślanie i tak zmieni jedynie stylistykę, ale nie zmieni sytuacji. Otóż normalnie po świńsku można by za to kupić ekskluzywną prytkę i się po ludzku nastukać. Ale nie. To nie po chrześcijańsku byłoby. Ktoś jeszcze na ziemi pamięta Pismo Święte. Słowa w nim tkwią niepojęte. I choć różni szarlatani znad Wisły próbują go użyć na własną chwałę, to należy czytać i umieć rozumieć co w nim jest napisane.

Księżyc wisi prawie obok bez powodu nie chce spaść
obojętnie ruszam głową żeby zerknąć w jego twarz
księżycowy pył wiruje co się dzieje dobrze wiem
człowiek stawia swoją nogę a to wróży raczej źle
To znaaak


Pismo należy taktować wprost, tak jak jest napisane. A co tam jest napisane ? No kto wie? Dzień święty święcić. No więc pobiegłem do pobliskiej biedronki, żabki czy jak jej tam na imię i świętuję. Aby uświęcić dzień święty pracą jak mawia czerwona książeczka postanowiłem się połączyć z Wami wszystkimi ponad podziałami i ….sam już nie wiem co dalej. A miałem taki plan, on ziści się wam, więc uwierz za dwóch, Ty i twój duch z nadzieją Ci bardziej do twarzy.

Miałem jakieś takie niejakie wyrzuty. Nie żeby zaraz sumienia, bo takich rzeczy jak i wielu innych w sobie nie posiadam. Ale tak jakoś mnie naszło, żeby się z wami podzielić historiami ze złombola. W końcu jechałem w barwach i pod szyldem foruma. I mimo, że jakoś coś tam pisałem to jednak to było na obcej ziemi i nie wiem czy godzi się ani słowa tu nie napisać. Więc chyba zanim ostygnę to jeszcze coś napiszę…

bajrasz 26.12.2010 13:02

Za 5zyla, to pewnie jakieś wypaśne winiunio, a może nawet dwa, można kupic w takiej biedronce co?

felkowski 26.12.2010 13:15

preludium
 
W sobote po Rajdzie Bobrowym siedzimy sobie przy ognisku i jest strasznie błogo. Wspominamy sobie zdarzenia z trasy rajdu. Jest fajnie i fajnie.
- Wiesz felek, startuje w Złombolu.
- A co to takiego?
- Kupujesz furę za maks tysiaka i próbujesz tym dotrzeć do Stambułu masz na to cztery dni. Pojazd z komuny i wyprodukowany przed zburzeniem muru berlińskiego. Reszta to twoja fantazja. Wchodzisz ?
- No nie wiem.
Tu jak zwykle w życiu wyłaniają się stada ograniczeń trzymających ludzi przy ziemi. No coż, anioły w swetrach nie są ulotne. W niedzielę wracam do domu. Czterysta kilomerów polskimi bocznymi drogami to wycieczka na cały dzień. Mam sporo czasu do rozmyślań. Jakoś jeden temat kłębi mi się po głowie i co chwilę powraca. Możeby tak pojechać? No ale ..... tu nadal pojawia się cały szereg barier nie do pokonania. Z Jawora do Wrocławia jest koło setki. Tu jeszcze bariery są nie do przejścia. A w nosie przecież nie wykupie wczasów w Grecji i nie polecę samolotem. To latanie samolotem jest chyba niebezpieczne http://smilies.webme.com/smiles/rolleyes.gif. Wyjeżdżając z Wrocka niema już rzeczy niemożliwych. To, że jadę jest pewne. Niemal natychmiast, wiem czym. Trabi to sprzęt stworzony do takich rzeczy. Nie żadna tania podróba z silnikiem Volkswagena. Tylko i wyłącznie dwusuwowy oryginał. Kombi byłby idealny. Można by tam zaimprowizować jakieś spanie w razie niepogody. Jakby był skwar da się wyjąć dach i mamy kabrioleta. Nie ma już tak fajnych samochodów. W dodatku nie trzeba niewiadomo jakich komputerów aby to naprawić. Pojazd niemal idelany. Wszystko czysty, święty, analog. W drodze do Łodzi nie myślę już o niczym innym tylko z kąd znaleźć Trampka.
Pierwsze podejście
Wpadam do domu. Zamiast się rozpakować z podróży odpalam internet. Szukam sprzętu. Sporo po północy zasypiam bez rezultatu. Tymi poniżej tysiąca raczej nie da się jechać. Jeżdżące to wydatek sporo powyżej limitu. W robocie jestem jakoś strasznie rozkojarzony. Efekty pracy marne. Ale chodzę jak nakręcony. Kolejny wieczór i noc spędzam podobnie. Efekt jest nieco lepszy. Mam dwa potencjalne adresy. Jeden niedaleko. Gites majones na chodzie z papierami. Umawiam się ze sprzedawcą na środę. Na miejscu okazuje się, że nie jest tak różowo. Sprzęt nie ruszany od pięciu a może siedmiu lat. Wrasta w podwórze. Drzwi nie da się otworzyć. Ba nawet nie da rady wcisnąć kluczyka w zamek. Z pokrzyw porastających cudo nie bardzo daje się go wyciągnąć. Z kół dawno już zeszło powietrze i wrosły w ziemie tak, że przy próbie wyciągnięcia urywamy zderzak. W sumie dobrze, że nie przyjechałem PKeSem. Mam przynajmniej jak wrócić do domu.
Druga sztuka
Internet to potęga. Znajduje jeżdżącą sztukę. Od pasjonata. Jeździ nim na zloty. Ponoć nie tak dawno był nim w Berlinie. To jest chyba to czego potrzebuje. Zadbany sprzęt. Od właściciela dostaję całą kupę zdjęć. Z solidnym zapewnieniem o idealnym stanie auta.
- Panie nawet chamuje.
To dość solidny argument. Z właszcza na górskich drogach. W dwusuwie wolne koło włącza się niczym sprzęglo gdy próbuje się hamować silnikiem. Oglądam zdjęcia. Nalepki ze zlotów. Horągiewki. Kurde nawet dwa radia. Safari i wspólczesne. Oraz CB. Wszystko na pokładzie. Na jednym ze zdjęć coś mi nie pasi. Wygląda jakby akumulator był w bagażniku. Gadam z gościem.

- Umarła mi bateria i nie chciałem inwestować w nową to włożyłem taki jak miałem.
- Wygląda tak jakby zajmował pół bagażnika.
- Ta, to od ciągnika jest. Jak pan chcesz to zrobie jak było. Pod maską. Tylko akumlator trzeba.
Dogaduje się z kolegą. Może jechać w piątek. Do Włodawy nie jeżdżą chyba pociągi. Trzeba się dostać autobusem. Potem już klapa, rąsia, buźka, goździk, kasa na stół i można wracać. Cały dzień chodzę jak nakręcony. Nie mogę sobie znaleźć miejsca. Już wysłałem zgłoszenie do rajdu.

Znów od początku

Wieczorem wyczytałem, że jeszcze nikt nie próbował startować w złombolu moturem. Kurza twarz, jak to możliwe. Znowu nie mam spokojnej nocy. Budzę się w środku nocy. Zaczynam szukać na allegro jakiegoś pasującego motoru. Prawie wszystkie poniżej tysiąca to albo niekompletne rozpierduchy albo nie mają dokumentów. Zasypiam gdy zaczynało się już rozjaśniać. Rano znowu się budzę z nowym postanowieniem. Co ja jakiś trabanciarz jestem, kapelusznik czy co ? Nie ujmując niczego ani jednym ani drugim, ja jednak wolałbym jechać moturem. W nocy wypatrzyłem jednocylindrową cezete 175. Dość rzadka sztuka. Jakoś się najarałem. Jadąc do pracy dzwonie do Mirelki.
- Ty a może by tak motorami.
- Wiesz, mialem do Ciebie dzwonić. Tylko się nie śmiej. Chciałem zaproponować to samo.
-No dobra, to olewamy trampka.
- Daj spokój z Cezetą. To ciągnik jest. Jeszcze jednocylindrówka http://smilies.webme.com/smiles/huh.gif Nie utrzymasz siedemdziesiątki w trasie.
- Wiesz mi marzy się WueSKa.
- Zamilcz, albo się rozłączam. Jak mamy jechać moturami to tylko MZka.
- Wiesz mam kosz do Jawy może byśmy zbudowali sajdkara.
- Nie ma mowy tylko MZka i o niczym innym nie gadam.
Dość twardo postawione warunki. Zastanawiam się z kąd tu znaleźć MZke i to jeszcze do tysiaka. Jeżdżącą zarejestrowaną. Masakra. Cały dzień mam do dupy. W sumie to motur wypada korzystniej finansowo. Do samochodu OC cztery stówy, przegląd stówa to wychodzi półtora tysiąca. Za motor oc 50 i przegląd też chyba mniej niż w aucie. Jeszcze koszty przerejestrowania. W miedzy czasie przypominam sobie Bartek kiedyś jeździł mzetką.

Wreszcie konkrety


- Halo Bart, weż mi powiedz ile pali Mzetka, a nie wiesz kto miałby do sprzedania ?
- Dzwoń do Misiaczka.
- A ona sprzedaje?
- Próbowała, ze trzy lata temu sprzedawać, ale jej nie wyszło.
- Halo, sprzedajesz mzetkę ?
- No chyba tak.
- Ile chcesz?
- No nie wiem. Mogę się zastanowić ?
- Nie. Gadaj ile chcesz, bo nie mam czasu i nerwowy jestem. "Ręce latają i nic nie mogę zrobić. Czuję, że stan ten zaczyna mi szkodzić" Pracować nie mogę. PKB leci na łeb na szyję przez te moje nerwy. Tu i teraz.
- No dobra, biorę. Kurde, ale jestem szczęściwy
- Felek, a po co Ci MZetka?
- Chcę jechać do Stambułu
- Z czymś się zderzyłeś ? Nie masz lepszego motoru.

Tu wyłuszczyłem tajniki planu. Czuję się jakby ktoś dodał mi skrzydeł. Ciekawe, że nigdy nie miałem podobnych wrażeń po red bulu. Euforia wylewa mi się uszami.

- Halo, Mirelka mam emzete.
- Jaką?
- Nie wiem.
- Z którego roku.
- Nie wiem.
- Jeździ
- Nie
- Daleko?
- W Ursusie.
- Ja pitole. Ty to farciaż jesteś. Ja też mam, ale w Szczecinie.

Wieczorem nie udaje mi się spotkać z Misiaczkiem. Cały kolejny dzień chodzę w napięciu. Żeby się tylko nie rozmyśliła. Dzwoni Lesor
- Felek, wiesz może bym z wami pojechał na tego złombola?
- Zarąbiście. Mam namierzonego trampka, jak chcesz jest do wzięcia.
- Nie wiesz jabym chciał Poldka..

Gadamy jeszcze trochę. Gość się coraz bardziej nakręca. Koło południa mam spotkanie z Panią księgową. Zawsze spokojna, rzeczowa i konkretna. Poważna i z dystansem do otaczającego świata. Wypisz wymaluj Pani Księgowa. Nie wytrzymałem, musiałem komuś powiedzieć. Wygadałem się. O Stambule, planach z Trabantem i o emzecie. Widzę, jak z każdym zdaniem oczy jej rosną niemal do wielkości szklanek.
- A co będzie jak się to Panu rozsypie?
- To, że się coś posypie to pewne. Niewiadomo tylko co i kiedy.
- No i co wtedy?
- Albo naprawiam, albo wracam pociągiem.
- To niesamowite.
- A, co jedzie Pani ?
- No co Pan ? Nie mam czym i z Kim.
- Trabant chyba nadal jest do wzięcia.
- Halo Lesor, Bierz tego trampka. Masz już załogę.
- To pewne? Mogę już się nastawiać?
- Pewne.
- Hura. Mam po co żyć!!

Teraz to ja mam oczy jak arbuzy. Taka spokojna i stonowana kobitka. A tu taki numer?

Wieczorem spotkałem się ze znajomymi. Pół wieczoru gadamy o złombolu, szukaniu i zakupach pojazdów. W ciągu następnego dnia dostaje wiadomość;

Felek!
To nie przestawiony zegar w moim kompie, tylko przestawione klepki w mojej głowie - po wczorajszym spotkaniu. Wykonałam wpis ok 3.30, tak mi podniosłeś ciśnienie. Dziś od 13.30 mam już przyklepanego Trabiego. Jak reszta pójdzie w takim tempie, będę stała w blokach startowych już pod koniec lipca. Moje dziecko, patrząc na mnie o poranku, kiedy z worami pod oczami i uśmiechem zwycięstwa na gębie, triumfalnie oświadczyłam "kupuję Trabanta!" nieśmiało poprosiło: "Mamuś nie spotykaj się już z tym Panem"


graphia 26.12.2010 13:18

kurna a już się bałem, że poleciał i dał na tacę

Czarna Mamba 26.12.2010 17:01

Felek za 5 zeta to możesz kupić szampana ruskiego:D Ostatnio modny w afrykańskim światku się zrobił :D

sambor1965 26.12.2010 23:29

Cytat:

Napisał Czarna Mamba (Post 150711)
Felek za 5 zeta to możesz kupić szampana ruskiego:D Ostatnio modny w afrykańskim światku się zrobił :D

W Białymstoku też? Czy może konsumowałaś w tej samej norce co ja?


Felek, Ty pisz. To że kładziesz się szybciej niż o 4 rano nie upoważnia Cię do stwierdzeń, że masz mnie z głowy. Do zobaczenia wkrótce ;)

majki 27.12.2010 08:38

Feleh, piiiisz, nie daj się prosić. :D

Czarna Mamba 27.12.2010 09:50

Cytat:

Napisał sambor1965 (Post 150757)
W Białymstoku też? Czy może konsumowałaś w tej samej norce co ja?

W tej samej norce, dzień później :D Zresztą, kolega wspominał że może wpadniesz na dalszą konsumpcję, ale niestety :mur:

A kilka dni później odkryłam lepsza trunek - picollo:drif: Podobno w połączeniu z ginem jest boski!

felkowski 27.12.2010 17:48

Przygotowań noc pierwsza

Zamiast jak kto normalny, o godzinie dziewiątej oddać się toalecie, ablucjom i nakładać sypialną szlafmyce, felek przyodziewa co gorsze szaty i cichcem, kuchennymi drzwiami z chałupy się wymyka. Opłotkami podąża w stronę ościennej dzielnicy, aby tam w zaciszu pracowni oddawać się harcom ze swej nową wybranką.

No nie żadną tam nową młódką. Przechodziła ona już przez ręce wielu. A w życiu swem niejednego zaznała i nie z jednego GSu paliwa zażywała. Sztuka ona już i nie młoda. Zburzenie słynnego muru w Berlinie nawet pamięta. Jednym słowem maszyna po przejściach. Ostatnimi laty w opuszczeniu i sromocie w czeluściach ciemnicy złożona była. Tam też ostatnia właścicielka za garść srebrników ją w jego ręce wydała. No niby sztuka porządna, bo przez kobite niepalącą ujeżdżana była. Nie wiem wszakże czy lekarza. W każdym razie jazdy to ona dawno już nie pamięta. W każdym razie grubą kołderką kurzu i pajęczyn pokryta była.

Kurz na tyle wredny a tłusty, że łatwo nie schodził. Ale nieco agresji i środków magicznych stan ten zmienił. I tak nawet kolor ujrzeć się dało. To było w Piątek. Taka retrospekcja mała.

Dziś zaś pierwsze poważniejsze oględziny wypadły. Rzut oka do zbiornika. Czy oby jakoweś paliwo w nim się ostało. Bak i owszem pełny. Jednak paliwa w nim nie było. Syf masakryczny jakoby w syfonie zlewu starego w domu nieporządnem. Rdza płatami się łuszczy i wyglądem masakrycznym oko widza hańbi.

"No nie porządzimy" sobie myśli felek. Ten jednak nie kiep i byle czym głowy se nie zaprząta. Chwycił obcęgi i joł kanapę ze skórą obdzierać. Odarta z kanapy, wnętrze swe ukazała. Gnaty nieraz przetrącone elektrodą wiejskiego kowala spawane obraz nędzny przedstawiały. Nic to se felek z tego nie robił i dalejże z wnętrzności sztukę odzierać począł.

Gaźnik niegdyś okazały z zazdrością wielką przez Wueskarzy darzony za przymioty jego wielkie był czasach zamierzchłych chwalony. Czasy te, świetności wielkiej dawno już przeminęły i między karty baśni złożone zostały. Dziś po rozbiórce jego gnojem i brudem wnętrze wypełnione. Przeto dysz i innych gratów wnętrza nijak ujrzeć się nie dało. Jedynie śrubsztak dzielnego felka z gnoju na światło dzienne znów je wygrzebał.

Zabiegów i czarów wielkich użyć trzeba było aby pierwotnym wyglądom a i funkcjom właściwym przywrócić je można było. Cóż to dla felka. Magii i sztuczek kuglarskich po jarmarkach uczył się lat wiele. A i z niejedną trupą po świecie wędrował. Przeto i takim dziwactwom radę dał. Wężyk i strzykawka jak u ćpuna za zbiornik robiła a on czarował i magi używał. Linki po zębach i łokciami ciągał gdyż dźwigni i rolek właściwych nie miał. Ale sztuki takie nie obce mu były i radę dał, gdyż za nie jednym mistrzem chadzał i nie takie rzeczy po świecie widywał.

Serce jego szybciej zabiło gdy jego niemłoda i sterana trudami życia Etka głos z siebie po latach wydała. Grubo po północy z zadymionej pracowni do alkierza udał się szczęśliwy i spełniony.



No to jedziemy dalej noc druga

Teraz czas na resztę układu paliwowego. Rzut oka do zbiornika. Uuuuuuaa, masakrija. We wnętrzu kupa rudego syfu. Walka nie będzie łatwa. W sumie najłatwiejszym rozwiązaniem jest kupno nowego zbiornika i zapominamy o temacie. Jednak idea i nazwa rajdu 'Złombol" zobowiązuje. Właściwie to można kupić cały nowy pojazd i jest spoko. W zasadzie mógłbym pojechać Afryką i byłby luzik. Ale nie w tym rzecz. Skoro ma to być rajd złomków to niech tak będzie. Reaktywuje mojego złomka wykorzystując jak najmniej nowych części. Wszak jak mawia stare polskie przysłowie 'Sikanie z wiatrem to chodzenie na łatwiznę".

Do naprawy sprzęta postanawiam wykorzystywać w maksymalnym zakresie techniki garażowe, domowe oraz osławioną technologie rejli. Oczywiście wszystko w granicach zdrowego rozsądku. Wracajmy jednak do etkowego zbiornika. Widok wnętrza oświetlonego latarką, na tyle ile się da, ukazuje głębię masakry. Wszystko rude a dno wygląda jakby ktoś je pokrył "barankiem". Wewnątrz jest jeszcze trochę paliwa. Od czegoś trzeba zacząć.
http://africatwin.com.pl/attachment....1&d=1278145081

Kranika nie daje się przekręcić. Stoi na dębowo. Jak się nie da otworzyć to trzeba go wykręcić całego. Wykręcam na kuwetą. Cały czas trochę walcząc ze zbyt mała ilością rąk. W jednej ręce trzymam zbiornik nad kuwetą. Drugą ręką zaś odkręcam kranik. Każdy kto kiedyś trzymał zdemontowany zbiornik w ręku wie, że jedna ręka to za mało aby go utrzymać. Wszystko to na pograniczu stabilności. No i proszę jeszcze pamiętać, że to trzeba mieć nad kuwetą aby nie skąpać się w bajorze, albo wylać zawartość na nogi.

Odkręcam kranik i ......nic. Jak to? W zbiorniku jest paliwo, kranik zdjęty i nic nie leci ? Chwiejnej równowagi starcza mi na tyle aby czubkami palców zgarnąć ze stołu śrubokręt. Wbijam we wnętrze otworu po kraniku. Majdruje i wyciągam. Leci. Niestety krótko. Powtórka z rozrywki; wbijam śrubokręt, majdruje, leci, nie leci. I tak jeszcze raz i jeszcze raz i jeszcze raz. Wreszcie zbiornik jest pusty.

Paliwo zlane do kuwety jest mętną, burawą cieczą. Dopiero teraz w świetle latarki zaczynam dostrzegać fragmenty dna zbiornika. To co mówiłem o baranku do zabezpieczania podwozi w samochodach to jedyne co widzę. Postanawiam odcedzić to co wylałem z wnętrza i powtórzyć operację. Trochę się ta zupa ustała gdy zaglądałem do zbiornika.

Zaczynam powoli wlewać zawartość kuwety do zbiornika. Na dnie zostaje mi około centymetra czegoś na kształt piachu, mułu czy czegoś w tym stylu. Jest tego na tyle dużo, że wybieram to szpachelką z kuwety. Bełtam zalany zbiornik i po jakimś czasie znowu zlewam pomagając sobie co chwilę wkrętakiem. Tu historia powtarza się kilka razy. Wlewam, bełtam, spuszczam coraz rzadziej pomagając sobie śrubokrętem. Po którymś tam razie coś zaczyna w środku latać. Przewracam zbiornik do góry dnem i wyciągam z jego wnętrza siatkę filtra. Ciekawe, że uwolniła się z mułu dopiero po którymś tam razie. Koniec końców z wnętrza baku wydobyłem około pół może trzy czwarte kilo mułu. W każdym razie uzbierało się tego niezła torba.

Na koniec wrzucam nakrętki i robię dogrywkę. Znowu udaje się wydobyć dodatkowe porcje mułu. Po kilku godzinach nierównej walki, wlana do wnętrza czysta ropa wypływa czysta.

Pora zająć się kranikiem. Jak już wspominałem wcześniej sitko od dawna opuściło kranik i spoczywało na dnie zbiornika. Odkręcam pokrywkę zaworu kranika. Wyjaśnia się dlaczego nie można go było odkręcić. Przyrósł on do korpusu. Uszczelka gumowa jest w takim stanie ze strugam ją śrubokrętem. Inaczej się nie da. Rozłazi się wiórkami. To dobry wstęp do strugania kebabu. Wszak wybieram się do Turcji. Choć i tak wiadomo, że najlepszy turecki kebab jest na Saskiej Kępie w Warszawie.

Wracajmy jednak do kranika. Drożny to on nie jest wcale. Wszystkie kanały są tak pozapychane, że nie da się ich udrożnic żadną cywilizowaną metodą. Mały śrubokręcik robi za dłutko rzeźbiarza i wiertło wiertarki jednocześnie. Ten parszywy muł przechodząc przez kanałek przyrósł do gałeczki kranika niczym stalagmit. Czyżbyśmy mieli do czynienia ze zjawiskami krasowymi jak w jaskiniach ?;-). Tyle, że etka nie stała tysiące lat a max dziesięć.

Wyciągam rureczkę z kranika. Wygląda jakby była zrobiona z wkładu do długopisu. Niestety kanał jest zarośnięty. Kilkadziesiąt minut dłubania kanale śrubokrętem daje efekty. Dowierciłem się do drugiego końca. Jest nieźle. Ale gdzie do cholery jest drugi kanał do rezerwy? Nie ma ? Mało prawdopodobne. Gdzieś musi być. Od czasów gdy ostatni raz grzebałem w kraniku od motura minęło już dużo czasu. Obecne moje sprzęty mnie w tym zakresie rozpieszczają. Kiedyś zapchany kranik był tak oczywistą sprawą, że się dmuchało i jechało dalej.

Kombinuje i kombinuje. Czuje się trochę jak dentysta szukający w zębie próchnicy. Tyle, że ja mam wszędzie twardo. Chyba nastąpiła remineralizacja ubytku http://smilies.webme.com/smiles/rolleyes.gif czy jak to się tam nazywa. Po kanale rezerwy ani śladu. Nie przestaję dłubać. Coś jednak się udaje wydłubać. Niestety jest to tak twarde i zbite, że wydzióbuje tylko maleńkie odpryski. Wygląda to jakby ktoś pozaklejał to distalem. Przy głównym przelocie miałem ślad w postaci rurki i widziałem gdzie grzebać. Tu wszystko po omacku. Koniec końców okazało się, że szukałem małego okrągłego otworu, a był trzy razy większy i prostokątny. Koniec końców udrożniłem oba. Do zmontowania potrzebne byłyby uszczelki i siatka filtra.

Wychodzę z garażu wsiadam na motura i jadę na Nowolipki do sklepu. Sklep nie zmienił się od trzydziestu lat. Wygląda jak zawsze. Tyle, że otwierają go o dziewiątej. Jest ósma. Ucałowałem klamkę i odwrót. 'Nu pagadi" jeszcze tu wrócę. Ze zwieszonym nosem jadę do domu. Może dostanę śniadanie. Na kolacje chyba nie mam co liczyć.

Wczoraj był dzień klęski. Zaczeło się od wizyty w sklepie. Co uszczelka do kranika? Do MZetki? Nigdy czegoś takiego nie było. Tylko cały kranik. No cóż cała moja dentystyczna robota, z taką wielką pasją, psu na budę się zdała. Normalnie czułem się jak archeolog, który odkrywał nowe korytarze we wnętrzu piramidy. Całę moją przyjemność szlag trafił. Kupiłem nowy kranik i wróciłem do mojej jamy. Zmontowałem to w całość i ...nie udało mi się etki odpalić. Smutno mi.

Następne podejścia nieco zmieniły sytuację. Odpala, ale tylko ze ssania. Pracuje, nie wchodzi na obroty i za chwilę gaśnie. Udaje się utrzymać pracę tylko na ssaniu. Tak nawet do Katowic nie dojadę




Godzina zero - przelom

Przyczyna chodzenia tylko na ssaniu odkryta. Po 64 zaglądaniu do gaźnika, postanowiłem rozebrać na atomy i poddać go szczegółowej autopsji. No możnaby powiedzieć taka sekcja zwłok. W końcu i tak nie dycha. W Życiu Mariana nie widziałem gaźnika ETeZetki od środka. Jakiś dziwny taki. Ani to śruby do regulacji uchylenia przepustnicy nie ma i wogóle jakiś taki do WSKi niepodobny.

Ale do sprawy. Rozebrałem cholerę na atomy i dmucham i dmucham w różne dziury, ale nic nie wyleciało. Myślę sobie przełomu raczej nie będzie. Składam to do kupy i ziu. Nic nie wymyślę. Do tej pory z braku lepszego pomysłu wkładałem wszystko tam gdzie było. Tak trochę bez szczególnej wiary składam, ale przyglądam się każdemu kawałkowi z osobna.

W pewnej chwili patrzę sobie na dysze główną z rozpylacza i tę od przejścia. Niby takie same, ale otworki w nich jakby różne. No na oko tak, odróżnić 1 mm od 1.3mm jest jakby trochę trudno. Ale po chwili kalibracji oka zaczyna być widać jednak pewną różnicę. One siedziały na odwrót. Z zewnątrz wyglądają identiko. Zazwyczaj chyba robi się je różnej wielkości i na różne gwinty, aby ich nie pomylić. Ale może tylko mi się tak zdaje. Mamy Cię. Chyba wiem czemu etka stała nie ruszana 10 lat. Wiekszą wkładam w rozpylacz. Wkladam gaźnik na miejsce. Kopie i wszystko gra. Chodzi reaguje na gaz. No życie nabiera barw jak w serialu "M jak milołść Mariana".

tedix86 27.12.2010 19:46

Nie daj sie prosic! Czekam/y na kolejne erotyki z Edka w szopie. Jak tylko czas pozwoli i nie bedzie kolidowal z czasem jej poswiecanym. Opisuj wszystko w szczegolach.

Zaczoles, jak sam zauwazyles, troche jak dentysta. Schodzac w dol sprawiles,ze wszystkim robi sie cieplo.

Pokaz ja cala, pobudz nasza wyobraznie..

_______________________
Pozdrawiam - powodzenia :)

felkowski 27.12.2010 21:41

Dzień pierwszy - pierwsza jazda

Czas na próbę. Kop i pali. O ja cie. Od pierwszego. Jedyna i dzida. Po stu metrach zatrzymują mnie światła. Zielone. Znowu ogień. Wyjeżdżam na hajłeja i DZIIIIIIDA. Walę tak ze 200 metrów i motur robi uuuuuuuuuu i staje. Ma szczęście pas rozbiegowy się nie skończył. Kopię. Działa. Dziiiiiiida. Jest pięknie. Widoki się zmieniają, życie płynie ukratkiem. 100. 200. 300 metrów. Wjeżdżam na wiadukt. Jakby mocy brak. W sumie podjazd nie jest jakiś wielki. No ale, myślę sobie, przecież dzisiaj pralka ma więcej mocy. Nic to. Przy zjeździe się rozpędzi. Walę w dół i nagle zapala się czerwona lampka. Silnik robi uuuuuuu i staje.
Ki hu....
Ciśnienie oleju http://www.africatwin.com.pl/images/...s/pytajnik.gifhttp://www.africatwin.com.pl/images/...s/pytajnik.gif?
Masakra, co ja kupiłemhttp://www.africatwin.com.pl/images/...s/pytajnik.gifhttp://www.africatwin.com.pl/images/...s/pytajnik.gif?
Jakie ciśnienie olejuhttp://www.africatwin.com.pl/images/...s/pytajnik.gifhttp://www.africatwin.com.pl/images/...s/pytajnik.gif?
Obudź się felek, tu nie ma ciśnienia oleju i nigdy nie było, to dwusów.
Motor staje na podjeżdzie pod następną górkę.
Trza zapychać. Tu nie ma miętkiej gry. Tiry smyrają mnie po plecach. A ja bez świateł i prądu. Zapycham pod górkę, pot zalewa oczy. Za szczytem jest zatoczka. Szybka ocena sytuacji - nie ma prądu.


Jak już udało mi się otworzyć puszkę pod siedzeniem zobaczyłem kłebowisko kabli różnych. Okazało się, że bezpieczniki straciły kontakt z prądem. Kluczem do garażu wyskrobałem jakiś kontakt i heja. Uf całe szczęście, że to nie była lampka ciśnienia oleju, jak w afryce, tylko ładowania. Światła się palą. Silnik odpala. Można jechać. Tylko jak u licha zamknąć tę pierniczoną puszkę. Wkładam na miejsce. Przekręcam kluczyk. Sprawdzam ją, a ona odpada. Kurde przecież tu była i nie spadała. O materdeju, jak to było? Wkładam na miejsce uważając na ząbki . Przekręcam kluczyk i znowu się nie trzyma. Jeszcze raz i jeszcze raz. Znowu nic. Kolejny raz z majdrowaniem kluczem na wszystkie strony. W końcu się udało. Strzał z kopa i ruuumtuuumtuum. Dzidaaaaaaa.


Dzień drugi - druga jazda.

Odpalam i jadę. Ja pierdziu. Jak pięknie jest. Ujechałem z pół kilometra. Silnik robi uuuuuuu. Maszyna staje. Kopie, a ten nic. Jeszcze raz i jeszcze raz. Może trzeba użyć rezerwy http://www.africatwin.com.pl/images/...s/pytajnik.gifhttp://www.africatwin.com.pl/images/...s/pytajnik.gif Wczoraj się nie najeździłem. Ale może? Ta piątka co ją wczoraj wlałem to chyba właśnie ta rezerwa? Nic. Sprawdzam wężyk od paliwa. Nic nie leci. Odkręcam odstojnik. To samo. Nic nie leci. Otwieram zbiornik. Rzut oka do środka, a tam nic. Sucho. Dopiero teraz dostrzegam okrągłą plamke pod gaźnikiem. No tak. Nie zakręciłem kranika na noc. Teraz wiem co tak cuchneło w garażu.



Stoję na dojazdówce do trasy. Pomiędzy ekranami. W tym samym miejscu co wczoraj. Są dwa wyjścia; albo pchać, albo kombinować. Pchanie to lipa zwłaszcza, że powinienem do przodu a potem będę musiał wracać dookoła. Wybieram drugie. Dzwonie do Lesora. W końcu to mój "zweitakt kamarate" .

-Lesor, jedziesz na Bema ?
-No tak, ale jeszcze mam coś do załatwienia.
-No to masz już dwie sprawy. Benzyny potrzebuje. Nie odwiedziłbyś mnie po drodze?
-No dobra zara będe wychodził.

No to mam parę chwil zanim się z tego swojego wygwizdowa wyturla. Położyłem się. W zasadzie to przysiadłem, bo jest ostra skarpa. Patrzę sobie na przelatujące samoloty, ptaki i inne takie. Jakiś taki luz mam w sobie. Nawet nie jestem wkurzony. Od czasu gdy zadaje się z Etezetką nieustannie mi się przypominają słowa Bolca z "Chłopaki nie płaczą" "Polskiemu gangsterowi brak luzu." I od razu się luzuje.

Ze świateł startuje duży GS. Nie ma bata nie spojrzy nawet na mzete. Przeleciał. Trrrrry. Zabrzęczało ABSem.

-Felek ? Co tu robisz?
- Stoję sobie i samoloty oglądam. - Chyba dobry tekst, choć niezamierzony, Stanley oblatuje samoloty.
-Ty, a co to za badziew. Czym ty jeżdzisz? W życiu bym się nie spodziewał. Jadę, patrze leży sobie jakiś wsiór leży przy etezecie. A niech sobie leży. Pewnie dobrze mu. No może miejsce nieszczególne. Potem jakoś do mnie dotarło, że to ty.
-Wiesz, kryzys jest. Żona ogranicza mi subwencje.
-Aż tak źle?
-Żebyś wiedział. Nawet wacha mi się skończyła. Nie podwiózłbyś mnie kawałek?
- A olej masz? - Uuuuu gość jest w temacie.
- No zaimponowałeś mi. Mam w garażu.
- No to ziu.

W garażu spuszczam litra z DRka i biorę olej. Wracamy. Na miejscu stoi Lesor z butelką coli. O Cola to to nie jest. Za żółta. Zalewamy jedno i drugie. Pali. Jadę na stacje. Alllle po drodze wstąpię pochwalić się sąsiadowi nowym sprzętem. Dojeżdżam pod blok. Motur robiii uuuuuu. Zapala się czerwona lampka. Wszystko jasne. Już to wczoraj przerabialiśmy. Nie wiem czemu ale przypomniała mi się metoda regulacji rosyjskiego telewizora Rubin. Sprzedaję kontrolnie piąchą w dekiel pod siedzeniem. Pomogło. Lampka zgasła. Parkuje sprzęta.

U sąsiada zeszło się ze dwie może trzy godziny. Konsekwentnie odmawiam browarka czy choćby winka. Przecież jeszcze muszę polatać. W końcu wychodzimy.

-Mogę się przejechać?
-Jedź.
- Nie ni takim sprzętem trza umić. Daj zapalę Ci.
Wsiada. Obroty jeszcze nieco falują. Rusza. A raczej próbuje ruszyć. Lecz maszyna gaśnie.
- Jeździć trza umić. Tu nie ma momentu jak w traktorze.
Najpierw nakręcić obroty a potem z półsprzęgła.

Rusza i po dwóch metrach staje. No teraz ja się zabieram za pokazywanie jak się jeździ. Ruszam i staje po dwóch kolejny metrach. Palę, wkręcam, ruszam, gaśnie. I tak kilka razy. Jako, że jest już nieźle po 22, a echo niesie między blokami, postanawiam wyciągnąć choć na ulicę. Tam udaje mi się się techniką szarpaną pokonać jakieś 100 metrów. Powoli mam dość. Trzeba jednak było skorzystać z tego piwka.

Wracam na piechty do domu. Biorę afrykę i dygam na stacje po tę pierniczoną benzynę. Nalewam. Próbuje zapalić i nic nowego. Gada, ale nie chce jechać. W końcu okazuje się, nie chce lecieć z kranika. Kładę na boku i wykręcam kran. Wygląda jakby go ktoś starym smarem wysmarował. Wszystko w czarnej mażącej się galarecie. Łeeee. Fuj. Rozbieram na chodniku w atomy. Wszystko uwalone w czarnym szlamie. Udaje mi się to jakoś wypłukać i w końcu odpalam. Musze jakoś dotoczyć się do garażu.

Maszyna o dziwo już się nie dławi. Jadę kawałek i wszystko git. Robię parę kółek ulicą w tę i z powrotem. W końcu podejmuję odważną decyzję jadę na Bema. Do domu wracam po pierwszej. W końcu latałem Etką prawie 7 godzin i zrobiłem może z 15 kilometrów - niezła średnia.



Właściwie to jeszcze był jeden ostry scenariusz bo potem to już nuda panie. Jak w polskim filmie. W sobotę wybrałem się na krótki oblot okolicy. Tak, żeby zobaczyć czy maszyna daje radę. W pierwszych wyjazdach z trudem osiągałem siedem dych na szafie. Jakieś regulacje, czyszczenia i inne czary mary oraz jeżdżenie rozkręciło maszynę tak, że łapała się na dziewięć dych na budziku.

No i dochodzimy do krytycznego momentu. Jadę sobie i wygląda na to, że osiągnę setkę. Tak się zajarałem, że „cisnę, tłoczę, kiszkę pompuje”.( kto zgadnie z czego jest cytata ?) Jest! Udało się. Stówka na budziku. Hurrrrra. Chwilę później już tylko pisk. Dym i sunę power slidem na zablokowanym tylnym kole. Na szczęście jeszcze taka stara pierdoła nie jestem, zacinam ze sprzęgła i dalej już się toczę spokojnie.

No ładnie, myśli przebiegają dość szybko. Jedno jest pewne złapałem zacier. O żesz ja smutna pipa. Co to jest? Możliwości są dwie. Wał lub na tłoku. Na tłoku to banał. Zwalić głowicę i cylinder. Zacier z tłoka zejdzie osełką od kosy. Rowki pierścieni opitoli się iglaczkiem. Z cylindra się wyskrobie. Robiłem takie rzeczy jeszcze w szkole jak latałem WSKą. Wał to już grubsza sprawa. Trzeba rozebrać silnik na atomy. Ale to i tak zabawa w porównaniu z czterosuwem. Zaturlałem się na trawniczek i leże sobie na trawce. Zastanawiam się kto może mi pomóc zaciągnąć mój gruz do garażu. Ze sobą nie mam nawet klucza do świec. Leże tak sobie i patrzę w obłoki.

A, zobaczę czy wał się obraca. Na kopniak. A tu nic stoi na dębowo. Niedobrze to mi na wał wygląda. W sumie stał silnik nie ruszany dziesięć lat. Wszystko się może zdarzyć. Troszkę rdzy i ziu. Pozamiatane. Teraz kupno nowego wału będzie kosztowało tyle co cały motur. Nikogo nie udaje mi się złapać na telefonie. W końcu dzwonie do Hubiego.

- Heloł, jak się masz przyjacielu?
- UUUUUU, marnie. Chyba umieram. Impra była wczoraj i jestem nieżywy.
- To długo jeszcze musieliście siedzieć, jest osiemnasta. Wiesz jest taka sprawa. Motura zakatowałem. Muszę jakoś te zwłoki do garażu zaciągnąć. Nie pomógłbyś mi?
- No dobra zaraz się zbiorę.

No nie od dziś wiadomo, że na kaca najlepsza praca. Jak rozmawialiśmy na początku słychać było, że każde słowo sprawia mu ból. Koniec rozmowy to jakby chlapnął redbula.

Fajnie transport załatwiony. Jednak pojawiają się resztki sumienia ciągnąć gościa przez całe miasto w takim stanie? Spróbuje jeszcze raz. Taka ostatnia szansa. Kopie i zapala. O ja pierdziu ale maszyna. Zacier i to na dębowo, a po tym odpala z kopniaka!?!?!?! Bez rozbierania, bez pchania. Normalnie cud. Tylko taki świecki.

- Halo, Hubi? Moto działa, mogę jechać.
- Ale mówiłeś, że zatarłeś... Nic nie rozumiem, remont w 10 minut http://www.africatwin.com.pl/images/...s/pytajnik.gif Chyba jednak nie powinienem się jeszcze ruszać.

Czy którakolwiek japonia to potrafi? Teraz rozumiem koszulki z nadrukiem ręcznego granatu z napisem „zestaw naprawczy do japońca” EteZette uber alles.

sambor1965 27.12.2010 23:27

No Felek... Czytamy czytamy. Powinieneś sobie przeczytać mojego siga ;)

felkowski 28.12.2010 06:41

Przeczytałem, ale chyba nie wiem o co kaman. To żeby zepsuć, to łatwizna tez to potrafię. Ale jakim mam być człowiekiem to już trudniejsza sprawa. Nie mam psa. Nie mam kogo zapytać.

Dunia 28.12.2010 09:57

Felkowski-piszesz w świetnym stylu :)..

Czarna Mamba 28.12.2010 11:07

Felku - pisz, pisz jak najwięcej :D Oj jak mi się przydaje Twoje pisanie w tą ponurą zimę :bow::bow::bow:

Ola 28.12.2010 11:28

Felek, co Ci mam pisać - Ty wiesz :D. Rozkręcaj się na nowy rok.

Cumuulus 28.12.2010 11:42

Cześć

Z niecierpliwością czekam na dalsza część i mam nadzieję, że napiszesz coś więcej również o podróży do Istambułu :)

mczmok 28.12.2010 12:11

Sambor może taka mała dywagacja (może propozycja biznesu) felkowski byłby fajnym felietonistą w "Motovoyage-rze".

KAPRAL 28.12.2010 20:35

ooooojjjjjj......dawno się tak nie ubawiłem:D czekam z niecierpliwością na dalszą część relacji.Powinieneś powieści pisać:bow:

sambor1965 28.12.2010 21:20

Cytat:

Napisał mczmok (Post 151053)
Sambor może taka mała dywagacja (może propozycja biznesu) felkowski byłby fajnym felietonistą w "Motovoyage-rze".

Felkowski o tym wie od dawna...

felkowski 28.12.2010 21:43

Gdy pojawia się ta druga
 
Pozostali członkowie ekipy zakupili etz 250. W porównaniu z moją 251 to krążowniki. Model 251 powstał poprzez obkurczenie detali 250 na ramie mniejszego sprzętu o pojemności 150. Po odkryciu tej wieści zaczynam rozumieć czemu czuję się dziwnie obejmując kolanami uszy. Nic dziwnego skoro jadę wierzchem na kocie...

Wszyscy zaczęliśmy się rozglądać za gratami na wsiaki słuczajny. Pięć tysięcy kilometrów dwudziesto paro letnią etezetką to nie zabawa. Wszystko może być potrzebne. Tłok, cylinder, sprzęgło, przerywacz, dętki..... Po spisaniu najpotrzebniejszych gratów włosy stanęły dęba. Co chwilę każdy jeszcze dopisywał jakąś pozycję do listy. Przecież jeszcze musimy zabrać jakieś ciuchy, żarcie, namioty, śpiwory i sprzęt biwakowy.

Zapiski podzieliliśmy przez trzy. Wyszło nam, że niezłą opcją byłby żuk jadący za nami z gratami. No ale nie mamy budżetu jak McGregor i Borman. Rozpoczęliśmy polowanie na graty. No kurcze nie daje się tego zamówić z katalogu z wysyłką. Sklepy z tego typu galanterią już powoli odchodzą w niepamięć. Może by zakupić całą na części?

Tymczasem druga etka przyszła do mnie sama. Jak zwykle mieląc jęzorem o złombolu padło na właściwy grunt.
- Felek a chcesz 250?
- No jak nie jak tak.
- Stoi dwa lata w szklarni. Teściu chce ją na złom wywieźć.
- A zbiornik mocno zardzewiały ?
- E no taki gupi to ja nie jestem. Zalałem na pełno.
-Dawno?
- Ze trzy lata już stoi.
- Dobra biorę.

Przyjechałem obejrzeć cudo. Zbiornik był już pusty. Jak na złom użytkowy, nie na chodzie cena okazała się mało atrakcyjna. Posiadała jednak coś czego nie posiadały inne zwłoki w tej cenie. Była zarejestrowana i miała dokumenty. Przywieziona padaka stanęła w garażu. Według opinii sprzedającego należy się jej remont. Ktoś kiedyś oferował jego zrobienie za osiem stówek. Ciekawe ile wody w Wiśle upłynęło od tamtego czasu?

W niedzielę zrobiłem wycieczkę 251. Taki spontan wokół komina. W krótkiej koszulce i trampkach. Z lekką modyfikacją, w trakcie, wyszło 180 kilometrów. W drodze powrotnej po kolejnych usprawnieniach i regulacjach osiągała już setkę. Nieźle jak na zatarty motor ze świecą sklejoną distalem. W dodatku nie wymieniona od co najmniej dziesięciu lat. Co na to podręczniki serwisowe? Do domu wróciłem późnym wieczorem. Normalny człowiek rozebrałby się, wykąpał i poszedł spać.

Postanowiłem skorzystać z tego schematu. Rozebrałem i wyczyściłem gaźnik w świeżo nabytej 250. Stary numer z wierceniem kranika. Parę regulacji. Odgruzowanie zardzewiałego na maxa mechanizmu sprzęgła. Pięć litrów mieszanki. Akumulator z samochodu podpięty kablami. Raz, dwa, trzy i chodzi. Ja pierdziu! Chodzi! Po kilku chwilach słyszę jakieś głośne dup, nad głową. Chyba ktoś spadł z łóżka. Garaż mam na parterze mieszkalnego bloku. Rzut oka na zegarek 3:12. Teraz dopiero zobaczyłem jakąś gęstą mgłę w garażu. To chyba obłoki z oleju. Teraz chyba naprawdę pojadę już do domu.

Dzień drugi

Teraz trzeba pozałatwiać przeglądy, rejestracje, ubezpieczenia.
Przegląd przeszedł bez bólu. Natomiast z rejestracją już były problemy.
Pani z okienka przyjęła wszystkie kwity i kazała zgłosić się za cztery godziny. Luzik.

No po jakiś czasie jednak luzik już nie był taki oczywisty. Zadzwoniła pani i kazała mi zrobić kolejny przegląd. Tym razem rozszerzony o badanie pojemności i masy własnej i DMC pojazdu.

- Zaraz, zaraz, ale to nie jest nowy motor, tylko używany. Już był rejestrowany. Ja dostarczyłem do urzędu wszystkie wymagane dokumenty. Również świeżo wykonany przegląd techniczny. - odpowiadam pani nieco poirytowany.
- Ale ja nie mam wszystkich danych.
- Skoro Pani nie ma to dlaczego ja mam za nimi chodzić.
- Bo motor jest stary, a ja nie mam takiego w tabelkach.
- To skoro Pani nie ma w tabelkach, to ja mam latac po jakiś tam przeglądach? I za to jeszcze płacić? Niech Pani se poszuka w innych tabelkach.

-Albo w internecie - woła pan z za moich pleców.
- Inaczej nie zarejestruje i koniec.

Bardzo mnie to wkurzyło tym bardziej, że kilka tygodni temu rejestrowałem 251 i nie było żadnych problemów.
- Wie pani co w okienku nr 1 jest dowód od drugiego podobnego sprzętu i tam powinno być wszystko. Może Pani sobie zobaczyć co i jak.
- Nic to mnie nie obchodzi.
Orzesz ty, widzę, że niewiele da się pogadać po dobroci. Zasadzam kosę na sztorc i nastroszony jak nosorożec szarżuję na urząd. Najpierw odbieram stały dowód od 251 z którą jak się okazuje nie było najmniejszego problemu. Idę po papiery do 250. Pani uparta twierdzi, że mam robić przegląd. Żądam rozmowy z naczelnikiem. O dziwo przychodzi. Pani wyjaśnia swoje stanowisko. Ja swoje. Akcentuje, że skoro urząd ma wadliwe tabele to dlaczego ja mam to załatwiać i jeszcze za to płacić. Zwłaszcza, że wczoraj już raz za przegląd zapłaciłem. Jako argument koronny wyciągam właśnie odebrany dowód z okienka nr 1. Naczelnik kapituluje.
- Pani Krysiu pani spisze z tamtego.



Czwartek - miesiąc do startu.

Właśnie wracam etką (250) z grila z przyjaciółmi. Miejsce było nie lada -motocyklowe. Na terenie dawnej Warszawskiej Fabryki Motocykli. Wcześniej Centralne Warsztaty Samochodowe na Mińskiej. Kolebka przedwojennej polskiej motoryzacji. Kawał historii. Dziś jedynie Warsztat Ryżego Konia i Motogumozmieniarnia - Huberta odnosi się do tradycji. Reszta z motocyklami czy motoryzacją nie ma nic wspólnego. Wracając jeszcze wstąpiłem do motocyklowego Baru na Bema.

Jadę sobie spokojnie jak wiejski listonosz. Aż tu nagle z nienacka coś zaczęło huczeć i się zrypało. Motor zgasł. Mimo prób odpalenia nic nie dało rady. O rzesz kurcze. To samo miejsce gdzie 251 umarła z powodu zapchanego kranika. Tym razem jest gorzej. Motor nie żywy. Organizuje jakąś pomoc. Tym razem sam nie dam rady. Po kilkudziesięciu minutach przybywa Piotrek.

Nie ma ze sobą linki. Próbujemy. Łapię ręką za uchwyt pasażera u Pitera i próbujemy improwizować hol. Mam wyrzuty sumienia bo nie mam na ręku czerwonej wstążeczki wymaganej przepisami. Właściwie to nie wiadomo czy rękę kierowcy należy uznać za hol miękki? A może to już podchodzi pod sztywny. Opanowując przyspieszenia i zwalnianie udaje nam się dociągnąć do garażu. Obaj robiliśmy takie holowanie pierwszy raz. Kiedyś ciągnąłem motor na pasku od spodni, ale za rękę jeszcze nigdy.

Nie byłbym sobą gdybym choć nie spróbował zobaczyć co się stało. Liczyłem na uszczelkę pod głowicą. Niestety prawda była dużo gorsza. Wybuchł silnik. No nie będzie łatwo. Kapitalka jak nic. Będzie z tym trochę roboty.

http://img.webme.com/pic/t/tszodadzida/img_4765.jpg



Do startu trzy tygodnie a po wybuchu huk roboty.
We czwartek nie udało mi się zdjąć cylindra. Trzeba wyjąć silnik z ramy. No może dałoby się coś wykombinować, ale się poddałem. Z silnika leje się olej na wszystkie możliwe strony. Nie będę kombinował. Wyrzucam cały. Przy okazji zajrzy się tu i tam. W piątek tuż przed północą silnik leży na stole rozebrany na kawałki. Oglądam cylinder. Po wybuchu wszystko się może zdarzyć. Na szczęście nie jest aż tak źle. Będzie jeszcze żył.


http://img.webme.com/pic/t/tszodadzida/img_4776.jpg

W sobotę wiozę cylinder do szlifierza. Patrzy, cmoka, drapie się po głowie. Drugi szlif może wyda. Na środę.
W poniedziałek zabieram się za moją rozbabraną masakrę. Do północy wszystko jest usmarowane tyfusem. Stół i podłoga w garażu. Spodnie, koszulka i ja cały. Za to silnik i przyległości są w miarę czyste. No niestety moi poprzednicy nie popisali się zbytnią kulturą techniczną. Połówki silnika i dekle które powinny być składane na styk bez uszczelek, szczelne to nie będą już nigdy. Nie otwiera się takich rzeczy wbijając między nie śrubokręta. Sprzęgła nie da się zdjąć. Gwint na zabieraku służący do ściągania ze stożka wału w większości nie istnieje. To co się dawało próbowałem zeszlifować wiertarką dentystyczną. Ale szło słabo. Koniec końców postanowiłem zarzucić temat.


http://img.webme.com/pic/t/tszodadzida/img_4777.jpg


Wtorek
Motur na pakę i wiozę do spawacza. Przy rozbiórce silnika okazało się, że rama jest pęknięta. Dobrze, że teraz to znalazłem. Na Węgrzech albo w Rumuni miałbym się z pyszna szukając spawaczesku czy jak on tam się nazywa. Przy okazji wyprostowałem to wieśniackie zadarcie zadupka z lampą patrzącą na księżyc. Potem jeszcze na myjnie. Opitolę to wodą pod ciśnieniem, to nie uwalę się jak wczoraj. Jeszcze naprawiam tulejkami powyrywane gwinty w karterze.
Środa. Odbieram od szlifierza cylinder. Zgadnijcie; gdzie spędzam uroczy wieczór? Dziś przed północą jestem już w łóżeczku. Silnik poskładany siedzi w moturze. Mało tego odpalony i gada. Jutro jeszcze podpięcie napędu i kosmetyka. Zostaną mi jeszcze trzy tematy. Elektryka, jakaś improwizacja bagażnika i docieranie.

http://img.webme.com/pic/t/tszodadzida/img_4819.jpg


http://img.webme.com/pic/t/tszodadzida/img_4821.jpg


Zdjęcie trochę nie wyszło. Musiałem uciekać z garażu bo dym w oczy szczypał. Jutro cdn.



Czwartek

Odwiedzając mą samotnie gdzie zamierzałem spędzić kolejny upojny wieczór z mą etezetą odkryłem dwie rzeczy. Właściwie tę drugą odkryłem już wczoraj. Ale o tym za chwilę.
Pierwsza; Spora i to całkiem spora, plama oleju pod silnikiem . Łożesz ty. Zaklął felek w narzeczu warcholskim. Pewnie nie udało się zakleić odpowiednio właściwie podziabanych karterów silnika edzi. O ja smutna pipa. Nie udało mi się tego dokonać. Niedługo po tym jak się pogodziłem z tym, iż muszę wyciągać silnik i rozbierać go od nowa nadjechał Wader z Januszem. Trochę pogadaliśmy. W trakcie rozmowy wpadłem na jeden zacny, choć szatański, pomysł. Sprawdzę skąd aby cieknie. UUUUU z pod korka. Pewnie uszczelka zmechrana i nie trzyma. Położę Edzie na boku o spróbuję uszczelkę naprawić. Zamiast położyć zaczołem sprawdzać co i jak. Nie jestem cham nie przerwałem konwersacji ani na chwilę. U trakcie wizji lokalnej okazało się, iż uszczelka owszem nie trzyma. Gdyż albowiem korek jest nie dokręcony, a jedynie załapany paluszkami. A olej sobie kap, kap robi z koreczka.

Druga sprawa; Zarąbali mi łańcuch. Warcholstwo. Nie udało mi się składać edzi dalej gdyż albowiem bo ponieważ nie miałem łańcucha. Dzida do roboty zajrzeć do furgona i łańcuch przywieźć. We furgonie łańcucha nie było. Jasne położyłem go w celu odsączenia wody na myjni. Niestety nie znalazłem tam mojego łańcucha. Normalnie dziadostwo. Dwa dni nie uleżał na myjni. Ktoś najnormalniej w świecie go zajumał. Po co ? Nie wiem. Przecież bez spinki nie da rady ozdobić czyjegoś owłosionego torsu. Dzwoni telefon. - Felek o której będziesz? W słuchawce brzmi głos sąsiada. Piotruś to przesympatyczny gość choć Gieesiarz.
Normalnie nie miałem siły mu odmówić. Zanabyłem w lokalnym sklepie atrybuty odwiedzin sąsiada i udałem się z wizytą na grilowanego na balkonie łosia. Może to był łosoś. W każdym razie jakoś tak podobnie. Po tym miałem się udać niechybnie do garażu. Łańcuch jakiś założyć i zakończyć elektrykę. Niestety, Piotruś haniebnie i podstępnie mnie wykończył. Zasnąłem na jego kanapie. Ale nie chrapałem. Wiem tylko, że przed zaśnięciem dzwonił Miron/Mirelka. Proponował, że zwiążemy gieesiarza sznurkiem od snopowiązałki. Niestety Miron ze sznurkiem się nie pojawił. Wobec tego mogłem jedynie Piotra połechtać słownie. Wiesz Piotrek ja też posiadam niemiecki motor. Nie widzę różnicy. Więc po co przepłacać.



No dobra. Piątek też mi jakoś nieszczególnie z sukcesami poszedł. Przytargałem z domu łańcuch. Już chyba z dziesięć lat po szafach go upychałem. Przyda się. Wyglądał na pierwszy rzut oka prawie okej. No na pierwszy rzut. Przy próbach założenia nie wyszło już tak dobrze . Wszystko wskazywało na to, że rozmiar pasuje. Tylko jest za krótki, jakieś dwa ogniwa. Trochę się zajeżyłem. Potem przyjechał Grzesiek z kolesiem. No i zaczęły się gadki o wszystkim. Robota stanęła. Koniec końców wylądowaliśmy w domu. I roboty nic nie popchnąłem do przodu. Znowu wylądowałem u sąsiada gieesiarza. Piątek wieczór trzeba było odfajkować pod znakiem kontaktów towarzyskich.
Za to w sobotę rano Grzesiek obiecał kupić łańcuch, a ja zobowiązałem się zrobić mu łożysko w kole. Kurcze nie jemu jednemu to chyba obiecałem. No cóż wyjąć łożysko i włożyć wydaje się sprawą prostą. Jak zwykle proste rzeczy się nieco komplikują. W tym przypadku łożysko jest w kawałkach. Te kawałki trzeba wydłubać. Co prostem nie jest. Koniec końców łożysko załatwione. Grzesiek przywiózł łańcuch. Identyczny jak ten co miałem. Czyżbym miał inne zębatki. Pan w sklepie zapewniał, że wszystkie etezetki miały identyczny łańcuch.
Przyglądam się wszystkiemu co się da. Jassssne. Regulacja naciągu nie jest ustawiona do końca. Teraz dopiero okazuje się ze wczoraj miałem dobry łańcuch. Tylko zapału i wnikliwości nie starczyło. Trudno. Po złożeniu wszystkiego odpalam i ruszam na jazdy. Nuda panie. Nic się nie dzieje. Żadnych wybuchów, zacierów, czy innych komplikacji. Do wieczora zrobiłem około sto kilosków. Około bo wysiadł mi szybkościomierz. Teraz oba zegary mam martwe. Obrotomierz nie działał od początku.
Koledzy umawiali się na jakieś latanie offrołdem, a potem miało być ognicho, kiełbaski i takie tam różne. Co tak będę jeździł sam, jak ta smutna pipa. Podłączę się pod to ognisko, gdy oni będą się w tym ofrołdzie taplać po osie. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Tyle, że w miejscu gdzie się umawiali już nikogo nie było. Telefon do Artuditu, sprawcy zamieszania.
- Co jest kierownik? Sterczę tu jak smutna pipa i nikogo nie ma?
-Felek my się tam zmawialiśmy dwie godziny temu.
- No dobra a gdzie do licha teraz jesteście?
- Wiesz pycimy ofrołdem. Hardkor jest.
Tu padło dość szczegółowe wytyczenie trasy dojazdowej do aktualnej pozycji. Zapiąłem jedyne i winę. Dopadam do miejsca gdzie należało opuścić asfaltowe szlaki. Wpadam na szutrowe dróżki. Spoko, dalej już mi nie trzeba tłumaczyć. Leśne ścieżki są tak zryte kostkowymi ofrołdowymi oponami, że żadne tłumaczenie nie jest mi potrzebne.
Dziduje śladem zrytej ścieżki. Wypadam z lasu na polankę. No chłopaki ful profeska. Mucios enduros, kaski i zbroje. Takie jak mieli rycerze tylko z zrobione z plastiku. Opony jak na księżyc. Po dodaniu odpowiedniej ilości gazu na jedynce ryją glebę jak pług jednoskibowy. W sumie jakby ruszyć głową to niezłą kapustę dało by się zarobić. Wykop pod kabel czy pod rurę w kilka minut można by taki wykopać, że hej. Łopatą to robota na dwie dniówki. I ja w to towarzycho wypadam z lasu na Etezecie. Nie dość, że skok zawieszenia i prześwit urąga wszelkim standardom ofrołdu to jeszcze ja....
No co ja ? No wyglądam jak wiejski motocyklista. W tiszercie, dzinsach i trampeczkach spiętych trytytką zamiast sznurowadeł. Żadnych cyborgowych kolanek, pancernych buzerów, kasków enduro. No co mam powiedzieć jestem wiejskim motocyklistą i już. Za to w błocie dawałem radę za nimi nawet na dwudziestoletnich szosowych oponach Pneumant. Koniec końców ogniska nie było bo ofiik ujeżdżaliśmy do końca i zbierało się na ostrą pompę. Postanowiłem się urwać z dalszej imprezy i zdążyć do domu zaim te ciężkie ołowiane chmury zmaterializują się ulewnym deszczem.
Zanim jednak dojechałem do domu troszkę zmieniłem plany. Jurek z Olą w tygodniu zapraszali mnie na sobotę na ognisko. Czemu nie. Teraz mogę się wyżywać towarzysko.
- Halo Olka ? Podobno urządzacie jakieś upalanie offrołdem.
- Przybywaj
- Właśnie przybyłem ćwiartką w dwusuwie. Co wy na to ?
- Witamy w gronie KaTeMowców. No dobra już otwieram.
- Felek czymś ty qwa przyjechał????

andrzej 76 28.12.2010 22:11

świetny tekst.
czekam na ciąg dalszy :)

felkowski 29.12.2010 21:03

jazda na etezecie to najlepsza jazda na świecie
 

Właściwie to od remontu zrobiłem ze sto kilometrów. Potem jeszcze trochę, ale urwała się linka od szybkościomierza. Czyli nie wiem ile jeszcze. Chyba czas na jakieś pierwsze wrażenia. Taki długodystansowy test, jak robią w gazetach. Właściwie to nie wiem co porównywać. Pewnie każdy robi po swojemu, według własnego zdania i upodobania. Potem drukują to w gazetach jako super obiektywne porównania. A my gupie ludzie to czytamy i kręcimy nosami albo z podziwem albo z pogardą. Właściwie to nie bardzo wiem jak odróżnić jedno kręcenie od drugiego. Może mi ktoś podpowie....

Dosiad. 250 w porównaniu do 251 to krążownik. Za to siedzenie w jednej jak i drugiej jest osadzone masakrycznie nisko. Ot taka maszyna dla niziołków z drużyny pierścienia. Na co dzień siedzenie mam dobre piętnaście centymetrów wyżej i gdy siadam na Etke to mam nieustające wrażenie, że zaczepiam kolanami o uszy. Jak mi kto będzie się podśmiewał, że mam plastusiowe, to ja przynajmniej mam alibii. A wy ? Kierownica też jakby trochę wąska. Co w ruchu miejskim może być uznane za zaletę.

Przyspieszenie. Ze startu, to za bardzo nie ma o czym pogadać. Dołu to, to nie ma za trzy grosze. Zwłaszcza jak porównamy z czterosuwem. Ogólnie dostępne najsłabsze czterotaktowe japońce mają przynajmniej ze dwa i pół raza więcej koni. No cóż etezeta ma silnik z pralki. Choć nie wiem czy te współczesne nie mają więcej mocy. Widzieliście jak się rozkręca trójfazowy silnik przełączany do rozruchu na gwiazda trójkąt? Jeśli tak, to wszystko jasne. Jeśli nie to musicie sobie przypomnieć Lokomotywę Tuwima. Najpierw powoli jak żółw ociężale ruszyła maszyna..... Tak jest z etką. Zapinamy jedyne. Puszczamy sprzęgło i właściwie przez chwile nic się nie dzieje. Ruszamy z prędkością hulajnogi. Potem dopiero po kilku chwilach zaczyna ożywać. Metoda na to jest jedna. Oglądaliście wyścigi formuły1. Tak właśnie trzeba startować. Na chwilę przed zapaleniem zielonego wkręcamy silnik na jakieś dwadzieścia tysięcy obrotów i mordujemy tak maszynkę do zapalenia zielonego. Strzelamy ze sprzęgła i o ile nie zastartujemy do pionu to na światłach nie ma mocnych. Jeśli o tym zapomnimy można ścigać się tylko z autobusami. Ale ci zwykle oszukują i ruszają z falstartem.

felkowski 29.12.2010 22:18

Tyle wrażeń na raz i nie wiem czy choć połowę zapamiętałem. Teraz po kilku dniach spróbuje odtworzyć co i jak było.

Wstaje rano nakręcony jak atom w cyklotronie. Zaczynam się pakować. Wszystko idzie jak trzeba. To znaczy wcześniej miałem plan aby zrobić listę; co mam zabrać. Miałem. Jakoś nie wyszło. Teraz pakuje się jak zawsze. Najpierw wybieram tylko to co najbardziej potrzebuję. Potem okazuje się, że to za mało. Dorzucam jak leci. Żeby przekonać się, że to się nie zmieści. Potem odwalam jakieś rzeczy. Jak zawsze, okazuje się, że połowę rzeczy wziąłem zupełnie niepotrzebnie, a iluś tam rzeczy zapomniałem. No cóż nikt nie jest doskonały. Zaraz, zaraz a ja ?. Mniejsza o większość.

Dwie puszki makreli, dwie tuńczyka. Oczkowa 21 i 18. Pięć litrów oleju do benzyny. Trzy tiszerty, sweterek na dopchanie. No dobra, jeansy też się przydadzą. Nie będę paradował w motocyklowych pancernikach po bulwarach Istambułu. Przerywacz i zimeringi do lag. Zabytkowa świeca made in GDR. Tri pary gaci i serbski kapelusik. O kurde zapomniałbym śpiwora. Łańcuch napędowy i materac dmuchany. A i pompka, nie będę przecież dmuchał go ustami, bo umrę na astmę. Kurde, aparat, bo lubię robić zdjęcia. Specjalnie kupiłem z myślą o wyjeździe. Stary poległ na poprzedniej wyprawie. Nie zdążyłem przeczytać instrukcji obsługi, ale jakoś to będzie. Zresztą kto by przeczytał taką grubą księgę. Chyba jest większa od samego aparatu.

Dzwoni telefon.
- Nie wpadłbyś na chwile do roboty?
- No spadaj, na urlopie jestem.
- Ciężka sprawa jest........
- No dobra, ale tylko na chwileczkę....
Błąd. Jak się ma miękkie serce, trza mieć twardą dupę. Już widzę, że nie zdążę do Sękocina na czas. Na szczęście udaje się opędzić sprawę dość szybko.

Wpadam do garażu zamieniam teleporter na ETZetkę. Jeszcze zabieram litr oleju do amortyzatorów i suwmiarkę. A, jeszcze ściągacz do sprzęgła. Właściwie nie wiem na co mi on i tak nie zdejemę sprzęgła bo jest przyspawane do wału. Może się chłopakom przyda. Co by tu jeszcze ......? Próbnik elektryczny. Nie wiadomo na co, ale dużo miejsca nie zajmie. No dobra jeszcze latarka.




Zapinam jedyne i winę. Wypadam na trasę toruńską. Byle tylko minąć to miejsce gdzie już tyle razy stawałem. To tylko pół kilometra od garażu. Udało się. Nie będzie źle. Dojeżdżam do domu po kufer z gratami. W domu nie chce zapalić. Trochę się spociłem męcząc kopniak. W końcu się udało. To też przyjmuje za dobrą wróżbę. Jak są problemy na początku to potem ich będzie mniej....

Wracam na toruńską. Gość w wielkiej ciężarówie spycha mnie na ścianę ekranu. Ło żesz ty smutny pacanie ..... Uszedłem z życiem. Znowu dobry znak. Dopadam do krzyżówki z Krakowską. Jakie to cudowne poruszać się moturem, a nie stać w korku samochodem. Zanim zmieniają się światła jestem w pierwszym rzędzie. Raz, dwa, trzy Etezeta zanim się nakręci trochę mija - w porównaniu do japonii oczywiście. Ale wśród puszek i tak jestem pierwszy.

Na jednym ze świateł podłącza się gostek na japońskim plastiku. Zmierzył mnie od góry do dołu zapiął ze szczękiem trybów jedyne. Zapaliło się zielone i......został z tyłu. Na drugich światłach to samo. Jak nakręcić Mzete powyżej trzech i pół tysięcy obrotów to udaje się nią ruszyć nie najgorzej. Mimo, że japońskie czterosuwy ciągną z dołu jak Roventy, to Gostek najwyraźniej nie ogarnia tej R jedyny.
Po szóstych batach z pod świateł już się do mnie uśmiecha. Chyba zeszło mu ciśnienie. Po dziesiątych już jesteśmy kumplami. No cóż takie życie. Na szacunek trzeba sobie zasłużyć. Za to ja czuje się jak Mad Max. Faceci to dzieci .... A czym różni się mężczyzna od chłopaka Ceną zabawek. Znaczy ja w tym duecie jestem chłopakiem. Trudno ocenić wiek po samych oczach i nosie, ale faceci w moim wieku rzadko latają takimi maszynami jak R1. Ostateczne starcie przed tablicą Sękocin. Nie szybkością, a sprytem załatwiam kolegę po raz kolejny. Machamy sobie na pożegnanie jak starzy kumple.

Podjeżdżam do Mirelki i Mazurka. W sumie to nie jestem jakoś masakrycznie spóźniony. Za to chłopaki ... no cóż. Mirelka jeszcze grzebie w elektryce, Mazurek się pakuje. Luzik ja mam czas. Jeszcze zbieram autografy na drogę. od Tomka Kędziora, Magdy i od Pana Dyrektora. Krzyśka spotkanego onegdaj na przełęczy Cumtu w Rumunii.




Z jakimś godzinnym opóźnieniem ruszamy. W chwili gdy wyjeżdżamy na drogę zaczyna padać. Ale cicho być. Znowu dobra wróżba. Jak się wypada to potem nie będzie. Na dojazdówce znowu starcie z Tirowcem. Spycha mnie na pobocze. Wprost w objęcia przydrożnej grzybiarki.... Cicho być. Nie takie rzeczy się widziało. Byle bazyliszek nie jest w stanie mnie w kamień zmienić.

Napieramy na Katowice. Z grubsza udaje się utrzymywać prędkość w okolicy 90 na godzinę. A przynajmniej wtedy tak mi się to wydaje. Po konsultacji z Mironem okazuje się że to raptem 80 według GPS. Ale puki tego nie wiem, czuję się jak 'Rider of The Storm" jakieś 50 kilometrów od Sękocina zatrzymuje nas korek. Mijamy go poboczem. Na przedzie stoi Pan posterunkowy i nie puszcza nikogo.




-Może pojedziemy sobie bokiem ?
- Nie można
- A rowem
-Też nie można
Brzmi groźnie. Panowie elektrycy przeciągają kable zerwane przez coś tam. Właściwie nie wiem przez co, ale po kilkunastu minutach ruszamy dalej.

Jedzie się fajnie gdyby nie stada ciężarówek. Jadą podobną prędkością co my. Doganiając takiego Tira z tyłu wydaje się nam, że wciągniemy gościa nosem. Do czasu, aż nie zrównujemy się z nim. Wtedy podmuch powietrza z frontu zatrzymuje nas w miejscu. Wszystko dobrze gdy się udaje. Z jednym takim pod Piotrkowem się nie udało. W trakcie gdy właśnie wydawało mi się, że gostka wciągnę i pokonam.... Pokonał mnie zacier.
Silnik zatarł się i basta. Chwile leciałem na luzie i gdy już wydawało się, że najgorsze mam za sobą spróbowałem odpalić i .... zatarłem po raz drugi. Jeszcze trochę lotu na luzie i udało się zapalić.




Tankujemy zbiorniki i brzuchy. Lekkie korekty ustawień i dalej w drogę. Wpadamy do Częstochowy. Przerwa na coś ciepłego, bo upał zelżał. Chwilę po nas wjeżdża na stacje kilka motorów. Wyprzedzały nas po drodze. Jeden gostek zapycha sztukę.


Złapał kapcia. Coś tam kombinują. Wyglądają na słabo kumatych. Na stacji widziałem pianki. Mówię im, że są pianki i żeby taką wbić jak wyciągną gwoździa. Kupili piankę, ale mówią, że nie mogą znaleźć gwoździa. Kurcze jak nie mogą. Idę zobaczyć sam. Co ja nie dam rady???? No i nie znajduje gwoździa. Za to znajduje przetarte na wylot płótno. No czegoś takiego to jeszcze nie widziałem. Ruszać w drogę na czymś takim ??




Jedziemy dalej. Wyjeżdżamy z Częstochowy, ale nie ma Mazurka. Czekamy, ale go nadal nie ma. Mijają nas pierwsze złombolowe auta. Miron wraca po Michała. Ja czekam na widocznym miejscu, żeby nie przeleciał w międzyczasie. Wrócił do stacji i z powrotem, ale Go nie było. Normalnie się zgubił. Czekamy, dzwonimy, ale nic. Po jakimś czasie decydujemy się jechać dalej. Ujechaliśmy już trochę. Dzwoni. Okazuje się, że jest w Będzinie. Sporo przed nami. Nie dość, że się zgubił. Zostawił nas. Myśmy go szukali. To się jeszcze rzuca. - Łoch żesz ty smutny pacanie. Nie jesteś już naszym kolegą. Według niego to my wszyscy jesteśmy sieroty i to myśmy się zgubili. On nie. Temu panu już dziękujemy.




Lecimy dalej. Do Katowic dopadamy o zmroku. Odnajdujemy cegielnie w której jest Czekin. Uścisk dłoni z kierownictwem. Bardzo się cieszą, że jedziemy motorami. Dostajemy numery startowe i naklejki rajdowe. Udajemy się do akademika na nocleg. Na miejscu spanie odwleka się nieco w czasie. Inni rajdowcy też tu mają spać. Czas na integracje między załogową.






jacoo 29.12.2010 22:56

jak zawsze prima sorta !!!

puntek 30.12.2010 12:18

a ten to rzeczony zacier to co jest i jak się objawia i jak mija - jak wystygnie ?

wieczny 30.12.2010 13:55

Zacier? Zacier!



ŸŸŸ!

Wojteak 30.12.2010 15:03

zacier???

http://alkohole-domowe.com/grafa/fotki/cukier.jpg + http://alkohole-domowe.com/grafa/fotki/dro.jpg + http://alkohole-domowe.com/grafa/fotki/woda.jpg = http://alkohole-domowe.com/grafa/fotki/vodka.jpg dobre po wychłodzeniu...

pałeł 30.12.2010 19:15

zacier -tłok potrafi spuchnąć i łapie do cylindra jak stygnie to puscza czasami pomaga bogatsza mieszanka w olej bo puchnie w wyniku zerwania filmu olejowego co powoduje zawsze zwiększenie temperatury płaszcza tłoka

a jesli zacier to chyba odpad atomowy jest bardziej zany :)


jacoo 30.12.2010 20:45

http://pl.wikipedia.org/wiki/Zacier

no o to chyba Felkowskiemu chodziło????

erwinw 30.12.2010 21:11

http://www.tvp.pl/seriale/obyczajowe...inek-24/312488 zacier- 18 minuta filmu

felkowski 31.12.2010 00:01

Jechali tak już chyba drugi dzień bez przerwy. Kilometry pokonywanej trasy cykały jeden za drugim. Nieustannie zwiększając przebyty dystans. Wokół zmieniały się widoki, zapachy i właściwie wszystko się zmieniało. Tak po prawdzie to jednak nie wszystko. Oni, motury i droga były niezmienne. Właśnie mijali wiadukty. Ogromne i zupełnie z niczym niepołączone. Już na pewno nie z drogą. Słynne wiadukty towarzysza G. Zdaje się, że tuż po ich otwarciu nagle o nich zapomniano. Podziwiali w blasku zachodzącego słońca ich ogromne gabaryty. Kunsztu wykonawców nie podziwiali. Widać było, iż czas zrobił swoje. I chociaż nikt po nich nigdy nie przejechał, to widać było, że najlepsze czasy mają za sobą. Jak niby miał ktoś po nich przejechać skoro nie miały ani wjazdu ani zjazdu. No cóż, ważne, że były dumą ich twórców. Droga też jakby je nieco omijała. Od dwóch dni jechali autostradą zachodzącego słońca. Strudzeni drogą i upływającym czasem, coraz częściej myśleli o jakiej przerwie. Ale parkingu nie było od dwóch dni. A jak wszyscy wiedzą na autostradzie poza parkingiem zatrzymywać się nie wolno. I tak gnali niestrudzenie na zachód wprost w tarczę czerwonego zachodzącego słońca.
– Kurde, felek choćby jaka stacyjka benzynowa.
– Tak na chwilę przepłukać kurz z miedzy zębów.
– Dać motorom wytchnienie. A może i zatankować.

Po dwóch dniach ostrego darcia tankowanie byłoby wskazane. W końcu to nie lada podróż. W końcy nastukalismy już z 50 kilosków. Ale z braku innych możliwości, a zwłaszcza z braku wspominanej stacji, szczali do baku nie przerywając jazdy. Nie było innego wyjścia gdyż paliwo już nad ranem się skończyło. Na szczęście po ostrej pożegnalnej balandze ich uryna miała sporą zawartość substancji węglowodoropochodnych. Poprzez analogie do aromatów identycznych z naturalnym można było ową urynę uznać za łańcuchy aromatyczne o sporej zawartości substancji palnych. A, że motury mieli stare i niepiśmienne, wmówić im można było wszystko. To też i ową bogatą w węglowodory urynę motury przyjmowały i spalały bez zbędnego marudzenia. Dobra nasza. Puki nie ma stacji, a one się nie skapowały jest to nam niesamowicie na rękę. Za zaoszczędzoną kaskę zakupi się świeżutką buteleczkę węglowodorów. Oczywiście wyłącznie dla podtrzymania więzów ze zbiornikiem paliwa. Autostrada była ciężka i grząska gdyż właśnie kilka dni temu przeszły nad nią spore ulewy. Nawierzchnia jeszcze przed otwarciem odcinka została przehandlowana przez wykonawców za telewizory kolorowe i obietnice talonów na poloneza. Teraz poruszając się głębokimi koleinami przemierzali ową autostradę z niebywałą jak dla nich i ich maszyn prędkością. Dziś pod wieczór szafa wskazywała już niespełna 60 kilometrów poznańskiej autostrady. Jedyne co było ciekawe to, że dzięki koleinom i błotu po pas nie udało się tu dojechać dziarskim kontrolerom a zarządu Autostrady wielkopolskiej i nie dowieźli tu budek do punktów poboru opłat. Dzięki tej okazji udało się przemierzać autostradę bez gotówkowego skrępowania i bez katastrofy dla domowego budżetu. Jako, że ich uryna nie mieszała się z olejem nawet tym z zakąszanych sardynek. Paliwo nie spełniało wszystkich europejskich standardów. Na chwile przed godziną X felk usłyszał niezwykle subtelne iiiii I coś pierdyknęło w silniku. Jako że nie było innej mozliwości, zablokowane koło zmusiło ich do chwilowej nieuzasadnionej przerwy w podróży.
- Zacier?
- Łosz kurde. Zapomniałem, stoi w garażu pod półką na butelki.
- No to jak jutro zatankujemy?
- Coś się wymyśli.
- Przecież nie będziemy tu siedzieć o suchym pysku.
- Zacier z czym to się jje?
- A skąd ja kuwa niby mam wiedzieć.
- Yyyy, no ja też nie wiem, ale Puntek pyta.

majki 31.12.2010 12:53

A ja tam ZACIERam ręce na następne odcinki. :D

Czarna Mamba 02.01.2011 09:49

Fellini nie obijaj się! Dawaj kolejną część! Ostatnio pisałeś pisałeś w zeszłym roku, nie będę czekała kolejnego! :drif:

puntek 02.01.2011 21:03

Cytat:

Napisał felkowski (Post 151439)
...
- Zacier?
- Łosz kurde. Zapomniałem, stoi w garażu pod półką na butelki.
- No to jak jutro zatankujemy?
- Coś się wymyśli...

no teraz kminię :D

felkowski 03.01.2011 21:58

Czas zacząć na serio
 
12 Załącznik(ów)
Skoro Puntek już kmini to lecim dalej

Załącznik 17977

Pod Silezia Center niezły zamęt. Stada Żuków, Fiatów, Skód i innych komunistycznych specjałów. Jedzie nawet żółta Bostonka. Są też zaprzyjaźnione ekipy.

Załącznik 17978

Żuk drezyniarzy to prawdziwy kamperek. Z kuchnią i salonem. Bezkonkurencyjna, jak zawsze Elutka. Scenografia trabanta i stroju bez pudła. W iście holiłudzkim stylu. Enerdowskich dzieci kwiatów czyli kinderblumen nie da się nie zauważyć. Są też kurierzy ze swoim Grey Kantem. Zgrana tuż przed wyjazdem Disko Partyzani idzie na całego z ich bumboxa.

Załącznik 17976


Reszta ekip też nie trąci banałem. Na starcie poznajemy jeszcze Lennego. Czwarty motocyklista. Postanawiamy jechać razem. Radio, telewizje, wywiady i takie tam różne medialne zamęty. Wybija dwunasta. Karawana rusza. Po konsultacjach z Lennym postanawiamy olać autostradę na Kraków i jedziemy bokami. Leny jest lokalny i się zna. Miron ma fazę na tankowanie na shellu. Nie udaje nam się znaleźć żadnego po drodze.

Niedługo za Oświęcimiem Michał staje. Mówi, że nie ma już benzyny. Jest to o tyle dziwne, że żaden z nas nie włączył jeszcze nawet rezerwy, a tankowaliśmy razem. Spychamy na zatoczkę i spuszczamy paliwo do wygrzebanej z rowu butelki. Po otwarciu mazurkowego baku okazuje się, że jest tam jeszcze dobre trzy litry. Dolewamy i jedziemy dalej.

Załącznik 17979

W pewnym momencie Mirelka nadaje.
- Widziałeś te chińskie zupki na drodze ??
- Nie.
- Ze trzy leżały…
Okazuje się, że otworzył się kufer Lennego który jechał między nami. Zaczął gubić swój prowiant. Drugi postój i oględziny zamka kufra. Mijają nas inne złombolowe ekipy. Trąbki i pozdrowienia od tej pory są regułą przy każdej możliwej okazji. Zaczyna się fajnie.

Załącznik 17980

Wpadamy na stację żeby zatankować. Chwilę po nas pojawiają się jeszcze ze trzy ekipy samochodowe. Oprócz paliwa uzupełniamy jeszcze inne zapasy. Koniec końców schodzi się chwilkę. Inni nas mijają. Tracimy to co zyskaliśmy nad innymi ekipami na wyjeździe z Katowic. Dojeżdżamy do Nowego Targu i wpadamy na objazd. Przed Bukowiną Tatrzańską żegnamy się z Patiomkinem który odprowadzał nas z domu aż tu. Fotka na do widzenia i prujemy dalej.

Załącznik 17981

W Bukowinie na rondzie stajemy na chwilkę. Dłuższą, jak się potem okazało. Mieliśmy kupić tylko po oscypku na drogę. Potem jeszcze kawka, pogaduchy, kebabik. Najgorszy na jaki do tej pory trafiłem. Zaczyna siąpić deszczem. Deszczyk zignorowałem jako przelotny.

Załącznik 17982

Na granicy ze Słowacją w Łysej Polanie już regularnie leje. Widok na ośnieżone szczyty Tatr jeszcze potęguje i tak już silne uczucie chłodu. Na pierwszej stacji dozbrajamy się w ciepłe ciuchy i kondony deszczowe. Kurde felek, im dalej na południe tym cieplej powinno być. Nie tak miało być. Dojeżdżamy do Popradu.

Na wylocie z Popradu zastajemy zamkniętą drogę. Objazd na stary szlak. Sama stara droga to istny miód. Kręty górski szlak. Gdyby oczywiście nie lało, było by pięknie. Okazuje się, że to jest ta droga o której myślałem planując trasę. Ale to Mirelka jest głównym nawigatorem wyprawy. W skrytości cieszę się, że i tak wyszło na moje. Gdyby nie ten cholerny deszcz było by naprawdę zarąbiście. Drogą chwilami płyną strumienie. W kilku miejscach popłynąłem na moich dwudziesto paro letnich oponach. Raz o mało nie wkleiłem się w barierkę. Przynajmniej przez chwilę zrobiło mi się ciepło.

Na serpentynach zjazdu doganiam złombolowe Volvo. Zaraz, zaraz jakie Volvo ? Jakiś mało komunistyczny sprzęt. Na dole okazuje się, że to ekipa medialno-sponsorska. Stracili już swoich złombolistów. Fiat 125 rozkraczył się jeszcze przed słowacką granicą.

Załącznik 17983

Częstują nas ciepłą herbatką i współczują warunków. Rękawiczki na chwile podgrzewają się na głowicy. Sprawdzamy temperaturę otoczenia oddechem. Unosząca się para przy wydechu paszczą oznacza ponoć, że jest poniżej 12 stopni. Ciepło nie jest, wiemy i bez tego.

Przejeżdżamy góry i zatrzymujemy się na stacji. Jestem mokry na wylot. Próbuję częściowej wymiany ubrania. Nie na długo się to zdaje. Jest już ciemno. Robi się jeszcze chłodniej. Zimno i chłodno to nie jest to co tygryski lubią najbardziej. Trafiamy na puste budynki przejścia granicznego i jesteśmy na Węgrzech.

Załącznik 17984

Lecimy jakimiś bocznymi drogami, ale ostatecznie i tak trafiamy na autostradę. Przerwa na tankowanie i coś ciepłego. Jestem mokry na wylot i trzęsę się z zimna. Jak dostałem ciepłą herbatę, to połowę wychlapałem. Ciekawe, że dopóki jechałem, nie trzęsłem się wcale. Próbuje się trochę ogrzać i obsuszyć suszarką do rąk w łazience.

Załącznik 17985

Gdy docieramy na pierwszy czekpoint, impreza trwa już na całego. Na wjeździe dostajemy gromkie brawa. I po lufie na rozgrzanie od swoich. Chyba szybko mnie trafiło bo już schodząc z motura zahaczyłem nogą o kanapę i wylądowałem w jałowcach. Impreza na całego. Zgadnijcie co leci z bumboxa. To chyba oczywiste - disco partyzani.

Załącznik 17986

Miron wyczaił chatkę z dykty. Tam się logujemy ze spotkaną w Debrecenie ekipą Przaśnego Expresu. Ci to maja wyposażenie. Wyciągają piecyk i dwie gitary. Od piecyka cieplej się nie robi, ale weselej na pewno. Bo to piecyk gitarowy był. Po trzecim numerze i trzeciej kolejce serbskiej rakiji już nic nie słyszę. Za to oni słyszą rytmiczne chrapanie.

Załącznik 17987

Jaro-Ino 04.01.2011 13:09

A niech Was cholera weźmie, zamiast uczyć się na zajęcia to czytałem relacje i zasnąłem przed kompem o 4:30:dizzy:
Czekam na kolejny odcinek, mam nadzieje, że serial nie wydłuży się jak Moda na sukces, bo chciałbym do końca życia poznać zakończenie :D

felkowski 05.01.2011 20:23

7 Załącznik(ów)
Rano zanim jeszcze otworzyłem oczy już wiedziałem, że spanie w namiocie nie byłoby najlepszym rozwiązaniem. Deszcz bębniący o daszek naszej psiej budki mi to opowiedział. W domku spało chyba osiem osób i nasze mokre ciuchy. Powoli otwierają się oczy pozostałych spaczy. Pierwsza wycieczka po kempingu trochę mnie zaskakuje. Chyba jesteśmy rozpoznawalni. Dostaję dowody sympatii od innych uczestników złombolu. Nie jeden gratuluje nam zapału i współczuje warunków. Nawet dostałem prywatną nagrodę od innego timu. Jako, że lizak który dostałem był zdecydowanie żeńskiego przeznaczenia, pozwoliłem sobie go sprezentować koleżance z ‘przaśnego ekspresu.’
Załącznik 18012
Wracają pierwsi zdobywcy ciepłej wody z prysznica.
-Jak było ?
- Miud, malina. Fajne prysznice, kibelek w porządku. Spoko jest.
Zmiennik po powrocie miał zupełnie inne odczucia.
- Stary, do prysznica stoi stado ogrów, a w kiblu wali jak z murzyńskiej chaty. Musiałeś być w damskim.
Opitalam zawartość puszeczki rybek, popijam ciepłą kawką i pora zacząć zgrywać twardziela. Zbieram moje ciuchy. Po masie już wiem, że wody zbyt wiele z nich nie ubyło. No za fajnie to nie jest. Wiele rzeczy jest do przeżycia, ale wkładanie mokrych butów do przyjemności nie należy.
Załącznik 18011
Niby buty z gore texem są szczelne. Jak wpuszczą wodę do środka to jej nie wypuszczają. Dodatkowe membrany ze śmieciowych worków na jakiś czas załatwiają względnie suche skarpety. Zbieranie maneli zabiera jak zwykle trochę czasu. Z Ferdka ściągam suchy sweter. On w daci może sobie włączyć ogrzewanie. Na co mu sweter i ogrzewanie. Trzeba się dzielić z potrzebującymi. Zakutani we wszystko co się da wyglądamy trochę jak bałwanki albo ludziki z maskotki michelina.
Załącznik 18013
Nie wiele w nas z amerykańskiego harleisty. Nie emanujemy futerkiem na opalonej klacie z pod rozpiętej kamizeli. Nasza finezja stroju nawiązuje do drwali z syberyjskiej tajgi. Koniec końców jako jedni z ostatnich wytaczamy się z alei serwisowej. Mimo rozpaczliwego wyglądu wzbudzamy jednak jakieś emocje. Chyba to jednak litość. Zebrani do wyjazdu jesteśmy pożywką dla złombolowych paparazzi. Kurde, ja też chcę mieć takie zdjęcie. Wyciągam swój aparat i wołam; - Chłopaki zróbcie i moim. Po zdjęciu, zanim schowałem aparat i okutałem się w swoje ogrowe warstwy trochę czasu minęło.

Załącznik 18014
Pamiętacie? Ogry, jak cebula mają warstwy. Ubranie motorniczego na zimno i deszcz też ma warstwy. Im więcej, tym dłużej się trzeba ubierać. Koniec końców chłopaki pojechali, a ja upinałem warstwy. Jakoś nie zauważyłem czy wyjechali w prawo czy w lewo. Losuję i jadę w lewo. Dojeżdżam do głównej, którą przyjechaliśmy w nocy z Debrecenu i nie wiem jak dalej. Chłopaki mają mapy i GPSy a ja tylko dobrą wolę i pomysły. Pomysł jest taki; Poczekam aż jakiś złombolista przyjedzie i pojadę za nim. W końcu jedzie w tym samym kierunku. Najpóźniej do wieczora spotkam chłopaków. Jednak jest pewien problem, żaden nie nadjeżdża. Może pojechali w prawo??? Wrócę na kemping. Może ktoś został. Wracam. Nikt nie jedzie z przeciwka. Powrót chyba był lepszą decyzją. Na kempingu chyba już nikogo nie ma. Kurde, trzeba improwizować. Pojadę tym razem w prawo. Coś się znajdzie. Szkoda, że to madziary. Nie bardzo wiadomo jak spytać o drogę. Najważniejsze, że wiem gdzie jechać. Adres brzmi Calimanesti. Wiem, że to w Rumunii. Tylko gdzie ???? Jakoś tak koło setki od transfogarskiej i urdeli. Mam kierunek. Jakoś to będzie. Trzeba być dobrej myśli. Ruszam w prawo. Ujechałem z kilometr. Z przeciwka jadą chłopaki.
- Coś ty kuwa robił ?
- Aparat chowałem.
- Pół godziny ???
Jest dobrze. Znalazłem drani szybciej niż myślałem. Napieramy wiejskimi dróżkami. Drużki są kręte i ciasne. Szkoda, że pada. Jedziemy już jakąś dłuższą chwilę. Moja maszyna najpierw się krztusi, a potem staje. Kopanie nic nie pomaga. Chyba nie mam petrolu. A stacji jak nie było tak nie ma. Chłopaki znowu wracają tylko, że teraz po znacznie krótszej chwili. Szukamy po rowach butelki i spuszczamy paliwo. Do granicy i stacji benzynowej zabrakło mi z 10 kilometrów. Wjeżdżamy na przejście. Zapomniałem przygotować sobie paszport. Grzebię i nie bardzo wiem gdzie go mam. W końcu odpalam motura i opuszczam granice z partyzanta bez szukania paszportu. Nikt mnie nie ściga, nikt nie strzela. Jakoś tak z nastaniem granicy przestaje padać. Chyba deszcz nie miał ważnego paszportu, wizy albo nie miał śmiałości atakować z partyzanta. Na stacji tankujemy, wcinamy puszeczki i dostrzegam mały problem. Z pod napędu obrotomierza cieknie mi olej.
Załącznik 18015
Mazurek mówi; Olej pan ten olej. Ale ja próbuje być dociekliwy. Chyba mam za dużo tego oleju? Ale dlaczego ? Kto to może wiedzieć. Przy okazji wychodzi na jaw, że luz na sprzęgle jest coś nie teges. Ale nie udaje się tego tematu po ludzku załatwić. Nie pomagają próby regulacji, negocjacji i przekupstwa sardynkami. Puki silnik jedzie do przodu, my będziemy gnali do przodu jak jeźdźcy burzy. Jakeśmy postanowili, takeśmy zrobili. Pozbyliśmy się jednej ogrowej warstwy i pognaliśmy z okrzykiem „Arriva” do przodu. Podziwiając widoki rozpadającej się fabryki wjeżdżamy do Oradea. Kierujemy się na Deva. Droga wiedzie nas w góry. W górach nawierzchnia robi się podle dziurawa, ale za to niemiłosiernie kręta. Poznajemy smak rumuńskich ciężarówek. W starciu z nimi jakby przegrywamy. Na krętej drodze nie ma takich odcinków gdzie można wyprzedzać. Moc mamy za małą aby atakować pod górę, Z kolei w dół trzeba fantazji samuraja aby dogonić skurczybyków. Pojedynek wypada jeden do jednego. Na kilku zatoczkach spotykamy samochody na których stoją buteleczki z żółtym płynem. Nosy starych pijaków wyczuwają pismo nosem. Ani chybi śliwkowa lemoniada. Zatrzymujemy się przy terenówce marki Bukareszt. Znajomością marki wzbudzamy sympatię starszego jegomościa. Luzik, mój tato posiadał taki trzydzieści lat temu. Kupujemy dwa półlitrowe pety lemoniady po 10 leu za sztukę, i napieramy w dół. Na jednej z zawijek spotykamy „sto wojaży rzugów gnojarzy”. Team Lennego. Jednak okrzyk z góry „TIR napiera” powoduje, iż nie zatrzymujemy się na długo. Niestety moja maszyna nie odpaliła z pierwszego kopa. Uznałem wyższość ronanesti TIRa i pojechałem jego tropem. Na którymś z kolejnych zakrętów udaje mi się kolesia wyprzedzić. Jednak nie była to najlepsza okoliczność. Napastliwość masakrycznych dziur pokonuje zamocowanie mojego kufra chwile po wyprzedzeniu Romanesku. Zatrzymuje się na chwilę żeby zebrać z drogi mój majątek. Na szczęście romanesku nie przeleciał po moim dobytku.
Załącznik 18016
Kufer mocuje na miejscu i wracam do boju o miejsce w szyku. Doganiam kolesia i znowu czaję się do wyprzedzania. Zjechaliśmy z największych gór i zdarzają się nawet dwustu metrowe kawałki prostej. Jednak wyprzedzanie rumuńskiego tira zazwyczaj towarzyszy dreszczyk emocji. Atakuje i słyszę trąby jerychońskie sygnałówki Tira.
Załącznik 18017
Pozdrawia mnie czy krzyczy? Nie wiem. Chyba smaggler z kolą mnie pokonał. Spróbuję dokończyć jutro.

ferdek 06.01.2011 01:39

Cytat:

Napisał felkowski (Post 151788)

Żuk drezyniarzy to prawdziwy kamperek. Z kuchnią i salonem. Bezkonkurencyjna, jak zawsze Elutka. Scenografia trabanta i stroju bez pudła. W iście holiłudzkim stylu. Enerdowskich dzieci kwiatów czyli kinderblumen nie da się nie zauważyć. Są też kurierzy ze swoim Grey Kantem. Zgrana tuż przed wyjazdem Disko Partyzani idzie na całego z ich bumboxa.

A ekipa BMU Sauber to co? Więcej swetra nie dostaniesz ;)

felkowski 06.01.2011 04:58

4 Załącznik(ów)
Cytat:

Napisał ferdek (Post 152104)
A ekipa BMU Sauber to co? Więcej swetra nie dostaniesz ;)

Temat biwakowo kamperski zasługuje na oddzielny odcinek. Jako, że wszystko powinno mieć swoja kolejność przyjdzie na to czas. najpierw zwycięstwo w generalce okupione spaniem na chodniku, taniec świetlików, no i Wirdzinia. No dobra niechaj będzie zajawka.

Ekipa Bociana miała nawet swój salonik. A ten tam od pleców to nie Patiomkin ?
Załącznik 18019
Sypialnia Lennego. Że też mu się te wszystkie włosy pod dach zmieściły ;-)
Załącznik 18020
No i wypominany Kamperek Ferdynanda
Załącznik 18021
Witon PólŁewarrra nie dostał podłączenia energi i przydziału mocy do swej willi - Wyobrażacie sobie ?
Załącznik 18022

Artuditu 06.01.2011 05:05

Na ostatniej fotce widzę nasz namiot. Niestety tylko Dery miał tą wątpliwą przyjemność w nim spać tej nocy. My wybraliśmy sypialnie z widokiem na morze:drif:

felkowski 06.01.2011 08:59

I pokój z basenem :)

Południowiec 06.01.2011 23:22

Nie mogę wytrzymać jak czytam co Felek pisze :dizzy:
Jak wracałem przez Ukrainę z Rasiiji to spotkaliśmy gdzieś przed polską granicą złombolowego poloneza. Piękna impreza :Thumbs_Up:

Obym kiedyś też miał okazję opanować jakąś Skodzinę czy Wartburga :D

Mam nadzieję, że to nie koniec :Thumbs_Up:

felkowski 07.01.2011 19:35

4 Załącznik(ów)
No to próbujmy jechać dalej. Wyjeżdżamy z krętej górskiej na trochę bardziej płaską i trochę mniej krętą, ale za to z jakimi widokami. Udaje się nam już osiągać jakieś prędkości. Wyprzedzamy kolegę Jerychońskiego, tego od trąbek. Chwilę później stajemy żeby zrobić zdjęcie. Znowu słyszymy trąby. Po jakimś czasie znowu go wyprzedzamy. Znowu trąby. Znowu zdjęcie. Znowu trąby. Tym razem przyuważamy gości, bo jest ich dwóch. Chyba już się zaprzyjaźniliśmy na dobre. Uśmiechają się a i trąby brzmią wyraźnie dłużej i weselej. Zatrzymujemy się w jakiejś wiosce. Nię wiem po co? Może na pogaduchy. Może coś innego. Tak, tak już pamiętam to było to inne – trza było opróżnić pęcherze. Stoimy se i gadamy ni z tąd ni zowąd zaliczam glebę. Nie żebym zaraz jakaś sierota był o co to to nie. Jestem orzeł bo glebę zaliczam bez własnego udziału i w dodatku taką co jest królową komisów - parkingówkę. Choć dziś to jeszcze jak przez mgłe pamiętam, że tam to chyba parkingu nawet nie było. Przejechała ciężórawka a motur fik i leży. Straty sa złamana klamka i guma podnóżka nabita na ruszt niczym szaszłyk.
Załącznik 18045
Mam klamkę ale mam to równierz w dupie. Skoro pół klamki działa to i ja mogę dac radę. Tszodaaaaa Dzidaaaaaa. A najebka będzie wieczorem. Wpadamy do jakiegoś miasteczka. Napieramy w uliczny ruch. Chwilami robi się gęsto. Postanawiamy łyknąć jakiegoś rumuna synchronicznie. A co, z fantazją. My nie damy rady? Jasne, że damy. Napieramy na jegomościa w kapeluszu jadącego stylową daćką. Na pewno nie było to Ferdek. Fredi nie miał kapelusza. Wyprzedzamy kolesia. Ten ma trąbki zdecydowanie bardziej skrzeczące, jak stara baba. Nie było w tym sympatii Jerychońskiego. Ten nam wyraźnie złorzeczył. Zresztą nie trwało długo jak dopadła nas zemsta rumuna. Łapie blok na tylne koło i zatrzymuje się. Nie daje rady jechać do przodu. Coś mi konia dusi. I jest to zdecydowanie tylne koło. Zjeżdżam na chodnik. Oczom mym jeszcze niedawno szczęśliwym ukazuje się siła spustoszenia. Tarcza kotwiczna (ta do której mocowane są szczęki hamulcowe w bębnie) uwolniła się z mocowania. Okręciła się wokół osi a dźwignia hamulca przypomina znak zapytania i zdecydowanie nie spełnia swej roli. Próbujemy to jakoś zrychtować. Przy pomocy wziętego w ramach żartu młotka. Gdyby był to normalny stalowy, pewnie dałoby się coś zrobić. Niestety ten jest gumowy. Możemy się nim co najwyżej popukać w czoło.
Załącznik 18046
Przy pomocy słupka od śmietnika, ławki i znaku drogowego niczym Makgajwer staramy się przywrócić dźwigni kształt choć trochę podobny do pierwowzoru. Dzielimy obowiązki; jedni robią za kowali, inni za zwiadowców. Trza by znaleźć jakiś bankomat w celu wydobycia walutesku lokalesku. No i zdobyć jakieś żarcie. Wszystko udaje się nam połowicznie. Kasę wydobywamy. Żarcie ma być gdzieś trochę dalej. Tymczasem wciągamy jakieś sardynki z puszki. Koło się kręci i wygląda na to, że się uda. Spotykamy „żuka gnojaży”. Ci to dopiero mają luzaka na pokładzie. Nie dość, że nie uczestniczył w przygotowaniach rakiety do drogi to właśnie dziś rano okazało się, że ma nieważny już paszport. Zamiast wypuścić kolesia przy najbliższej stacji udało się im załatwić wizytę u kosula w Bukareszcie i obietnicę przedłużenia paszportu. Takie tematy tylko wariatom mogą się udać. Naprawę hamulca chyba powinniśmy im zlecić. Nam się udało zrobić ją tylko połowicznie. Koło się kręci, ale nie hamuje. Od czego mam przedni hamulec. Napieramy dalej na jednym. Dojeżdżamy do Deva. To chyba jakieś większe miasto. W oddali na wysokiej górze widać jakieś wielkie rusztowania. W drodze powrotnej widziałem też coś w kształcie górskiej kolejkowindy na tę górę. Teraz jedziemy doliną między górami w kierunku na Sebes i Sibiu. Na jakiejś stacji postanawiamy zatrzymać się na obiad. Chłopaki dywagują. Miron z Mazurkiem nie mogą dojść do porozumienia jak to ma wyglądać. Na szybko i dzida czy stylowo i lokalnie. Mi się podoba raczej lokalnie. Po drodze zatrzymujemy się w kilku potencjalnych miejscach, ale żaden nie może zdobyć zbiorowego uznania. A to nie ma jedzenia. A to parking nie taki. A to znowu ktoś się nie zatrzymał i pognał do przodu. Koniec końców obiad jemy już po zmroku w iście folklorystycznej i regionalnej „restałracji innej niż wszystkie” w Sibiu. Makczikeny nawet nie próbują być podobne do czauczesku czy czegoś w tym stylu. Postanawiamy urdele czy choćby transfogarską odłożyć na drogę powrotną. Już jakiś czas jest ciemno jazda tymi szlakami po nocy nie sprawi nikomu przyjemności. Zwłaszcza bez hamulca. Mamy jeszcze koło stówki do czekpointu. Jedziemy normalną siódemką która wiedzie doliną. Droga jest kręta jak baranie rogi. Tylko, że jedzie tu cała masa ciężórawek. Droga za dnia musi być piękna. Biegnie krętą doliną rzeki. Prostych odcinków tu nie ma. Wyprzedzanie odbywa się tu w ciemno. Jak nie widać z przeciwka świateł to wyprzedzanie idzie na zakrętach. Tutaj królami szosy są Tiry. I o dziwo to one są tu najszybsze. Napieramy z takim jednym. Czasem nam się wydaje, że łyknęliśmy już kilka samochodów i mamy gościa z głowy. Za chwil kilka napiera nam na plecy i świeci halogenami, że szczyty gór i transfogarską widać. Docieramy do Calimanesti. Tuż przed spotykamy Majkiego i Lewara jadących obok złombolu. Przy pomocy Policjantów znajdujemy camping będący czek poitem. Tylko, że nikogo tu nie ma. Szukamy dalej, ale nie możemy znaleźć. W końcu dostrzegam na parkingu motelu rajdowe auto. Wobec dalszych niepowodzeń w poszukiwaniach sugeruję abyśmy tam wrócili. Lecz chłopaki uważają (słusznie) ze z reszta będzie fajniej i weselej. W obliczu bezowocnych poszukiwań, po jakimś czasie wracamy. Tylko, że teraz na parkingu pod motelem nie ma nawet pół miejsca. Wszyscy zjechali. W końcu znajdujemy jakiś pensjonat z wolnymi pokojami. Po wczorajszej psiej budzie luksus dupę urywa. Po kilku kolejkach rumuńskiego teleportera usypiam w locie do poduszki.


Zapomniałem jeszcze opowiedzieć o jednym szczególe mający swe następstwa przy dalszej opowieści. Zdarzyło się to wczoraj jeszcze przed hamulcem. Od jakiegoś czasu sprzęgło działało coraz gorzej. Doszło do tego, że by włączyć luz należało zgasić silnik. Włączyć na luz. Po czym ponownie odpalić silnik. Próby regulacji nie przynosiły rozwiązania. Mimo, iż delikatne muśnięcie klamki powodowało już rozłączenie sprzęgła to do końca nie rozłączało już nigdy. O ile po trasie rzadko z tego korzystałem to w mieście już było ciężkawo. W ramach zmierzenia się z tematem otworzyłem dekiel od sprzęgła i okazało się, że jest tam trochę wody. Powinien być olej. A to co się ze sprzęgła wydobywało przypominało wszystko tylko nie olej. Szarobura gęsta mazia. Wyglądem przypominała mocno rozwodniony gips. Jako, że Makgajwer na poczekaniu nas nie natchnął żadnym rozwiązaniem postanowiliśmy jechać dalej. Wobec innych problemów te ze sprzęgłem uznaliśmy za nie warte uwagi.

lenny 17.01.2011 00:15

dobrze Waść prawisz :)

Jaro-Ino 17.01.2011 22:22

Czekamy na kolejne części opowiadania. :)

felkowski 18.01.2011 21:26

7 Załącznik(ów)
Zanim otworzyłem oczy czuje dotyk i zapach mięciutkiej i pachnącej pościeli. Czuje, że tuż za moimi plecami ktoś leży i przekręca się właśnie na drugi bok. Powoli otwierające się jedno oko dostrzega porozrzucane po podłodze ubrania….Myśli ganiają po głowie z prędkością błyskawicy. Co ja kurde, wczoraj robiłem???. Ani chybi jestem z kimś w hotelu. Poznałem wczoraj kogoś???? Nic nie pamiętam. Jak może mieć na imię??? Nic nie pamiętam. Chyba był jakiś alkohol???? Kurde, nic nie pamiętam….. Powoli z ostrożna obracam się na drugi bok. I jakby mnie ktoś w łeb kłonicą strzelił. O nieeeee Miron, tylko nie Ty………. No nie, nie tego oczekiwałem. Obudziłem się do końca.
Załącznik 18295
No dobra już wszystko kumam. Złombol, Rumunia, na Słowacji nieźle padało. Chyba nie jest najgorzej. Przynajmniej nic nie piecze. Wokół leżą porozrzucane suszące się ciuchy. Ciuchy już suche, jednak buty mokre. Goretex jednak jest szczelny. Przy pomocy suszarki do włosów susze buciki w łazience. Hotelowe suszarki mają to do siebie, że działają póki trzymasz guziczek. Puszczasz i się wyłącza. Nie dla nas takie zabezpieczenia. Kawałek plastra załatwia sprawę i już mamy automat.
Załącznik 18296
Pora na śniadanko. Właściwie po wczorajszej makreli wydłubywanej scyzorykiem z puszki wszystko byłoby dobre. A co dopiero te frykasy. Półmisek (nie talerz) wędlin i mięsiw różnej maści. Co tu dużo się rozpisywać. Ropuch powiedziałby krótko. Jest w cipeczkę. Nawet teraz jak pomyślę, to ślina cieknie mi z pyska. Najbardziej w pamięci utkwił mi ser. Taki żółty i suchy kruszący się. Nie wiem jak to opisać, ale był czadowy. Brało się kawałek, odkruszało się część i… mniam, mniam. Normalnie odlot w kosmos. Kurde, może czegoś tam dosypywali ???? Potem na dobicie deser owocowy. Normalnie masakra przy makreli z puszeczki.

Ale nie o tym miało być. Po śniadaniu ruszylimy kulbaczyć kunie. Start był już tylko kwestią czasu. W końcu ruszylim. Zaczęło się od górskich serpentynek. Nawierzchnia spoko. Jak ktoś opanuje łykanie ciężarówek to reszta nie ma znaczenia. Osobówki wciągamy seriami. To znaczy ja z Mirelką i Lenny. Mazurek nie. Mieliśmy taki jeden pojedynek z Navarrą gnojarą. Gość ewidentnie się gotował jak łykała go banda wiejskich motocyklistów. Do tego obładowanych tobołami jak cyganie. No akurat tu w Rumunii chyba to nie specjalnie kogoś dziwi. Jak tylko łyknęliśmy gościa to zaraz było odzew. Koleś dusił dzidę i w obłokach czarnego dymu wyprzedzał co się dało. Jak nas łyknął na podjeździe, to za jakiś czas przysnął za ciężarówką. Wtedy nam się udawało go załatwić i tak w kółko, aż do wiosek przed Pitesti. Gdzie ewidentnie jego pilot nawigator, nieźle włochaty, niczym Chewbacca (załogant Hana Solo) zakończył obliczenia trasy. Droga zrobiła się deko prostawa, znikły góry i zakrętasy. W obłokach czarnego dymu dokonał przeskoku w nadprzestrzeń i tyle gom widzieli.

Reszta szła pięknie. Oczywiście gdyby nie zgubił się Mazurek. Czekaliśmy na leszcza w Pitesti.
Chyba przegięliśmy z tymi wyścigami z gnojarrą. Pokonaliśmy jakieś 80 km i zgubiliśmy zarówno Mazurka jak i Lennego. Jazda krętą, jak chiński smok, drogą była tego warta. Za którymś razem jak czekaliśmy na Mazurka po porostu nas opierdzielił. Czujecie temat ??? My na niego czekamy, a on nas opierdziela.

- Jacyś popierdzieleni jesteście. Najpierw wyprzedzacie ciężórawki z narażeniem życia, a potem sobie stajecie.
- Miron, po cholerę stajemy??? –

Tym razem to chyba przegiął. Prostujemy gaz i nie czekamy na nikogo. Od tej pory wszystko idzie znacznie lepiej. Efekt jest taki, że stoimy na przedmieściach Pitesti, a ich nie ma. Po jakimś czasie pojawił się Lenny. Mazurka nie ma. Mieliśmy tankować na pierwszej stacji. Lenny minął nas o włos i stanął. Petrol mu się skończył. To chyba nie pierwsza taka akcja na tej imprezie. Temat mamy obcykany. W końcu telefonicznie namierzyliśmy Michała. Znowu będzie się zżymał, że się zgubiliśmy – wszyscy ;-). Po kilkunastu minutach jest. Nie zjechał na stacje gdzie na niego czekaliśmy. Nie odważył się pokonać ciągłej. Pojechał dalej.

Ja pierdziu. Jemu też kiedyś skończy się paliwo. A olej mamy my. Na pewno zatrzyma się na pierwszej stacji. Wierzymy w to. Co nam pozostaje. Dalsza droga którą odjechał Michał. Okazuje się niestety autostradą. Nie ma zjazdów i takich tam. Stacje nie są jak u nas co piętnaście kilometrów. Jednak na pierwszej go nie ma. Tankujemy i kombinujemy, co dalej. Dzwoni po pół godziny.

- No co jest, leszcze, znowu się zgubiliście ? Na chwile nie można was samych zostawić.
- Gdzie ty jesteś do kuwy nędzy. Jest prosta droga. Miałeś stanąć na pierwszej stacji.
Załącznik 18297
No dobra. Wytłumaczyliśmy mu gdzie się zgubiliśmy i gdzie nas odnajdzie. Tymczasem zalegliśmy w cieniu stacji popijając zimną kolkę i czekając na szefa ;-). W sumie taka pozycja ala „królowie życia” mi pasuje. Na chodniku tuż przy szczocie. Byle humor nie opuszczał.

Tera będzie takie wtrącenie, a’la myśl uboczna
A propos humoru; dziś miałem używać głównie mleka. Nie udało się. To mleko jakieś czerwone. Nieźle daje. Ale przynajmniej znam wytwórcę. Niezłe jest. Maciek twierdzi, że życie jest zbyt krótkie aby pić byle co. Założył sobie winnicę i swoje pije. Gapie się na księżyc i myślę co wam by tu jeszcze napisać. Jakoś słabo z czytaniem. Chyba same roboty tu chodzą, Nikogo to nie rusza. W każdym razie nie na tyle żeby jakieś słówko komentarza od siebie napisać.
Załącznik 18298
Na stacji pojawia się złombolowy poldek. Laska myje szybki. Lenny z Mironem też chcą mieś umyte szybki. Coś się dzieje. Chwile później dociera Mazurek i jedziemy dalej.

Autostrada to nie jest to co tygryski i MZki lubią najbardziej. W każdym razie moja. Było już trochę ta hajłejką przejechane i przyszło mi do głowy zmierzyć się z ciężórawką. Właściwie to nie miałem wyboru. Chłopaki byli już przed nią, to i ja musiałem. Zabieram się z vervą. Jak dochodzę skurczybyka to czuje, że mam pałer. Oczywiście za osłoną kontenera. Rwę do przodu. Dochodzę do ciągnika i dostaję wiater w nos.
Załącznik 18299

Nie jest łatwo z takim naporem sobie poradzić. Prostuje gaz w opór. Nie bardzo wiem o czym mówią jak nadają, że Etezeta poleci 140. Ja z oporem dochodzę do 110. Normalnie jakby mi ktoś ręczny zaciągnął. I wtedy się zaczęło. Najpierw takie ziuuuuu i taniec pingwina na szkle. Silnik stanął na dębowo. Zablokowało tyle koło. A ja lecę slajdami to w prawo to w lewo. W normalnej sytuacji zaciąga się sprzęgło i leci na luzie. Tylko ja, kuźwa, nie mam już tego sprzęgła. W myślach przeprowadzam kalkulacje. Co lepsze? Koła ciężarówki czy bariera rozdzielająca pasy? Jasne, że lepsza bariera. Najwyżej się o nią roztrzaskam, ale nie zmłuci i nie rozwalcuje. Tylko co ja sobie wyliczam, jak i tak to nie ja o tym decyduje. Ale choć pomarzyć dobra rzecz. Widać jeszcze ktoś mnie lubi. Nie nadeszła jeszcze moja pora.

Dziwnym zrządzeniem losu udaje mi się jakimś cudem opanować ten swoisty breake dance. Stanąłem na poboczu i próbuje jakoś się opanować. Ręce latają i nic nie mogę zrobić. Myślę sobie jak nic trzeba będzie otwierać silnik i zrobić użytek z osełki. Po chwili postoju kopię. Maszyna o dziwo odpala i chodzi. Normalnie jestem pod wrażeniem sprzętu. ETEZETE UBER ALLES. Po co mam rozbierać skoro daje rady.
Załącznik 18300
W końcu postanawiam czegoś się nauczyć. Żadnych ułańskich szarzy na ciężórawki. Powoli, ale do przodu. Odpalam i jadę. Zapinam osiem dych i lecę. O dziwo plan się sprawdza. Doganiam chłopaków. Stoją i czekają. W przelocie wyjaśniam im moją taktykę.

Nie zatrzymuje się przecież i tak mnie dogonią. Winę już jakiś czas, ale ich nie ma. Jadę już sześćdziesiątką i dalej ich nie ma. W końcu do Bukaresztu jest już kilkanaście kilosów. Zatrzymuje się na poboczu. Jasne, że na autostradzie nie wolno. Ale co mam robić. Nie ma ich. Ja nie mam nawet mapy. Niemożliwe żebym, aż tak pruł. Leżę w cieniu pod drzewkiem, a ich nadal nie ma. Minęło chyba z pół godziny. Są. Wreszcie, bo już się niepokoiłem. Okazuje się, że Mazurek też zatarł i to dwa razy. Normalnie dzień bez zacieru dniem straconym.

Teraz kolej aby zmierzyć się z obwodnicą Bukaresztu. Ponoć to jakaś okropna masakra. Na rozjeździe spotykamy innych złombolistów. Oni prują przez miasto. My wolimy ominąć. Nie wiemy kto na tym lepiej wyszedł. Obwodnica okazuje się jednym wielkim korkiem Tirów. Mamy to w pompie. Właściwie prawie całą obwodnicę pokonujemy ….poboczem. Jeden dwa i dzidaaaaa. A co, wiejskie motocyklisty szutra siem nie bojom. Normalka. U nas w Sulęcicach wszystkie drogi piaskowe. To i na rumuńskich piochach damy rady. I dajemy. Do czasu gdy zostaje Lenny. Wracam. Co jest? Pokazuje w ręku aparat z otwartą klapką od baterii. Zgubił baterię czy jak? Ale jedzie, to chyba jest oki.

Załącznik 18301

Potem dopiero nam opowiedział jak wyciągał go z pod kół ciężarówki. Powoli dojeżdżamy do Ruse. Tam już granica na Dunaju. Za nią Bułgarija. Jeszcze jedna scena kaskaderska i będziemy na moście.

Na zjeździe z górki nie przyuważyłem co się stało. Mazurek wyjeżdżą z rowu, a Lenny pruje za barierką pasem pod prąd. Potem mi opowiedzieli; o gościu co przyciął konia i z furą wszedł im wprost na kolizyjny. Lenny, żeby nie zaparkować na kobyłce salwował się ucieczką na pas pod prąd. Mazurek złapał rowa, żeby nie zalutować we furę z gnojem. Zajeżdżamy na most. Myśleliśmy, że to granica. Nic z tego. To punkt poboru opłat za przejazd mostem. Nas czeka miła niespodzianka. Motury za free. Reszta buli monetą. Przejazd mostem i wielkość rzeki robią wrażenie. Jeszcze odprawa paszportowa i jesteśmy w Bułgarii.

ATomek 18.01.2011 22:42

Cyt"...Gapie się na księżyc i myślę co wam by tu jeszcze napisać. Jakoś słabo z czytaniem. Chyba same roboty tu chodzą, Nikogo to nie rusza. W każdym razie nie na tyle żeby jakieś słówko komentarza od siebie napisać."

A chcesz w ryja? :D
Czytam i to uważnie. Poprzedni odcinek był grubszą czcionką. :D

majki 18.01.2011 22:43

Maestro, czytam i czekam na kolejne odcinki: na tą odrobinę orientu i na paradę z Sertakiem i na Urdele i na całą resztę. :)

felkowski 18.01.2011 23:20

W ryja powiadasz ? A co polewasz ?


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:26.

Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.